Tomasz Rowiński: Rejdova. Opowieść przy ognisku
Nie chcę opisywać tych miejsc w kategoriach ich istnienia lub nieistnienia. Nie chcę, choć wiem, że ich wcale nie ma. Ale jak mam napisać, że ich nie ma, skoro w nich bywam, znam ich historie i wiele związanych z nimi opowieści, krążących od drzwi do drzwi, od ust do ust. Sam też nieustannie niektóre podchwytuję, by się nimi ekscytować przez chwilę, a potem posyłam je dalej nieświadom, niedługo później, nawet ich bytności w mojej własnej głowie.
Do tych miejsc się jedynie wchodzi. Szczególnie unikając pytań o drogę, o ludzi oraz przyszłość, która jako pierwsza je omija. Wchodzi się tak jak wpada się na drugiego człowieka, idąc chodnikiem. Trudno uniknąć zderzenia. Tylko czy w ogóle można pozwolić sobie na takie porównanie, bo przecież z miejscami, które nie istnieją, na niewiele można sobie pozwolić.
Owo wchodzenie zaś, to dotykanie delikatnych części zegara, które ze zdumieniem spostrzegają, że ktoś poznał ich tajemnicę wieczności. A wchodzący równolegle spostrzega, że wieczności do istnienia wcale wieczność potrzebna nie jest, a ona sama karmi się jedynie porządkiem.
A porządek ostatecznie przeważnie pozostaje niezauważony, gdyż będąc drobiną, roztapia się w tym, co stanowi niewielki tylko wycinek większego porządku, którego fragment jedynie jest dostępny naszej percepcji. Nie znam przyczyn, dla których pewne sprawy układają się tak, a nie inaczej. Dlaczego jedni zostają, a inni odchodzą, jedni widzą, a inni patrzą zaledwie.
Wiem za to, że gdy zaczyna się Rejdova na przykład, tamten powie, że zaczyna się wieś i zamilknie odwracając wzrok, a ten, że u mych stóp, tu gdzie siedzi starzec, w zasięgu mojego wzroku, tam gdzie kobieta na cichej ulicy pozdrawia kumę, istnieją miejsca niebyłe. Potwierdzę to nawet wtedy, gdyby okazało się, że opisze mi ten ów, obrzędy ludzi wraz z Rejdovą nieistniejących. Nieistniejących, nieistniejących. Zapomnianych może? Nie, nieistniejących.
I tak też trzeba by było zacząć: nieistniejące wysypisko śmieci, nieistniejący amfiteatr na zboczu góry, nieistniejący sklep, nieistniejące domy, nieistniejący ludzie. Wszystko zatopione w nieistnieniu. Ale czy faktycznie tylko zatopione? Nie, nieistniejące.
Przede wszystkim jednak świat jest jedynie nieistniejący. I to dla tych, którzy w Rejdovej znaleźli schronienie przed burzami. I od deszczu też? Nie, na całe życie. A co z przybyszami? Kto traktuje poważnie przybyszy z nieistnienia. Przybyszy, których nie ma. Na przykład Starzec siedzący na progu, całymi dniami wyczekujący przy schodku do swojego domu. Marzy on tylko o jednej rzeczy, by pojawił się ktoś z zewnątrz, by to zewnątrz w ogóle istniało. W dniu jednak, w którym piechur, nieznany, zaczyna głośno uderzać podeszwami butów o drogę i mija dom Starca, on sam, wstaje i znika w mroku sieni podniósłszy się pierwszy raz od wielu lat. Gdy wraca, rozbawiony faktem, iż zapomniał czemuż to zniknął w sieni tak nagle, jest zaskoczony, że wciąż nic się nie dzieje. Skoro on się ruszył z miejsca, to i świat winien mu zaskoczenie. W tym samym czasie obcy dawno znika już za zakrętem, pył zaś wzniesiony przez jego buty osiada na czerwonych płatkach maku.
Na niektórych chatach w takich wsiach jak Rejdova wymalowane są tajemnicze znaki przypominające niektórym mieszkańcom, bywałym w świecie, indiańskie barwy obrzędowe malowane na twarzach w chwilach wojny i radości. Bo być w świecie to tyle, co czytać w dzieciństwie, lub na starość nieraz, opowieści Karola May’a. To dopiero jest świat prawdziwy. Te tajemnicze znaki zaś malowane są ponoć dla obcych, których przybycia się oczekuje. Najpierw pas biały, później żółty, a dalej znowu biały. Tu, przy tych naznaczonych chatach mali chłopcy, lub mądrzy starcy, wypatrują przybycia nieznanych bóstw.
Oczywiście jak w całym pozostałym, dla mieszkańców Rejdowej nieistniejącym, świecie, tak i w tej nieistniejącej, jak ją ja – sposobem innych – nazwałem, wsi, ludzie się rodzą, ludzie umierają, ale też chodzą do sklepów, rozmawiają, a nawet ubierają się w sukienki, spódnice, spodnie i koszule. Gdy się zaś rodzą, witają świat krzykiem, by umilknąć na łożu śmierci z westchnięciem nad marzeniem swojego życia: zapewne niezrealizowanym.
Gdy rodził się Jakoubek Annamarek, nie płakał wcale i każdy, kto znał jego matkę, mówił jej, litościwie przy tym kiwając głową, że to niedobrze, że to jak najgorsza wróżba na przyszłość, ale też dodawali, by nie martwiła się na zapas, a może wszystko jakoś się ułoży. Nie wierzyła. Mimo to również kiwała głową. Jakoubek zaś, zwany powszechniej w szkolnych swoich latach Koubkiem, ponieważ nie był jednak obcy we własnej wsi, już od najwcześniejszych swoich chwil poczuł ukłucia kiełkującego w nim marzenia – tego samego, co u innych rejdovian, ale tak jak i inni on też nie dostrzegał wcale jego istnienia. Później skrzętnie ukrywał, głównie przed samym sobą, owo marzenie, które siłą natrętnej wątpliwości podważało wieko całego znanego mu świata. Było to jednak udawanie przez ozdrowiałego ślepca, że w dalszym ciągu zna jedynie ciemność.
Choć wszyscy chcieli, by zapomniał o tym, że nie płakał w dniu swych narodzin, on pamiętał to doskonale. Znacznie później, przy ognisku opowiadając historię swojego życia, przyznał, że to jedyna rzecz, jaką zapamiętał z najwcześniejszych swoich lat, a wszystko inne zna jedynie z opowiadań takich jak to, które on czynił właśnie przy ognisku.
W czasie zaś gdy dorósł już do takiego wieku, że mógł dołączyć do grona chłopców i starców wpatrujących się w wymalowane na chatach tajemnicze znaki, stracił dla nich zainteresowanie, jakie posiadał jeszcze nieco wcześniej dzięki czynionym mu, już od urodzenia, objaśnieniom. Bo jakiż pożytek z wytrychu, gdy leży pod pancernym szkłem w muzeum: nawet nie wiadomo, czy to wytrych na pewno.
Trwało to dopóty, dopóki nie postawił swoich pierwszych kroków poza granice wsi, odgadując niespodziewanie, że znaki wymalowane na niektórych chatach pojawiają się też na drzewach przy drodze prowadzącej w głąb doliny. Stało się to, gdy pierwszy raz zignorował niemy zachwyt z jakim wszyscy, młodzi i starzy, poświęcali się kontemplacji tajemniczych symboli. Idąc od znaku do znaku, doszedł do kolejnej wsi, ale widząc w oddali pojawiające się zabudowania, zdjął go strach i uciekł. Jednak w drodze powrotnej ochłonął i stwierdził, że nie jest nawet specjalnie zaskoczony, iż tam w dole jest kolejna wieś, a domysł, że dalej może być jeszcze kolejna i kolejna też, nie wydał mu się bezsensowny.
Zastanawiając się wrócił w końcu, choć wracał dość długo, do domu, potem zaś opowiedział, co widział i co do opowiedzenia miał, ale wyśmiali go bezlitośnie i nie było ratunku, ani dla marzycieli tkwiących przy biało żółtych znakach, ani dla nienormalnego dziecka, które nie płakało w dniu narodzin. Od tego też czasu każdego dnia Koubek zaraz po szkole wymykał się ze wsi, idąc tropem oznaczonych drzew. Każdego też dnia stać go było jedynie na to, by zza pierwszych szop i drewutni obserwować życie w obcej wsi. Mimo obaw, że takie wyrywanie się z domu i podążanie nieznanym szlakiem może być dla niego niebezpieczne, ponawiał je wciąż i z coraz większą pewnością. Robił to może dlatego, że nie potrafił znieść kpin, kopniaków i samotności, jakie otaczały go wszędzie, gdzie nie czuł ciepłych ramion zalanej łzami i zrozpaczonej matki. Może też po prostu nie chciał już znosić jej łez.
A jednak pewnego razu, gdy uciekał od swoich z twarzą zapuchniętą ciosami pięści rówieśników i mądrych starców, zapędził się dalej niż zwykle. Nim się spostrzegł, stał na samym środku jedynego skrzyżowania owej obcej osady. Stojąc tak, starał się uchwycić jakikolwiek ruch, jakiekolwiek drżenie, ale zdołał zaledwie dostrzec kawałek stopy niknący w drzwiach jednej z chat. Poza tym oczywiście kury gdakały, gęsi gęgały, a piach na ulicy przesypywał się z cichym szelestem, w strumieniu zaś woda chlupocząc naśladowała ludzką mowę. Nic się nie działo: wiatr Koubkowi targał włosy.
Zaskoczony tym, co zastał we wsi, wcześniej pełnej ruchliwej gwarności, niemalże smutny wrócił do domu. Nawet nie przekradał się, jak to zwykł czynić, przez krzaki i las. Ignorując wszystko, co działo się wokoło niego, poszedł prosto do łóżka, pragnąc wyśnić sobie, tylko i aż, inny świat i ludzi też innych, dla których byłby obcy, daleki, ale wśród których nie czułby się zupełnie sam.
Nie raz jeszcze i nie dwa wpadał do wsi, próbując włączyć się w wir życia uporządkowanego, w podobny zresztą sposób jak i w Rejdovej, ale przez inność twarzy fascynującego i porywającego. Nigdy jednak nie zdołał złapać nikogo za mankiet i, jak to sobie zaplanował, poprosić o cukierka, słodki owoc czy kawałek ciasta. Ludzie tamci pozwalali się oglądać z daleka, ale każdy krok zbliżający Koubka do pierwszych znajdujących się przy drodze zabudowań sprawiał, iż mieszkańcy jakby rozpływali się, powoli, nienagle i w niepojęty sposób. Gdy wreszcie Annamarek stawał na samym środku skrzyżowania, widział tylko opustoszałe podwórka i stopę niknącą w drzwiach chaty. Była to zawsze ta sama chata i zawsze ta sama stopa.
W Rejdovej zaś, po pierwszej ekscytacji, jaką musiało wywołać pojawienie się nienormalnego dziecka, zaczynano coraz bardziej zapominać o Koubku. On sam tak rzadko pojawiał się na ulicach wsi, aż co poniektórzy zaczęli szeptać, że zaginął: poszedł w las i nie wrócił. A jeden nawet, szczególnie ważny osobnik, ponieważ tak samo daleko w latach było mu do starości, co i do chłopięctwa, rzucił plotkę, iż Annamarka nigdy nie było, że to niemożliwe, by takie dziwadło mogło się pojawić. A jednak wystarczyło przecież wejść do szkoły i trafić do odpowiedniej klasy, by spostrzec tam chłopca siedzącego przy oknie, nie zważającego na przebieg lekcji, a zapatrzonego w widniejący za szybą bielony wapnem sklep, na ludzi swobodnym i pozbawionym niecierpliwości krokiem zdążających gdzieś w celu załatwienia jakichś drobnych spraw, czy to zaniesienia dobrego słowa kumie bądź kumowi, czy też czegokolwiek innego, co zaniesienia wymagało. Czasem też leniwym tempem przejeżdżał stary samochód, którego pojawienie się u postronnego obserwatora wzbudzić mogłoby tylko zdziwienie, bo przecież w Rejdovej bez większego wysiłku dotrzeć można wszędzie i to bez specjalnego pośpiechu, piechotą.
Potem jednak chłopiec wybiegał jak najszybciej z budynku szkolnego i znikał na wiele godzin. Częste nieobecności sprawiły, że zapomniano, iż Koubek dorastał i coraz mniej był już jedynie małym dzieckiem. Razem jednak z tym nieistniejącym dla ludzi upływem lat, które zmieniały Koubka, on sam nabierał odwagi.
Tak też się musiało stać, że pewnego razu, widząc ginącą w sieni stopę człowieka, pobiegł do ciągle otwartych drzwi. Stanął w nich, a potem przekroczył próg. A za progiem zobaczył zaskoczoną twarz Starca, który zapomniał po co wszedł do domu i teraz już chciał, jak zwykle, gdy ktoś obcy przechodził przez jego wieś, ulec zaskoczeniu, że dalej nic się nie dzieje. Tym razem wszystko było inaczej: obcy nie poszedł dalej, ale zajrzał do środka i poprosił o szklankę wody.
Stali więc chwilę bez słowa, a jeden przyglądał się drugiemu: Koubek uśmiechał się łagodnie, łagodną naiwnością osoby nienormalnej, wiejskiego idioty, który szwenda się nie wiadomo gdzie i po co, Starzec zaś najpierw przybrał minę srogą i wykonał ruch, który zdawał się świadczyć, iż zechce wyminąć Koubka i pójść dalej. Ostatecznie jednak również się uśmiechnął, obrócił na pięcie i nalał chłopakowi do garnuszka wody. Nalał jej tak dużo, aż przelał. Woda zaś wylewając się pokrywała zakurzone deski podłogowe ciemnymi plamami wilgoci. Jednak ku zaskoczeniu Koubka, zamiast przynieść naczynie wraz z jego zawartością, zaczął Starzec przeszukiwać wielką, starą komodę w kącie izby. Trwało to chwilę nim ponownie podszedł, trzymając w jednej dłoni gliniany garnek, a w drugiej płaskie zawiniątko, do miejsca, gdzie stał przybysz.
– Pij – odparł, podając Koubkowi napój – i powiedz skąd jesteś.
– Z Rejdovej.
– Blisko… – w głosie starszego mężczyzny zdawała się brzmieć nuta zawodu, jednak jego oczy zaszkliły się. Po chwili powtórzył: – Blisko… ale to dobrze, to dobrze chłopcze. Jeśli możesz i starczy ci odwagi, przyjdź do mnie jutro. A… weź to. Przyjrzyj się temu.
Wypowiadając ostatnie słowa, mężczyzna, drżącymi dłońmi wsunął do kieszeni Koubka zawinięty w materiał prostokątny przedmiot, który wcześniej wygrzebał ze skrzyni.
Ale Jakoubek Annamarek nie uczynił wypadu do obcej wsi, ani następnego dnia, ani też w czasie kolejnych tygodni. Gdy wrócił do Rejdovej ze wszech stron obstąpiły go wątpliwości, czy jego postępowanie oby na pewno jest słuszne. Nie znajdował wprawdzie argumentów, które prawdziwie przeciwstawiałyby się temu, co już miało miejsce do tej pory, ani temu, co zaproponował mu starzec. Zaproponował mu zaledwie spotkanie w miejscu odległym o kilkaset kroków od Rejdovej. A jednak coś nie pozwalało Koubkowi wybrać się na kolejny wypad, których już setki przecież odbył. Pewnego ranka, z niezrozumiałych dla siebie samego powodów, posunął się do czynu, po którym ogarnęły nim łzy i po którym wpadł w czarną rozpacz, zsyłając również udrękę na własną matkę zaniepokojoną jego stanem. Ale dla niego najważniejsze było to, iż wrzucił do ognia pakunek, a zrobił to, faktycznie, nie sprawdzając nawet, co w sobie skrywał kawałek materiału.
Choć Koubek bolał nad swoim czynem, z czasem zapomniał. Zapomniał o tym, że gdzieś bywał, zapomniał Karola May’a, a nawet, że w dniu swoich narodzin nie płakał, który to fakt poczytywano mu przecież na poczet przyszłych grzechów i choroby umysłowej. Ostatecznie wydawało się, że został w końcu uznany za idiotę, któremu opatrzność w niepojęty sposób przywróciła zdrowie i choć wielu się temu dziwiło, nikt już nie śmiał szemrać. Nawet zaczął Koubek wpatrywać się, wzorem innych, w symbole biało żółte na chatach, myśląc przy tym, ile snów ludzie potrafią wyśnić.
Rejdova po tym wszystkim zastygła. Zaniemówiła na dobre w swoim nieistnieniu, rozpływając się w powietrzu tak bardzo, jak jeszcze nigdy wcześniej tego nie czyniła. Umilkły nawet szepty, plotki, historie opowiadane przy płocie. Zburzony spokój na powrót objął władanie w miejscu, gdzie nie było, bo i być nie mogło, nic.
Jednak też to, co zostaje naraz rozbudzone, nigdy właściwie nie zasypia snem śmiertelnym ponownie. A ponowny sen śmiertelny może być tylko o tyle, o ile kolejne, drugie, przebudzenie się z niego, śmiercią będzie naznaczone ostateczną, ale snu tego właśnie. Tak też pomyślał niejeden w Rejdovej, gdy się dokładnie zastanowił nad koubkową przemianą, żaden jednak nie przewidział, bo i przewidzieć nie mógł, jednej tylko sprawy, śmiertelnego działania przebudzenia ze snu, który dla nich snem nie był, a rzeczywistością, do rzeczywistości, która, ona właśnie, dla nich, ludzi z Rejdovej, jedynie snem była.
I zdarzyło się pewnego dnia, że zagniewani ludzie zmusili Koubka do tego, by opuścił wieś. Było to lato tak gorące, że bydło kładło się na pastwiskach z upału i już się nie podnosiło. Strumienie, których w okolicy nigdy nie brakowało, powysychały bądź zamieniły się w ledwo sączące cieki, z których wodę można było nabierać jedynie szklankami, a nie wiadrami jak dotychczas. Nie potrzebowali wiele czasu rozsądni ludzie, by znaleźć przyczynę takiego stanu rzeczy. Koubek jedyny we wsi miał przeszłość mroczną, jak wielu się wyrażało, nie chcąc wypominać mu jego obłąkania, a że świętym starcem zostać nie mógł ze względu na wiek, przypomniano mu jego umysłową niewładność. Wypędzono go ze wsi mówiąc, że wrócić może dopiero, aż spadnie deszcz i przyjdą chłody. Był to koniec września, więc gdy tylko Koubek z płaczem opuszczał Rejdovą, następnej nocy przyszła ulewa i zaczęła się jesień.
Jeszcze zanim Koubek minął ostatnie zabudowania w Rejdovej, zatrzymał go Starzec, zupełnie podobny do tego, który przyjął go w sąsiedniej wsi. Teraz dopiero uderzyło go olśnienie, że nigdy nie przyszło mu do głowy, iż ta obca wieś musi przecież posiadać nazwę. Taką czy inną, ale nazwę z całą pewnością ma taką, jak i jego rodzinna. A człowiek spojrzawszy mu w oczy rzekł:
– Odchodzisz, prawda? Nie uciekasz naprawdę, nie dziw się, ja to wiem. Ale idź, to teraz jedyna twoja nadzieja. My nie zechcemy cię tu więcej.
Chwilę panowało między nimi milczenie, a Koubek nie wiedział, co Starcowi odpowiedzieć. Tamten zaś, widząc konsternację Annamarka, dorzucił:
– Nie jesteś obłąkany. Ciebie już nie ma dla nas, a nas dla Ciebie. Pamiętaj to.
I faktycznie poszedł Koubek przed siebie, nie zwracając nawet uwagi, że idzie drogą, którą znać powinien doskonale. Spostrzegł to jednakże dopiero, gdy jego oczom zza pierwszych zabudowań obcej wsi ukazał się dom Starca, którego znał z dawna. Ulica była pusta i pokryta warstwą piasku zwilgotniałego dzięki właśnie, od kilku chwil, padającemu deszczowi. A Starzec swoim, zapomnianym przez Koubka zwyczajem, jako ostatni znikał w sieni krytego rudą dachówką domu przewyższającego nie tylko wysokością komin, ale i wiekiem inne zabudowania w… Tego właśnie Koubek nie wiedział.
Nie wiedział, gdzie się znajdował, choć noga znikająca wewnątrz domu przywróciła mu pamięć w zupełności. Gdy nie zna się nazwy miejsca, staje się ono jednym z wielu, a nie każde miejsce jest Rejdovą. By więc przekonać samego siebie o prawdziwości wspomnień, krzyknął:
– Człowieku! Dziadku!
Nie czekając na odpowiedź, pognał przed siebie tropem własnego głosu.
– Myślałem, że już cię więcej nie ujrzę, synu, ale póki człowiek żyw, nadzieja w nim umrzeć nie może, więc… – rzekł Starzec, gdy tylko ujrzał Koubka.
– Ale, dziadku, ja spaliłem to zawiniątko! Spaliłem je…
– A… to… No cóż, nie przejmuj się. Jeśli miałeś tu wrócić, to raczej nie dzięki temu zawiniątku. Była w nim przestroga raczej, niż zachęta do powrotu tutaj. Wydawało mi się, że nie zobaczyłem cię następnego dnia od naszego spotkania, bo właśnie pchany ciekawością zaraz zapoznałeś się z zawartością tamtego drobnego prezentu. Wiesz, co to było? Chyba nie, jak wnioskuję z twojej miny. Więc powiem ci. To był niewielki wycinek świata, całego ogromnego świata, na którym twoja wieś, podobnie jak i moja, to jedynie dwie malutkie kropki. Kropki, o których nikt prawie nie pamięta. Rozumiesz?
– Chyba… tak.
– Nie wiem, czy lepiej jest zapomnieć o tych dwóch kropkach, czy o całym świecie, ale ja jestem stary, a ty, skoro tu jesteś i nie widziałeś mapy, to znaczy, że nie masz już wyboru. Bądź już go świadom, nieświadom go dokonałeś. Lub ktoś zrobił to za ciebie. Ale jeśli już jest jak jest, to wiedz, że mam jeszcze jedną mapę.
W ten też sposób Koubek poznał to, czego spodziewać się musiał, a co, mimo wszystko, go zaskoczyło. Góry, lasy poprzetykane różnokolorowymi liniami, wielką ilością nazw, które widział po raz pierwszy. Wszystko to wydało mu się prawdziwe, fizycznie namacalne.
– Muszę wrócić do Rejdovej.
– Nie możesz…
– Muszę.
– Nie możesz, nie rób tego.
– Muszę…
– Jeśli odejdziesz, nie wrócisz tu więcej. Będziesz podobnie do mnie wysiadywał całymi dniami na progu swego domu, wypatrując ludzi z zewnątrz. Sam zaś nigdy nie będziesz miał siły podnieść się i ruszyć w drogę, która jest ci przeznaczona. Nie powtarzaj mojego błędu, ostrzegam cię.
– Twojego błędu…
– Tak. W czasach zamierzchłych nie tylko dla ciebie, ale jak sądzę i dla twojej matki, siedziałem w domu podobnym do tego, przed Starcem podobnym do mnie samego dzisiaj, a on przestrzegał mnie przed tym samym, przed czym przestrzegam teraz ja ciebie. To było w Rejdovej, ale wróciłem tutaj i nigdy już tamtej, twojej, wsi nie zobaczyłem. Dlatego jeszcze raz mówię: nie wracaj!
– Muszę.
– Więc żegnaj na zawsze, synu!
Odczekał jednak Koubek kilka dni, by deszcz na powrót napełnił strumienie w okolicy i dopiero wtedy zdecydował się na drogę powrotną. Szedł ufny, iż sprowadzony, przez jego odejście deszcz, będzie potraktowany jak odkupienie, że nikt nie będzie mu tego powrotu wyrzucał. Jednak stało się zupełnie inaczej. Wieś przywitała Koubka pustymi ulicami, całkowitym milczeniem i chrzęstem piasku pod nogami. Na progu zaś swojego domu, miejsca gdzie przyszedł na świat, zastał płaczącą matkę i zapragnął wtedy rzeczywiście zostać.
Jednak nie został. Choć matka płakała i on nie potrafił ukoić jej bólu, nazajutrz, gdy obudził się z niespokojnego snu, zobaczył plecak wypakowany swoimi rzeczami. Matka zaś stała przy drodze, a gdy Koubek ukazał się jej w drzwiach, odparła:
– Nie wiem, czy jeszcze pamiętasz o tym, ale w dniu, gdy cię urodziłam, nie płakałeś, nikt z żyjących wtedy nie pamiętał podobnego wydarzenia. Idź więc; to twoja droga.
– Jeśli cokolwiek pamiętam z dawnych, dla mnie oczywiście, czasów, to właśnie ciszę tamtego dnia, gdy mnie powiłaś.
Jedno się tylko później zdarzyło, czego Koubek, opowiadając przy ognisku swoją historię, którą ja teraz powtarzam, wyraźnie żałował. Wybiegając z Rejdovej i ruszając w końcu przed siebie, zapomniał o Starcu z sąsiedniej wsi, zapomniał o tym, że ów czekał na niego, a kto wie: może i czeka do dzisiaj. Chciał nawet wrócić do tamtej osady, ale nie znalazł na żadnej mapie ani Rejdowej, ani tym bardziej wsi Starca, której nazwy przecież nigdy nie poznał. Miał o to zapytać w ostatniej chwili pożegnania, ale nie doszło do niego, bo pobiegł w świat.
Koubek nie chciał opowiadać tego wszystkiego w kategoriach istnienia lub nieistnienia, jak to sam określił, ani też prawdy, czy zmyślenia, jak byłby to określił kto inny. Ale gdy ostatecznie opuścił Rejdovą, nie mógł opowiadać dalej. On przecież wyszedł, a Rejdova została gdzieś…
Na koniec powtórzył Koubek jeszcze tylko, że ze swego dzieciństwa zapamiętał jedynie to, iż nie płakał w dniu narodzin. Resztę znał jedynie z opowieści, takich jak ta, przy ognisku.
Warszawa, wrzesień 2001