15 gru

Rafał Wojasiński: Niebo dla Meli

Z podwórza rozciągał się widok na przestrzeń, w której nie było domów. Na podwórzu, naprzeciw domu, stała stodoła połączona z oborą. We wnęce, pomiędzy budynkami, Władysław ustawił dwie budy. Przed jedną z nich stał pies na łańcuchu.

Władek był moim dalekim sąsiadem, ale chętnie chodziłem do niego polną drogą, która przechodziła pomiędzy dwoma stawami. Żona Władka leżała w szpitalu ze swoim nowonarodzonym dzieckiem. Chciałem do Władka pójść dzień wcześniej, ale tak mi się dobrze spało na workach w letniej kuchni przy szkole, że nie chciałem nic robić. Poszedłem do niego w końcu w środę, wcześnie rano. Zimne powietrze orzeźwiało mnie przez kilka minut, potem zrobiło mi się zimno. Widziałem z daleka Władka, jak siedzi przy studni na krześle i obiera kartofle.

Między stawami woda rozlała się na drogę. Przeszedłem przez wodę. Sięgała mi do połowy łydek. Buty trzymałem w ręku, żeby mi nie przeszkadzały. Włożyłem je na nogi dopiero na trawie. Doszedłem do Władka. Świeciło na nas słońce i nie sprawiało mi to przyjemności.
— Będziesz obiad robił? — spytałem.
— Będę — powiedział.
— Przyniosłem świeże pomidory.
— To dobrze.
— Położę je na ganku.
— Połóż.
Zostawiłem siatkę na schodach. Władek podszedł z miską pełną kartofli w ręku.
— Nie mogłeś przyjść wczoraj? — spytał.
— Nie mogłem — powiedziałem.
— Nie szkodzi. Dobrze, że przyszedłeś dzisiaj.
— Też się cieszę.
— Chodź, w kuchni mam piwo.
— Duszno.
— Trzeba się napić piwa.
Władek postawił miskę na stole w kuchni i wyjął puszki z lodówki. Były zimne, ściekały po nich krople wody.
— Jechałem cały dzień — powiedział Władek i wypił kilka łyków piwa.
Wyszliśmy przed dom i usiedliśmy na krzesłach, które stały na ganku. Kilka zielonych liści spadło niesionych wiatrem, chmury zrobiły się lekkie i powiew niósł je na północ. Chciało mi się opowiadać o tym, co czuję, ale takich rzeczy się nie robi. Kury chodziły po podwórzu, dziobały porozrzucane ziarno. Wiatr wiał już dość silnie, ale na ganku było zacisznie, spokojnie i chciało się siedzieć i patrzeć. W moim domu mieszkał kiedyś człowiek, który modlił się ciągle, żeby Bóg powiedział mu, czego od niego oczekuje. Nauczył się wreszcie z tym żyć. Nie czuł pustki jednak, bo umiał się cieszyć tym, co widzi i rozumiał, że nic jednocześnie to nie znaczy. Wiedziałem o tym z jego zeszytów, które zostawił z niepotrzebnymi meblami. Umarł już i zapomniano o nim. Wielkość jest niczym, tak jak Bóg prawdziwy w oczach ludzi.

Władek wypił kilka łyków piwa i oparł się swobodnie na krześle. Miał kościstą, zbolałą twarz. Zawsze bardzo chudy i drobny. Miał trzydzieści siedem lat. Trochę młodszy ode mnie. Jego pies, duży mieszaniec, chodził wolno w pobliżu szopy na drewno. Władek miał spokojne oczy, ale spokój ten był martwy. Trzymał się jednak dobrze, jak zawsze, bo inaczej nie umiał żyć. Zapamiętałem, że to był piękny dzień. Władek wspaniale nauczył się nie przejmować niczym.
— Musiałem z Boniewa iść pieszo — powiedział. — Sześć kilometrów.
— Osiem — powiedziałem.
Kury gdzieś się rozeszły, a pies wrócił do budy. Dopiero wtedy zauważyłem w oczach Władka wielkie cierpienie. Jeszcze nie chciałem go o nic pytać.
— Kiedy Ela wraca? — spytałem.
— W poniedziałek — powiedział. — Muszę wszystko przygotować.
— To masz trochę czasu.
— Ale mam dużo innej roboty.
— Mogę ci pomóc.
— Weź sobie piwo.
— Już wziąłem — powiedziałem.
— Co za pogoda dzisiaj, miałem iść na ryby i nie pójdę już.
— Pójdziesz innym razem.
— Pewnie tak.
— Gdzie masz walizkę? — spytałem.
— W pokoju — powiedział — Nie chcę jej wynosić na razie.
— Będziesz musiał to zrobić.
— Wiem. Jutro pójdę do księdza.
— A trumna?
— Mam już trumnę.
— Oglądałeś ją?
— Raz.
— Jak chcesz, mogę zobaczyć teraz z tobą.
— Dzięki.

Poszliśmy razem do pokoju. Władek wyjął spod stołu tekturową walizkę. Położył ją na wersalce i otworzył. Wewnątrz w pieluchach leżał martwy noworodek. Był blady i chudy. Rączka wystawała z pieluchy, nóżki nienaturalnie podkurczone. Zamknięte oczka. Mimo wszystko Mela wyglądała, jakby spała. Miała tylko z tyłu głowy lekkie wgniecenie, które pozostało po szczypcach. Nie udało wyciągnąć się jej żywej. Jej brat, bliźniak, został z matką w szpitalu. Władek pochylił się nad walizką i pocałował córeczkę w czoło.
— Co mam zrobić, żeby ją ożywić? — spytał.
Siedział obok walizki i płakał. Słońce rozjaśniło podwórze i część światła wpadło do pokoju. Zostawiłem Władka i wyszedłem przed dom. Po chwili zawróciłem, żeby się z nim pożegnać, ale mnie nie zauważył. Wróciłem do swojego domu przez pole. Domem było mieszkanie w bloku nauczycielskim między kościołem, a szkołą we wsi. Pracowałem jako opiekun świetlicy i nauczyciel. Nie lubiłem tej roboty, trzymało mnie tylko to służbowe mieszkanie, w którym czułem się dobrze. Czasami los rzucał mnie tak w zapomniane miejsca i tam zaprzyjaźniałem się zazwyczaj z kimś, bo taką mam naturę. Miałem więc zamiar zostać w tamtych stronach na dłuższy czas, może na kilkanaście lat. Było to wspaniałe miejsce na przetrwanie, na cieszenie się życiem.

Nie zaglądałem do Władka i jego żony przez kilka tygodni. Wiedziałem, że są zajęci dzieckiem. Na pogrzebie Meli nie zamieniliśmy nawet słowa. Byli otoczeni szczelnie rodziną. Ale wiedziałem, że Władek oczekuje moich słów.

Wsiąkałem coraz bardziej w okolicę. Pod kioskiem siedziałem czasami wieczorem z piwem i patrzyłem na przystanek kolejki wąskotorowej. Wilgotne, betonowe pomieszczenie bardzo mnie nęciło. Lubiłem tam posiedzieć, jak w jakimś kościele. Bałem się, nie będę miał siły stamtąd wyjść. Zawsze wiedziałem, że nie wygrywa ten, który jest silniejszy i bogatszy, ale ten, który żyje zgodnie ze swoim powołaniem. Dopadło mnie to, co wszystkich moich przodków. Bycie nikim.

Poszedłem do Władka przez drogę pomiędzy stawami. Byłem po wódce u księdza. Szło mi się pięknie i lekko. Samo szczęście. Ale wiedziałem, że jeżeli coś miało znaczenie na świecie, to tylko niebo dla Meli, jeżeli tego nieba nie ma, to nic nie ma znaczenia.