Wojciech Kaliszewski: LAS RZECZY
Opisywanie Ziemi jest dziełem otwartym i próżno marzyć o jego domknięciu. Wie o tym Urszula Kozioł i wie, że niewiele pomogła człowiekowi kosmiczna perspektywa spojrzenia. Odległość wstrząsnęła wprawdzie naszą wyobraźnią i wprawiła w samozachwyt. Ale na krótko. Wciąż stoimy – tak, jak staliśmy – w tym samym miejscu, obezwładnieni wielością wyzwań, niemi wobec pytań. Ale wystarczy słabo widoczny trop, mglista wskazówka i oto:
Jeżeli światło sprawia barwę, ileż
świateł się zbiega w głąb szarej skorupy.
Tam do kamienia krystaliczny osad lgnie,
że ów kamień bywa równy kwiatom.
Więc gdy jedni pułap
dokołaziemski pragną przebić lotem,
inni glob prują dogłębnie i w poprzek
zbrojni w narzędzia zgotowane w kruszcu.
Jest w nas potrzeba dotknięcia całej rzeczywistości, chcemy poznać wszystkie jej tajemnice, nie zważając na ryzyko ceny, którą być może przyjdzie nam zapłacić. Niepomni jesteśmy losu Odysa. Poznanie i zbliżenie jest bowiem naznaczone nieuchronnym odejściem, oddaleniem i porzuceniem miejsca postoju. Linia horyzontu rozciąga się daleko przed nami. Samotnie wędrujemy przez kraje nieznane, unosząc resztki dawnych pejzaży i echa głosów, a dookoła rozciąga się straszne Nic. Świat bowiem nic o nas nie wie. To my o nim chcemy wiedzieć wszystko, obchodząc dookoła oceany, aby dotrzeć do źródła rzeki. Taki jest nasz cel.
Urszula Kozioł wciąż obchodzi brzegi rozległych oceanów i to dyktuje rytm jej wierszy. One jej towarzyszą w podróży, są znakami postoju i miarą przebytej odległości. Jej wiersze są wierszami drogi, powstają z sytuacji przypadkowych i przypadki utrwalają. Dlatego poetka tak często rezygnuje z tytułowania swoich wierszy, nie zamyka ich w nagłówkowej formule, pozwala swobodnie oddychać i „ukazywać” się w coraz to innej postaci. Mam takie wrażenie, że wiersze bez tytułu są jakby bezpośrednio związane z ruchem. Są w nich często słowa, które nazwałbym samo-sobie- mówiącymi. To są takie słowa, które porządkują zakłóconą relację człowieka z rzeczywistością, ten kto je wypowiada wypowiada je przede wszystkim do siebie i dla siebie:
znalazłam się w punkcie
skąd życie jawi się nie jako przeżyte
ale jako przeczytane
lub zasłyszane od kogoś
Ten krótki wiersz, przytoczony tutaj w całości, należący właśnie to otwartych wierszy bez tytułu, pełni rolę słowa wytrącającego bohatera ze stanu zagubienia. To jest tak jakbyśmy żyli według złego projektu, czytali tekst nie zauważając cudzysłowu, za swoje brali to, co nie jest nasze. Właśnie w drodze, w podróży takich mylących śladów i niejasnych głosów napotkać można sporo. To swoiste pułapki. One tworzą zresztą często bardzo przyjemną i wyczekiwaną przez bohatera atmosferę bezpieczeństwa. Nie chodzi jednak o to i Kozioł doskonale to wie, aby szukać drogi do bezpiecznej przystani, do azylu, który będzie żądał od nas zgody na kompromis. Droga jest wyzwaniem, które właśnie zmusza do porzucania kompromisów. Napięcie między „przeżytym” a „przeczytanym” jest napięciem poruszającym bohatera we wszystkich jego wymiarach. Zmusza go do odpowiedzialności. Bo to, co naprawdę przeżyte jest nieprzekładalne i nie da się tego usunąć, jest trwałe. Natomiast „przeczytane” ma postać skończoną, czasową. Na tym nie można budować swojego życia. Stąd trzeba zawrócić po to, aby odnaleźć ślad , który nie będzie rozmyty w fikcji.
Wiersz jest dla Urszuli Kozioł rodzajem lustra, które odbija znaną nam rzeczywistość, ale zarazem budzi zdziwienie i podejrzenie, że oto mamy do czynienia z jakimś podstępem. Między poetą a jego słowem istnieje więc przestrzeń graniczna. Wiersz żyje – od chwili napisania – swoim własnym życiem, jest aktem zrodzonym wprawdzie z możliwości twórczych poety, ale ma swoją niezależna historię:
A ja się dziwię gdy siebie oglądam
w słowach ode mnie wyzwolonych dźwiękiem
Akcent pada na proces wyzwolenia, na tworzenie czegoś nowego z materiału, który wcześniej posiedliśmy. Słowo jest dynamiczne i – można rzec – niewdzięczne wobec swego twórcy. Dlatego Kozioł będzie przywoływała to, co ma także swą fizyczną wagę. Myślę o kamieniach. One towarzyszą wędrowcowi w drodze, światło ślizga się po ich powierzchni i bawi się barwami, a ich struktura jest tajemnicą, skrywa w sobie zatrzaśnięty czas:
Kamień trzymany w reku
udzieli mi swojej wieczności
kamień trzymany w ręku
udzieli słowom skupienia
Kamień przemawia także mową przeszłości. Odkrywany w dawnych fundamentach, obecny w ruinach i – co istotne – grobowcach i płytach epitafijnych rozwija opowieść, którą nierzadko musimy wprawdzie rekonstruować i uzupełniać, ale z której płynie wiele ważnych dla nas słów. Kamień to skupienie, niewzruszone bycie i zarazem zmieszanie wielu śladów w jeden znak, skrót doskonale nadający się do zabrania w dalszą podróż:
niech jego orbita nałoży się na moją
w asymetryczny kolaż
którego sekret
zatrzaśnie chiński znak
wyrysowany do wewnątrz piórkiem
tego złodzieja ryb
czarnego kruka.
Poruszony przez poetkę symboliczny szereg wzmaga wieloznaczność tego wiersza. Kruk nierzadko był złą wróżbą, pojawiającą się w sytuacjach szczególnych napięć i przeczuwanych dramatów. Mógł zapowiadać śmierć i katastrofę. Ale jego czerń, tak zdecydowanie odcinająca się od jasności – powie Kozioł w innym wierszu – nie ma jakiejś szczególnej wartości. To jedna z barw, które towarzyszą człowiekowi przez całe życie z równym natężeniem. Chociaż przyjęło się rozpoznawać w nim zapowiedź śmierci i nieszczęścia. Ten problem, wywołany tutaj za sprawą symbolicznego podstawienia, autorka „Listy obecności” ujmuje omownie pożegnaniem „żyznej strony życia”. Śmierć byłaby więc życiem tyle, że jałowym. Wpisany w te określanie paradoks ma moc obezwładniającą grozę i okrucieństwo umierania. Ale dramat zetknięcia się ze śmiercią jest rzeczywistym dramatem, przylegającym do człowieka coraz bardziej wraz z upływem czasu:
Trwa jeszcze pokój
Jeszcze przez chwilę jestem
choć się ciężarem lat już niebezpiecznie przechylam
w stronę
którą mnie bliskie jutro strąci do przeszłości.
Poetka jakby krok po kroku, chwila po chwili chciała przyzwyczaić się do przemijania, do zamieszkania w „pozadoczesności”. Znać w tym tonie głos dawnych humanistycznych rozrachunków z życiem. Przytoczony fragment należy do elegijnego wiersza noszącego tytuł „O sobie samej do potomności”. To świadome i twórcze podjęcie wątku wprowadzonego przez Klemensa Janicjusza, polsko-łacińskiego poetę czasów króla Zygmunta Starego, w elegii „O sobie samym do potomności”. Gra odmianą tytułu i powtórzeniem struktury lirycznego wyznania jest otwarciem na tradycję nie tylko antropologiczną, ale przede wszystko poetycką. Urszula Kozioł jest w niej dobrze zadomowiona. Nazwałbym tę tradycję tradycją ważnego słowa. Poezja ma – uważa autorka – po Norwidowsku odpowiednie dawać rzeczy słowo. To przyleganie słowa i rzeczy jest też awangardową – czerpaną z Przybosia – jednością i trafnością wyrazu, jest poetyckim działaniem i lirycznym przemienianiem rzeczywistości. Przy czym jasno widać w poezji Urszuli Kozioł zdecydowane dążenie do słownej oszczędności. Obraz w wierszu powstaje i ma swoje właściwości dzięki zastosowanej selekcji języka. To, co poetce wydaje się zbędne, niepotrzebne i zamazujące sens, zostaje odrzucone. Takim istotnym znakiem, pozwalającym uruchomić wyobraźnię jest, pojawiający się często w wierszach Urszuli Kozioł, ptak. Jego lot, układ skrzydeł, odległość od patrzącego – z tych kilku zaledwie elementów poetka potrafi zbudować niezwykle wyraziste przedstawienie:
ważą się losy dnia
na szali jaskółczych skrzydeł.
Ta szala jest jak nawias w pożółkłych zwojach powietrza.
Tak wrysowany słowem w przestrzeń nieba kontur ma w sobie i lotność, i nieuchwytność, ma także nadzieję na przezwyciężenie bezruchu paraliżującego świat. Ten wiersz – napisany przed wieloma laty – ujmuje rzeczywistość jakby w dwóch fazach – statycznej i dynamicznej. Ta pierwsza, w której wszystko „wolno wysnuwa się z głębin snu” zapowiada ostateczną katastrofę. Bezruch jest wprawdzie pokonaniem czasu, ale jego brak oznaczałby kres odradzania się życia. Obecność jaskółczego lotu przywraca więc zmienność, przywraca czas i – paradoksalnie – ziemskie trwanie. To, co tutaj wzięte jest w nawias jaskółczymi skrzydłami, zostaje ocalone i uratowane od zatraty. A jest też ów nawias sposobem wyrwania tego, co żywe i jasne z kręgu przygniatającego świat fatum, którego formuła pokrywa „pożółkłe zwoje powietrza”.
Urszula Kozioł staje przed światem, dostrzegając jego wielowarstwowość. Jej wiersze są także czymś w rodzaju przewodnika po tych kolejno odsłanianych warstwach. Jest to przewodnik niezwykle prosty i czytelny, uczy sztuki poznawania i kochania rzeczy, zwierząt, roślin. Najważniejsze to umieć trafiać do miejsc, w których objawia się całe piękno tego świata. To jest przewodnik uczący więc ostatecznie jak otwierać się na to, co jest naszym i świata wspólnym początkiem. Prowadzi do niego znak ognia, język ognia, jedna z jońskich prazasad tworzących świat:
Nie słowo, ale płomień daj mi, język ognia.
Daniem ognia nie zdradzisz własnego plemienia.
Wszelka obcość przy ognisku taje,
a co wspólne
tutaj wyjaśnia się i cofa nas do swych początków.
W wierszach Urszuli Kozioł grecki – dokładnie może przedsokratejski jeszcze – rodowód myślenia o świecie jest bardzo czytelny. W jej poezji obecne są bowiem nie tylko żywioły – ogień, woda, ziemia i powietrze, ale także choćby ruch i zmienność świata, w którym zanurzony jest człowiek. Obecna jest także cykliczność budująca porządek odejść i powrotów kolejnych faz życia. Grecka jest także w swym rodowodzie śpiewność wielu jej wierszy. Rytmiczność wywodząca się z powtórzeń i pierwotnych tanecznych akcentów przypomina surową ekspresję najdawniejszych pieśni tworzonych spontanicznie przez tych, którzy mieli bezpośredni kontakt z naturą. Zdziwienie światem, wypełniające wiersze Urszuli Kozioł, wyraża się na podobnej zasadzie. Tajemnica życia, narodzin i śmierci nie tylko człowieka, ale wszystkich stworzeń przyciąga uwagę poetki, porusza jej wyobraźnię i w końcu zmusza do pisania. Jej wiersze są powtórzeniem tych pierwotnych fraz wypowiadanych w zachwycie i lęku, w radości i smutku. Jej wiersze są zapisem mowy przechodzącej czasem w szept, czasem w krzyk. Zapis nie odda tego napięcia w pełni, nie jest autentyczny, oddala się od swego źródła. Słowa stojące w porządku zanotowanych wersów nie obejmą nigdy całej siły wzruszenia. Nie mają tej mocy, która tkwi w nagłym wypowiedzeniu. Dlatego – powiada Kozioł – „nie spojrzymy prawdzie w oczy”. Ona wymyka się słowom, zwłaszcza uładzonym, zapisanym. Jej rozpoznanie bywa zazwyczaj nagłe:
nagle nabrzmiewa
daje ci rozpaczliwe znaki
ciemne
jak migowy szyfr głuchoniemych
to boli
to dławi cię
nie możesz już dłużej milczeć
krzyczysz.
Bohater Urszuli Kozioł szuka prawdy bezustannie, jest jej cierpliwym tropicielem, przypomina w tym samotnego myśliwego, podążającego za prawie niewidocznym śladem. Ale poznanie prawdy nie jest zadaniem prostym. Można powiedzieć tak: prawda nie może wiązać się tylko z jakimś jednym wybranym fragmentem rzeczywistości. Prawda jest całością, dlatego przychodzi do nas jak uderzenie, metafizyczne olśnienie i bywa to często bardzo bolesne. A człowiek może się temu poddać, albo to odrzucić i skazać się na bezustanne błądzenie. To, czego szukamy jest zawsze gdzieś obok. Trudno jednak przekroczyć granicę słów, tak jak trudno trafić w labiryncie na właściwą drogę. Słowom zawdzięczamy wszystko to, co wiemy o świecie, to one prowadzą nas także do innych ludzi. Każdy z nas rozpięty jest tym samym między wyrzeczeniem a poddaniem się słownej tyranii. Urszula Kozioł, poetka, jest świadoma tej werbalnej deformacji:
Czy wiersz napisać, to uśmiercać żywą
tkankę sposobnej chwili i być w zmowie
ze samym sobą zaczajonym w sobie
łowcą,
co mierząc w las utrafi ptaka?
Wątpliwości są poważne. Oto przypadek wyznacza początek nowej historii. Niecelny – a może właśnie nazbyt celny – strzał zdarza się bardzo często. Jak objąć całość, jak wznieść się ponad rozpraszające naszą uwagę szczegóły? Ale również – jak patrząc na rzecz ogromną nie zgubić żadnej z jej cząstek? Oto są pytania, które autorka „Postojów słowa” stawia w wielu wierszach. Ale uchwycić prawdę przy pomocy słów jest naprawdę trudno, przecież prawda sama „nie ma języka”, jest niema. Jej brak rodzi z kolei poczucie pustki i zagubienia. Wtedy pojawia się uczucie tęsknoty za czymś, co pomogłoby nam właściwie uporządkować świat.
Tymczasem świat to rozszerzająca się przestrzeń, w której każdy jest zajęty sobą lub przynajmniej udaje, że jest zajęty. Ulice i place miejskie to wielka scena mijających się obojętnie postaci. Kim one są, dlaczego tutaj właśnie pojawiły się, co w sobie niosą? Takich pytań Kozioł także stawia wiele. To są pytania tylko pozornie retoryczne. Ich siła polega nie na odpominaniu pewnych pojęć, ale na poruszeniu i nakłonieniu każdego do podjęcia działań przerywających tę obojętność na drugiego. Chodzi o to, aby raz na zawsze pękło „poczucie zupełnego bezludzia”. Do tego potrzebna jest miłość. Jej brak to początek ostatecznej klęski ludzkości. Teraz jest jeszcze czas – powiada poetka – aby temu zapobiec. Poezja musi o tym mówić, jest sztuką, której wiarygodność polega na wydobywaniu tego, co zostało ukryte celowo lub zagubiło się. Jeśli pękają między ludźmi relacje oparte na miłości, na otwarciu i odpowiedzialności, wtedy nic nie podtrzyma trwania świata, nic się nie odrodzi. W pewnej chwili Urszula Kozioł zawoła: „niech wreszcie zacznie dziać się słowo”. To okrzyk dramatyczny. Zamyka w sobie całą historię ludzkiej samotności i lęku, ale zarazem otwiera przyszłość, w której zapala się nadzieja. Wyrasta ona po trosze z przekonania, że każdy z nas doświadcza w jakimś stopniu nędzy samotności, każdy szuka wsparcia. To prawda. Ale istota problemu polega na konieczności przezwyciężenia siły egoizmu. To on jest głównym wrogiem otwarcia się na drugiego. To egoizm każe nam pytać, co zdobędę w zamian za mój gest, moje słowo. Tymczasem pytanie winno być postawione zupełnie inaczej. W jednym z najbardziej „widokowych” – obrazowo-perspektywicznych wierszy, w tym który ma tytuł „Z okna”, z ostatniego tomu „Przelotem”, Kozioł właściwie określa miejsce „ja” człowieka wobec innych i świata:
Czy przychodząc na świat wniosłam tu coś ze sobą
czego dotąd nie było
czy stąd odchodząc
zabiorę z sobą coś
czego komuś zabraknie?
To pytanie dotyczy spraw ziemskich, ale rozumianych w perspektywie ostatecznych rozrachunków. Świat istnieje i wartości istnieją o ile my, ludzie, istniejemy i pomnażamy je dla innych. Urszula Kozioł nie zadaje Augustyńskiego pytania o to, czy prawda jest niezależna od świata. Dla poetki miejscem prawdy jest ten, dany nam, świat, wszystko sprowadza się i nabiera znaczenia w ramach czasu przeznaczonego na konkretne życie. Śmierć jest więc rzeczywistym kresem życia i tak, jak nie ma tutaj miejsca na chrześcijańskie złagodzenie lęku, tak równie daleko stoi poetka od epikurejskiej negacji śmierci.:
lecz jak wiesz Wergiliuszu tego „kiedyś” dla nas
przecież już nigdy nie będzie. Żadnego „kiedyś” czy „potem”.
Przecież to czysty absurd.
Mimo wszystko tom „Przelotem” można nazwać wyjątkową próbą zniesienia poczucia absurdu i oswajaniem nieuchronnie nadciągającej chwili porzucenia świata. Ale o wszystkim decyduje tutaj spoglądanie na doczesność wzdłuż osi własnego życia. Oglądane krajobrazy, słyszana muzyka, czytane wiersze, podpatrywane ptasie loty tworzą sumę bardzo osobistych i przez to niepowtarzalnych wrażeń. Z tego doświadczenia – i to jest powodem niepokoju – niewiele możemy przekazać drugiemu. Nasze dobra giną wraz z nami, są – tak jak my – śmiertelne. Przeciwko temu rodzi się bunt, nie ma zgody i przyzwolenia na przemijanie. Urszula Kozioł stoi zdecydowanie po stronie życia. Ten bunt ma znaczenie czysto symboliczne, jest sposobem na rozładowanie emocji.
Dla Urszuli Kozioł najoczywistszym znakiem zbliżania się do końca drogi jest jeden szczególny przypadek ruchu. To ruch falowy, przepływ układający się według wzorca szczytów i dolin, wzniesień i upadków rozkołysanej płynnej materii. Fala podmywająca brzeg, uparcie drążąca skałę, niszcząca wszystko, co napotka na swojej drodze, staje się więc negatywnie naznaczonym motywem wielu wierszy. Woda jest siłą zabierającą i burzącą każdy znany od kiedyś kształt. Spośród wszystkich żywiołów ona dokonuje największych spustoszeń. Ale woda jest także ujęta w dwie linie brzegowe, jest pomiędzy tym i tamtym. Woda to nie tylko szeroko rozgałęziona delta ujścia, wściekła energia, złość i pęd, ale to także źródło, delikatny początek, który w swej przyjaźni z człowiekiem jest szczery. Ta przyjaźń nie kończy się nagle, przed nią jest jeszcze długa droga. Wypełnione są nią kręte odnogi strumieni, spokojne zatoki i muliste stawy, w których życie toczy się swoim, niezmiennym od lat rytmem. To właśnie w ich spokojnym towarzystwie bohaterka Urszuli Kozioł czuje się dobrze. Wystarczy jeden drobny okruch, skorupa małży, aby padło: „znów tęsknię do mulistych stawów”. One są jakby oazami przeszłości, w nich trwa wciąż wczoraj, one są więc celem wypraw w poszukiwaniu dawnego czasu. Rytm tych wypraw zależy od nadziei i zwątpienia. Tutaj pełnia obraca się w pustkę, a powitanie stoi w cieniu pożegnania, chociaż Urszula Kozioł wyraźnie mówi, ze należy „spodziewać się niespodziewanego”:
Wszystko co się w kłos wiąże rozwiązują kłosy
rozsypane już ziarna spylone otręby
i wysiane są maki na wiatr
i nie dosyć
choć ręka z ręki w piasek
piach z ręki do ręki.
Piasek zasypuje dawne ślady, ale także odmierza upływ czasu. A przecież wszystko tutaj jest „za naocznie”, by można było świat zdarzeń spełnionych minąć obojętnie. Ta „naoczność” to dar, lecz także skaza nie pozwalająca zauważyć wielu niebezpieczeństw. Przecież nad sentymentalnie wywołaną krainą szczęścia góruje cień klepsydry. Porządek czasu jest nieodwracalny. Ten porządek jest w nas, ludziach.
Urszula Kozioł tworzy i ożywia las rzeczy, buduje świat poza sobą, poza pamięcią i wrażliwością, które są śmiertelne i skończone. Buduje na przyszłość. Niech ten las – zdaje się mówić poetka – żyje własną „miarą szczęścia”.