15 gru

Wojciech Kaliszewski: Rozchwiane morza wyobraźni

Jerzy Zagórski był na pewno poetą nadwyobraźni. Jego niespokojne, rozpędzone, łamiące rytm wersy często z trudem wytrzymywały rygor stroficznego porządku, wynosząc wprost na powierzchnię wiersza, jakby z dna poetyckiej wrażliwości, niezwykłe porównania. Odmieniony, czy zobaczony i opisywany w ten sposób świat był niespokojny, nie do końca uformowany, otwarty i dopiero stwarzany. Pod pióro młodego poety, kochającego prawo oddechu, cisnęły się obrazy krążące wokół kuli ziemskiej z prędkością radiowej depeszy i filmowej relacji. Tempo rosło. Miejsca dalekie stawały się nagle bliskie. Urodzony w Kijowie, w pierwszej dekadzie XX wieku Jerzy Zagórski czuł doskonale ten rytm przyspieszenia historii. Potem było Wilno. Wileńskie ulice łączyły się oto w cudowny i magiczny sposób z odległymi arteriami i bezdrożami gdzieś na antypodach. Odgłosy wielu miast rozsianych na różnych kontynentach dudniły wspólną muzyką. Dziwna, niesamowita, magiczna jedność fascynowała i pociągała wówczas Zagórskiego, marzącego o napisaniu wielkiego poematu, wyjątkowej pieśni czasu przeszłego i przyszłego. Bo i gdzieś tam, i tutaj budziło się jakieś bliżej nie sprecyzowane, inne, nowe jutro. Od którego — wydawało się — nie ma odwrotu:

Po kostki kroczymy w dniach.
Łuny nad Azją, dymy nad Europą.
Pni
lasów powalonych przez groźne orkany
Nie przeliczyć na rzekach pełnych.

Wizja nadciągającej zmiany porządku świata jest wizją rewolucyjną, gwałtowną i burzącą, wypełniającą przewrotami całą ludzką przestrzeń. Jerzy Zagórski włączył się na początku lat trzydziestych do potężnego chóru poetów buntowników, głoszących lewicowe hasła naprawy rzeczywistości. W ich dziecięcej pamięci przetrwały koszmary Wielkiej Wojny. Tkwiły tam i uwierały, podobnie zresztą jak wspomnienia czasu sprzed wojny, łudzące szczęściem i tym, że nic jeszcze nie zbrzydło. Być może dlatego „bunt mas”, choć przerażający, tak bardzo przyciągał nieznaną dotąd skalą możliwych czynów i miał cieszyć widokiem uciekających fraków z kin Picadilly. Zagórski także dał się uwieść takim obrazowym tęsknotom za światem sprawiedliwym i bezkonfliktowym. Na szczęście udało mu się ostatecznie wymknąć z tej zbiorowości zbudowanej tylko wokół haseł, wykrzykników i apostrof.

Wyobraźnia Zagórskiego znacznie ostrzej i ciekawiej rozwijała się gdzie indziej, w obrazach granicznych, rozpiętych między jawą a snem, zanurzonych ponadto w tradycji symbolicznego opisu zagłady świata i równie symbolicznych prometejskich zrywów jego odbudowy. Na skrzyżowaniu tych właśnie dróg rodziły się niezwykłe, wieloznaczeniowe wizje i widowiska, przynoszące nie tylko zapowiedź tego, co nastąpi, ale także odbijające to, co dzieje się aktualnie. A więc, niczym apokaliptyczne przebłyski, wiersze Zagórskiego drażniły oczy i uszy odbiorców, nie pozwalały im spokojnie zasnąć, mąciły dobre samopoczucie. Kosmos, w tych wizjach, stawał się przestrzenią nieludzkich zmagań, ślepych, zwróconych tylko ku sobie sił. To były wizje otwarte, bez zakończenia, bo skutków tej walki nie można było przewidzieć. Ale — jakby dla równowagi — na przeciwległym biegunie tak rozkołysanej wizji rysowała się perspektywa łagodna, sprzyjająca życiu i trwaniu, zachowująca to, co po prostu jest:

                 Widzę. Jasne masz oczy.
                 Wieczór, w noc przyjdziemy,
                 A w nocy ci pokażę tu krajobraz niemy
                 I miasteczko tak ciche jak jakieś Wielunie,
                Posłyszysz przelot kaczek kilometr nad głową
                I spojrzysz w czyste niebo, które tu… nie runie.

Tamten niespokojny świat był pozbawiony nazwy i przez to zupełnie obcy, pusty, wieloznaczny i trudny do opisania. Ten z przywołanego wiersza jest natomiast zamknięty i znajomy, bliski, ma swoją konkretną nazwę i miejsce na mapie. Ten świat to warszawski Żoliborz, który w końcu lat trzydziestych stał się dla Zagórskiego nową przystanią życiową.

Pomiędzy tymi światami, pomiędzy kosmicznie otwartym niebem a oswojonym miejscem na ziemi biegną w wyobraźni poety strumienie. Zagórski urodzony w Kijowie, nad potężnym, szerokim Dnieprem lubił i doskonale rozumiał wodę. Rozumiał ją na pewno jako drogę łączącą odległe miejsca, ale także jako nić prowadzącą do źródła, do pradawnego początku wszystkiego, co żyje. Potem to litewskie — żagarystyczne — zatem także bliskie wodzie dziedzictwo, było dla niego nie mniej ważne. Samo Wilno zatopione w lasach i bagnach, przecięte wodami Wilii i Wilenki było jakby wyspą otoczoną zewsząd tajemniczym morzem. Tak więc strumień pełnił u Zagórskiego rolę magicznego traktu, po którym biegły myśli i na którym objawiała się wyobraźnia. Woda poza tym, zgodnie z odwieczną funkcją, obmywała i oczyszczała świat z pokładów zanieczyszczeń, odradzała, dawała początek nowej chwili. Nic więc dziwnego, że strumień ujęty w ziemskie koryto, znalazł w końcu swoje niezwykłe odbicie gdzieś w górze, na nieboskłonie:

             Strumień, który leży nocą na niebiosach
             Zowiesz Mleczną Drogą. Jest jedną z galaktyk.
             Nie drży martwym światłem jego srebrna rosa,
             Miliardami oczu na świat ziemski patrzy.

Wielospojrzenie, oddające nieskończoność jest ożywieniem, przyznaniem właściwości zmysłowych strumieniowi i ożywieniem galaktycznych punktów. Świat jednoczy się u Zagórskiego we współistnieniu, dąży z odległych stron ku punktowi centralnemu, ku człowiekowi. Wizja łamie więc równanie. Kosmiczna odległość, mierzona latami świetlnymi, nie może zatrzymać żywego, człowieczego, przyciągającego ku sobie spojrzenia. Wyobraźnia pokonuje te przestrzenie otwierające się nad głową człowieka bez trudu, docierając do najodleglejszych miejsc i odnajdując tam wyraźne ślady kroków Odyseusza. Bo to jego właśnie, niestrudzonego żeglarza, najbardziej przypomina niespokojny i wiecznie szukający czegoś nowego bohater z wierszy Zagórskiego. I to tam, w miliardach gwiazd i zarazem w miliardach wodnych kropel trwa o nim pamięć, pamięć tym samym o trudach naszego istnienia. Trwa i nie przemija.

Zagórski był niewątpliwie poetą kochającym pełnię, chciał objąć całość życia, chciał przeniknąć wszystkie jego wymiary, próbował dotrzeć do najgłębszych i najwyżej położonych jego poziomów. Stosowanie animizacji, a w niektórych wierszach nawet upersonifikowanie wody, otwiera jedną, dla wszystkiego co żyje, perspektywę:

                    Czas, co nie istnieje, nasze sprawy liczy.
                   Gasną nasze sprawy, lecz strumień pamięta.

Tak oto nietrwałe, kruche życie zostaje zapisane i unieśmiertelnione. Ten wiersz o strumieniu pochodzi z roku 1938. Czyż późniejsze o dwadzieścia lat Miłoszowskie poeta pamięta nie jest tylko echem tych jasno wypowiedzianych wcześniej słów? To tej pamięci nikt nie zdoła wymazać, ona obiega świat, jest zanurzona w strumieniu gwiezdnym i w każdym, najmniejszym nawet ziemskim potoku. To, co tam zostało zapisane, przepływa także przez nas, jest, trwa, zapada na samo dno świata:

                 Mgła. Dymy. Chmury. Obłoki. O nocy, gdy jesteś
                 pogodna,
                 Czy to płynie nad nami zamętów mlecznych
                 rzęsistość,
                 Żebyśmy, patrząc w te drogi i wierząc w sfer
                 przezroczystość,
                 Nie mogli nigdy wyczerpać swej głębi spojrzeniem
                 do dna?

W tej kosmiczno–ziemskiej paraleli woda i powietrze są dla siebie lustrami, przyciągają się, tęsknią, pragną zbliżyć się i na zawsze połączyć. Tak zostaje opowiedziana wielka historia miłości, Choć miłość, tak samo jak duch nasz, rozwiana jest w gwiazdach i dymie. Ogień, odwieczny wróg człowieka i świata gotowy jest podjąć natychmiast swe niszczycielskie działanie. Obraz płonącego świata jest obrazem katastroficznym, powraca obsesyjnie i budzi lęk. Z ogniem kojarzy się wojna, śmierć i zniszczenie. Wobec ognia stajemy bezradni, patrząc na zagładę. U Zagórskiego, jeszcze przed wojną, ze szczególną wyrazistością pojawiał się motyw płonącej Troi:

                    Płonęło sławne miasto.
                   Jęzory ognia płynęły chodnikami.
                   Frontony domów i urzędów porywał dym.

Świat rozpada się i przechodzi w stan rozproszenia. Atomy uciekają od siebie, niosąc ze sobą okruchy wspomnień, z których ktoś kiedyś będzie próbował odtworzyć minioną całość. To są ciemne wizje, powracające często w wierszach Zagórskiego z lat trzydziestych. W 1934 roku ukazał się tom skonstruowany według takich, pojawiających się w wyobraźni poety wizji, nosił tytuł Przyjście wroga. Był to — jak określił Zagórski poemat–baśń. Niezwykłe obrazy pełne są apokaliptycznych odniesień, a to jednoznacznie rozwija w wyobraźni odbiorcy kontekst katastroficznego proroctwa. Widoczne w tym zbiorze eksperymenty z nadrealistyczną techniką poetyckiego zapisu miały być próbą porządkowania natłoku sennych widzeń. Otóż rankami notowałem możliwie dokładnie — pisał po latach Zagórski — w formie wierszowanej lub prozą treść snu minionej nocy. Zbiór tych zanotowań złożył się na cykl z pewną kompozycją, a nawet fabułą. […] Ratowałem się w ten sposób przed chaotycznością wyobraźni. Ostatecznie jednak ten typ zapisu Zagórski porzucił, dostrzegając w nadrealistycznych eksperymentach rodzaj niebezpiecznego uzależnienia.

Senne wizje pełne ognia, płynności, ulotności, cienia, srebrnej poświaty, wyłaniających się z mroku chimer i hybrydycznych postaci charakteryzuje ogromne wewnętrzne przyspieszenie elementów struktury świata. Ale ruch, odwieczny niszczyciel form, niczym w alchemicznym traktacie, jest warunkiem przemian. Nie wiem, czy poza Leśmianem w historii dwudziestowiecznej poezji polskiej znalazłby się poeta, który z taką pasją, jak Zagórski, wkraczałby w labirynty metamorfoz.

Jest taki wiersz Zagórskiego, napisany rok po wojnie, który szczególnie lubię. To wiersz o katedrze i ratuszu w belgijskim Louvin. To wiersz o kruchości istnienia, o trwającym znacznie mniej niż wieczność szczęściu, to także w końcu wiersz o ogniu zaplatanym w gotyckie zdobienia:

                A w tym jarze ulicy, potem ponad jarem
                I wreszcie pod zenitem, gdy auto przebiega,
                Jakby dziesięć monstrancji oko twe dostrzega
                Z ażurowych kamieni ponad miastem diadem.

Tak rysuje się widziane okiem przejezdnego ocalałe z nalotów i pożarów miasto, stojące niegdyś ponad czasem ze swoją patrycjuszowską i uniwersytecką tradycją, rynkiem, schodami i wieżami, które Zagórskiemu przypominają okrętowe maszty. A czy wieże dalekiego Wilna, otoczonego falującym niczym woda lasem, też nie przypominały masztów jakiejś wielkiej, niezwykłej płynącej na północ armady? Wileński barok, który Zagórski zapamiętał na zawsze, jest echem wznoszącego się do góry gotyku. Płynność zastygłych pozornie detali, ruch zdobień, koła poruszają wyobraźnię poety. Architektura jest kamiennym zapisem miejsca rosnącego w miasto. Te historie mogły być przecież różne, ale wszystkie dążą ostatecznie do siebie i uzupełniają się. Są miasta o wspólnym pierwiastku, podobne do siebie, tak samo przyciągające oko i pamięć:

                Mgła urodziła to miasto. Paryże
               Też z mgły sekwańskiej swe kolory biorą.
                Dachy i wieże dzwon na niebo niże.
               Trzy razy na rok widać Tatry z okien.
               Wiosenne deszcze zieleń dachów piorą,
               A wichry kryją je chmurnym półmrokiem.

Mgła, widoki przesłonięte mgłą będą pełniły w poezji Zagórskiego po wojnie funkcję wyciszającą napięcia. Mgła jest przerwą w perspektywie, ukrywa to, co rysuje się nazbyt ostro: poprzez lekką mgłę popielatą / Chcę przyglądać się trudnym twarzom. Widzenie poprzez mgłę jest także widzeniem pamięci, spoglądaniem poprzez czas przeszły:

                Wilio błękitna, to siwa, o brzegach wyciętych z ballad.
                Na miarę naszej młodości o najpiękniejsza rzeko!
                Pian twoich i fal wzburzonych ruchomy ślad pod powieką
                Jest tratwą w nurcie pamięci, co czas miniony ocala.

Rzeka przywołana płynie tak długo, jak długo trwa pamięć. Jej bieg i krajobraz wokół niej powoli odrealniają się, nabierają przenośnych znaczeń, aby wreszcie, na koniec odnaleźć na zawsze miejsce spoczynku wśród archetypów.

Zagórski był zafascynowany ruchem i przemianami rzeczywistości. Wirowanie świata rozumiał jako nieustanne poszerzanie jego granic, otwieranie nowych przestrzeni, wytyczanie nowych dróg i traktów. Wiele z nich wiodło do krainy poetyckiego eksperymentu, do słownych zabaw, przypominających, jak wydany w połowie lat siedemdziesiątych tom Komputerie i dylematy, poetykę futurystyczną.

Zagórski płynął pod prąd, zaskakiwał niezwykłymi skojarzeniami, łączył odległe czasy i przestrzenie w jedno. Miał przy tym świadomość swojej pisarskiej oryginalności:

            A ja właśnie na sposób malarski
            Chcę opisać to, co spostrzegam,
            Więc nie radzę doz aptekarskich
            Tutaj szukać perfidnym kolegom.

Ta humorystyczna przestroga, adresowana do perfidnych kolegów, stanowi bardzo ważny i poważny autokomentarz poety. Zagórski chciał opisać wszystko, co pojawiało się na jego drodze, łapał wrażenia, nie lubił dokładnych miar. Był — można śmiało powiedzieć — poetą rozwichrzonym, o żywym temperamencie, upartym, wytyczającym własne ścieżki. Nie lubił powtórzeń i naśladowań, najlepiej czuł się sam na sam ze światem, który do niego przemawiał. Dlatego tęsknił za poezją recytowaną. To była tęsknota za tradycją poetycką, za żywą mową, która ustąpiła miejsca zimnej historii poezji. Tutaj Zagórski nie czuł się dobrze, uciekał więc w stronę źródeł, w stronę burzy i pogody, rozpoznając te dźwięki i tony, które śpiewały poetycko na długo przed wynalezieniem metrum i wiersza. Te ucieczki były poszukiwaniem pradawnego krajobrazu, od którego człowiek w swojej wędrówce oddala się coraz bardziej. Zagórski zapuszczał się śmiało w rejony tak odległe i tak głębokie, że panował tam wieczny mrok:

                 Mieszkam w głębokiej puszczy, w przepaści ciemnej
                 i mglistej.
                W jeziorach gęstego błota wiją się długie glisty.
                Moczar przysycha nad ranem, z bulgotem podnosi go wieczór,
                Podsyca w ponurym gąszczu rozkosze, których nie przeczuł,
               Białosinawe zwoje, żuki i solitery
               Wyłażą z komyszy głodne. Mieszkam na dnie krateru.

Ten naturalistycznie odsłonięty obszar jest właśnie źródłem niewidocznie dotąd bijącym i zasilającym świat wewnętrzny poety. Odwaga z jaką Zagórski wkraczał w głąb tej mrocznej przestrzeni wynika z zaufania do żywiołów witalnych, które czuwają nad wszystkim, co żyje. To miejsce tylko pozornie jest przerażające i odrażające. W rzeczywistości panują w nim idealne warunki dla istnienia, jest tam wszystko, co potrzebne do życia. Zagórski z tym miejscu czuje się bezpiecznie i dobrze, może stąd czerpać siły do dalszej wędrówki i do pokonywania przeszkód piętrzących się na powierzchni. Głęboka puszcza jest niszą, praświatem, który pozwala nabrać dystansu do rzeczywistości. Bohater Zagórskiego sprzymierzony z żywiołami staje przed nami na grani krateru bez maski, ale to nie znaczy wcale, że łatwo z nim nawiązać kontakt. On działa na takim poziomie, na którym przestaje obowiązywać łatwy, wspólny język. Trzeba więc odpowiednio nastawić wyobraźnię i poddać się płynącym z głębi sygnałom.

Poezja Zagórskiego wyłamuje się z norm, nawet na tle przedwojennych awangardowych eksperymentów objawia swój własny, odrębny profil. Zaskakujące są jej kontrasty i zwroty rozbijające wizerunki, zaskakujące są metafory, oznaczające na nowo świat.

U Zagórskiego z tworzywa rzeczywistości wciąż wyłaniały się nowe kształty, stare płonęły lub rozmywały się w falach strumieni, rzek i oceanów. Poeta patrzył daleko, jego świat był zawsze pochodem:

                 Niech przelecą odłamki skał
                 Nad głowami, byle pochód trwał
                 Ślizgowcami przez rozchwiane morza,
                Wielbłądami przez pustyń bezdroża,
                Z dobrym słowem przez planety pożar.