Tomasz Burek: Zaczytana kobieta. Szkic do portretu Małgorzaty Łukasiewicz
O jakości, a także wyjątkowości małych szkiców, które Małgorzata Łukasiewicz pisuje na marginesach czytywanych, a nierzadko tłumaczonych też przez siebie książek, przesądza idealne zestrojenie postaw, jakie na ogół nie chodzą ze sobą w parze. Zestrojenie postaw, usposobień, dyspozycji, talentów bardzo w swych właściwościach rozmaitych i – mogłoby się wydawać – głęboko niewspółmiernych, jak dzień niepodobny jest do nocy.
Jedna postawa, jeszcze pół wieku temu dość rozpowszechniona, obecnie już coraz rzadsza, to postawa czytelnika namiętnego. Romantyczny podrzutek ery Gutenberga, pożeracz odurzającego druku, łatwowierny i wielkoduszny zarazem, stanowi pierwsze w porządku logicznym wcielenie osobowości literackiej Małgorzaty Łukasiewicz.
To za jego podszeptem i z jego upoważnienia szuka ona w swej Rubryce pod Różą (Wydawnictwo Znak, Kraków 2007) „wielkich powieści, tych prawdziwych, które przywracają nam wiarę w literaturę”. To dzięki jego poręczeniu – jakby nie było świadka tylu tajemniczych wydarzeń i tylu rozmów poufnych, którymi literatura się karmi – dzięki więc jego poręczeniu uzyskuje całkowitą pewność, iż „wszystko, co jest w książkach, jest naprawdę”.
Dla namiętnego czytelnika, pogrążonego w gorączce lektury do czwartej, piątej rano, liczy się nade wszystko osobiste jej przeżycie: po ciemku i w samotności , w nocnym czasie, w rozmowie z samym sobą , w lirycznym monologu, a nie w świetle dnia, nie w zgiełku agory, debacie, wrzawie rezonerów i sofistów. Esej Książka nocą jest prezentacją i obroną stanowiska czytelnika-amatora, czytelnika tak przeciętnego, jak bodaj sama pani Bovary, z jego prawem do marzeń, do myśli, do wzruszeń niereglamentowanych normą dnia.
Ale drugim wcieleniem Małgorzaty Łukasiewicz, drugim jej stanowiskiem jako autorki szkiców o książkach jest stanowisko czytelnika oświeconego i krytycznego, czytelnika-zawodowca. Nie estetyka przeżycia, nie intuicja i emocja wysuwają się w tym wypadku na plan pierwszy. I nie rozkosz niezmącona lektury, rozkosz, która bywa niekiedy odmianą duchowej kontemplacji, ale może też być skrycie powiązaną z mechanizmami ewazyjnymi, neurozą i kwietyzmem. Nie ona więc gra pierwsze skrzypce. Wartość czytania w obrębie tej drugiej postawy wiąże się z poszukiwaniem ukrytego sensu dzieła, z pogłębianiem i poszerzaniem zakresu jej rozumienia, z ciągłym odnawianiem jego znaczeń. W tym momencie czytelnik Małgorzata Łukasiewicz upodobnia się ogromnie do badacza pisma, ma coś w sobie z sumienności filologa i dociekliwości hermeneuty. Uprawia lekturę książek zgodnie z określonymi regułami.
Wypowiadając się na temat sztuki czytania, Fryderyk Schlegel zauważył: „Trzeba poprzez regularne, odpowiednie ćwiczenie dojść do tego, aby móc równie dobrze czytać niezwykle powoli, analizując stale każdy szczegół, jak też i szybciej, ogarniając całość jednym rzutem. Kto nie potrafi obu tych rzeczy i nie umie każdego z tych sposobów zastosować tam, gdzie trzeba, ten właściwie nie umie jeszcze czytać”. Kategoryczność i słuszność przytoczonej tu za Zygmuntem Łempickim (Wybór pism, Warszawa 1966, t. I, s. 351) opinii koryteusza szkoły romantycznej w Niemczech wydaje się niepodważalna. Tedy zapytajmy, jak ma się ona do sztuki czytania zademonstrowanej przez autorkę Rubryki pod różą. Bez trudu stwierdzamy obecność u niej obydwu wyróżnionych przez Schlegla prędkości czytania. Małgorzata Łukasiewicz potrafi czytać niezwykle powoli, skupiając uwagę na szczegółach. Umie też ogarnąć całość jednym rzutem i połączyć brzegi odległych rzeczywistości błękitnym mostem metafory. Jak w szkicu Te same gwiazdy?, dociekającym, jakie to konszachty mogły były wiązać wieszcza z pedantem czyli … Mickiewicza z Immanuelem Kantem. W szkicu wymienionym jednako się ujawniają oba sposoby czytania: powolny i wartki, gruntowny i ulotny, mikro- i makroskopowy.
Z powodzeniem uprawia też Małgorzata Łukasiewicz trzeci, by tak rzec, rodzaj czytania. Wynika on z jej dyspozycji i doświadczeń translatorskich. Jest jeszcze bardziej niż poprzednie gruntowny, dokładny, jeszcze bardziej empatyczny, oparty na wczuwaniu się i wżywaniu w cudze pisarskie indywidualności, jeszcze bardziej utożsamiający cudze słowo z własnym, jeszcze bardziej poetycki. Tak scharakteryzowane stanowisko czytelnika-translatora pozostaje w zgodzie z teoretyczną nobilitacją przekładu i praktykowanym od romantyków począwszy zacieraniem granic między odtwarzaniem a twórczością. Wszak proklamował Novalis: „Tłumaczenie jest w równym stopniu poezją, co produkcja dzieł własnych – i to trudniejszą, subtelniejszą”. (Przytaczam za Z. Łempickim, dz. cyt., str. 350). Stąd nieodparty wniosek: tłumacz, kiedy czyta, samorzutnie niejako się wznosi na szczyty wnikliwości i subtelności. Nie zawsze ma to miejsce u innych, aliści w interesującym nas przypadku – bardzo często.
W sztuce czytania Małgorzaty Łukasiewicz występują zatem trzy podejścia i odpowiadające im trzy prędkości (lub rytmy) lektury. Najpierw podejście człowieka urzeczonego książką, który namiętnie ją przeżywa. Później podejście hermeneuty, który książkę na poziomie głębokich głębokich esejów bada. Wreszcie podejście translatora-poety, który tłumacząc przeistacza ją. Urzeczenie, badanie, odtwarzanie równoznaczne z twórczością, wszystki8e te momenty obcowania Małgorzaty Łukasiewicz z książką, kolejne etapy lektury, składają się na pełny cykl literackiego wtajemniczenia.
Oto posiada swoją prędkość i rytm własny moment urzeczenia, co jeden ze szkiców uwidacznia już swoim tytułem: Wszystko fruwa. Prędkością spowolnioną odznacza się moment badania, czy to filologicznego, czy hermeneutycznego , jak to szczególnie dobrze widać w szkicach: Podpis starego Krulla i Te same gwiazdy? Natomiast w szkicach o pisarzach tłumaczonych przez Łukasiewicz, Robercie Walserze (Mała scena) i Sebaldzie (Kwiat opowieści), może najlepiej jest wyczuwalny ten ostatni moment każdej godnej swego miana lektury, „inny stan” towarzyszący przejściu od czytania do pisania. Dłoń, która przewracała kartki książki, zrazu niecierpliwie i namiętnie, potem niespiesznie, badawczo, staje się otóż dłonią kogoś, kto dzieło przeczytane sobie przywłaszcza, przedłuża w swoim umyśle, naśladuje, przepisuje: pisze na nowo.
Te trzy ruchy, trzy różne prędkości, trzy rytmy regulatywne czytania nie kłócą się ze sobą, ale się godzą i przekładają w tekstach pisanych Małgorzaty Łukasiewicz, w jej szkicach, na bogactwo tekstowe i zarazem jednolitość, wzorową spoistość dyskursu eseistycznego.
Godzą się również ze sobą, zaiste w sposób nadzwyczajny, jej rozległe zainteresowania literackie, filozoficzne, beletrystyczne. Nie zapuszczając się w detale, pewnie da się powiedzieć, że ciążą one ku dość odległym, a nawet przeciwstawnym z pozoru biegunom. Z jednej strony ciążą ku temu, co jak ziarno małe, zwarte, zagęszczone, skomprymowane i przez to samo tajemnicze. Ziarnista proza i mikrogramy Roberta Walsera , substancjalne i sentencjonalne skarbczyki niemieckiej literatury mądrościowej, aforyzm i fragment, bruliony Lichtenberga, niezwykły pod tym względem dziennik myśli Hannah Arendt. Świat „w niedokończeniu i niedopowiedzeniu”.
Z drugiej jednak strony ciągnie tę regularną skądinąd czytelniczkę Lalki Prusa ku temu, co rozpostarte, rozwinięte, wyklarowane, upostaciowane: epickie. Zdaje bowiem sobie sprawę, że odwrotną stronę medalu z napisem „małe jest piękne” stanowi, niestety, małostkowość. I że miniaturyzacja i fragmentaryzacja obrazu świata w kulturze współczesnej jest jednym z najostrzejszych symptomów jej skarlenia.
Dzieło współczesna to dzieło w rozsypce. Pokruszona całość wszechświata, której wyobraźnią ani formą ogarnąć nie sposób. Opaczny rezultat pochodu modernizmu, który, chcąc nie chcąc, szeroko otworzył bramy niespecjalnie lubianej przez Małgorzatę Łukasiewicz literaturze zlepków z postmodernistycznego recyklingu. W obliczu lawinowo rosnącego śmietnika, którego odpryski nie mogły nie trafić do Rubryki pod różą, nasza czytelniczka zachowuje przecież zimną krew i ponawia lekturę dzieł klasycznych. Doskonaląc sztukę czytania, pozostaje tym samym pokorną i wierną służebnicą bóstwa pamięci Mnemosyne.
Kiedy Małgorzata Łukasiewicz dopiero uczyła się czytać, Amerykanin Ray Bradbury przedstawił w powieści 251 Fahrenheita totalitarne społeczeństwo przyszłości, w którym największą zbrodnią jest czytanie i posiadanie książek. Specjalne oddziały straży pożarnej systematycznie niszczą księgozbiory i urządzają polowania na ukrywane przed rewidentami pojedyncze egzemplarze. Aby powstrzymać zagładę literatury, jej najbardziej zdeterminowani miłośnicy uczą się na pamięć swoich ulubionych utworów. Tak dalece utożsamiają się z nimi, że tracą własne nazwiska. Jeden staje się panem Wojna i pokój druga panią Wichrowe wzgórza. Szczęśliwie przetrwaliśmy epokę ścigania książek nazywanych w PRL-u wywrotowymi: Innego świata czy Drogi donikąd. Czasy się zmieniły. Gdyby jednak przyszło znowu konspirować książki ucząc się ich na pamięć, to na którą padłby wybór Małgorzaty Łukasiewicz? Na Lalkę czy Wilhelma Meistra? Nie zdziwiłbym się, jeśliby wybrała Zielonego Henryka. Przypomniawszy tę wielką dziewiętnastowieczną powieść edukacyjną i jej twórcę, piszącego po niemiecku Gottfrieda Kellera z Zurychu, wyznała wszystko, co najważniejsze w kwestii swego pojmowania związku świata książek ze światem rzeczywistym: „Nie do wiary, jaką cudowną powieść napisał Keller – o samym życiu”.