15 gru

Prozaik z wdziękiem: z Józefem Henem rozmawia Tomasz Zbigniew Zapert

Czy jest coś, co wykreśliłby pan ze swego dorobku pisarskiego?
Nie, ponieważ nigdy nie pisałem na zamówienie. Debiutowałem zaraz po wojnie, jeszcze przed dyktatem socrealizmu; wyznaczniki socrealizmu — bohater pozytywny, typowość — zawsze uważałem za absurdalne, niezależnie od ich inspiracji politycznych. Pisałem swoje: „W dziwnym mieście”, „Krzyż walecznych”, niektóre opowiadania sportowe — jeszcze przed śmiercią Stalina. No i było dziennikarstwo: reportaże, felietony.

Publikując na łamach „Żołnierza Polskiego” oraz „Świata”, zajmował się pan między innymi sportem…
Miał on inny wymiar niż dziś, nie był skomercjalizowany. Pojawili się lekkoatleci, tenisiści, pięściarze, którym wojna przerwała karierę czy rozwój. Gierutto, Wajsówna, Skonecki, Kolczyński, Pisarski. Ambicją lekkoatletów było dojść do przedwojennych wyników. Szło to bardzo powoli. Rekord Polski Stawczyka na 200 m, rekord świata Janusza Sidło w rzucie oszczepem (w 1953 roku) były przełomem. Niebawem zresztą przyszły sukcesy w boksie za sprawą wychowanków trenera Feliksa Stamma, w lekkiej atletyce wykluwał się Wunderteam Jana Mulaka (Chromik, Krzyszkowiak, Duńska–Krzesińska, Sidło, Szmidt). Ciekawość kolarstwa wzmagał Wyścig Pokoju, który miałem okazję relacjonować w 1948 roku, z przedwojennymi kolarzami (Kapiak, Napierała, Rzeźnicki) i w 1952 roku, po raz pierwszy przez NRD–owski Berlin, kiedy objawił się talent Stanisława Królaka.

Napomyka pan o zamianie upominków, którymi enerdowcy obdarowali obsługujących wyścig dziennikarzy.
Zrezygnowałem z aparatu fotograficznego na rzecz budzika, co może zdumiewać, ale po prostu miałem świetną retinkę, a mój kolega dostał tylko budzik, więc zaproponowałem mu wymianę.

Czemu utajnia pan z kim dokonał tej osobliwej transakcji?
Być może przyjąłby to jako wyraz pychy czy też symptom snobizmu. W każdym razie w ciągu wielu lat naszej znajomości — bo też był człowiekiem pióra — czułem, że — mimo pozorów uprzejmości — nie darzy mnie sympatią.

To nie jedyny kamuflaż na kartach „Dziennika”
Inne czytelnik może łatwo rozszyfrować. Przykładowo: bardzo szlachetny głupiec, intelektualista, erudyta, działacz społeczny pan M. zamieszczający niedorzeczności w „Przeglądzie”. Ale lepiej tego nie dochodzić: były sprawy, w których ów M. zajmował stanowisko przyzwoite i odważne.

Wróćmy do sportu, konkretnie na bieżnię, gdzie rozmawiał pan z Emilem Zatopkiem…
Rozmawialiśmy sobie w okresie jego największych triumfów. Opowiadał mi, stopniując dramatyzm, jak wygrał 10 kilometrów w Londynie. Był szalenie bezpośredni, nigdy woda sodowa nie uderzyła mu do głowy. Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych, przez ładnych kilka lat nie miał sobie równych w świecie na długich dystansach. Zdumiało mnie, że taki czempion, kiedy był w Warszawie w 1949 roku, z wdzięcznością przyjął ode mnie i Zbyszka Rogowskiego propozycję, że kupimy mu kiełbasę, która w Czechosłowacji była wtedy tylko na „listki”, czyli kartki. Nawet dla niego! „Dziś jesteś bożyszczem — powiedział mi kiedyś w Pradze, przygotowując się do maratonu — a jutro jesteś pięćdziesiąty na świecie i możesz wziąć miotłę i zamiatać ulice”. Gdy w sierpniu 1968 roku zaprotestował przeciwko inwazji Armii Czerwonej i jej sojuszników z Układu Warszawskiego (z wyjątkiem Rumunii) na swą ojczyznę, zamanifestował swój sprzeciw, wychodząc z miotłą na ulicę. Ten obraz musiał w nim głęboko tkwić.

Skoro mówimy o sporcie, czemu literatura czerpie z niego coraz mniej…
Ponieważ stracił wiele ze swego romantyzmu, stał się biznesem, niemało w nim szwindli i machlojek. Proszę zauważyć jak wiele jest sportowych kanałów tematycznych w telewizji. Kiedyś rozgrywano znacznie mniej imprez, zwłaszcza międzynardowych, może dlatego dawnych bohaterów stadionów pamięta się lepiej od współczesnych.

W „Dzienniku” często się powtarzają pańskie urodziny…
8 listopada 1939 roku, mając dokładnie 16 lat opuściłem Warszawę. Zdawałem sobie doskonale sprawę do czego zdolni są hitlerowcy. Dołączyłem do rodzeństwa, które już wcześniej znalazło się w Białymstoku, zajętym przez Sowietów. Wyjechałem spod rodzinnej kamienicy furmanką. Miał mi towarzyszyć kolega, ale ponieważ wyjazd był wczesnym rankiem, on zrezygnował, nie chciało mu się wstawać. Nigdy go już nie spotkałem. Z pewnością zginął, jak większość moich kolegów z gimnazjum
Magnusa Kryńskiego (u zbiegu Senatorskiej i Miodowej). Gdy przed kilkunastoma laty opublikowałem „Nowolipie” odnalazł mnie jeden z rówieśników, od lat mieszkający w Stanach Zjednoczonych. Po lekturze zorientował się z opisów i postaci, że to ja, choć przed wojną nazywałem się inaczej. Opowiadał mi: „Wspominałem cię: ach, taki zdolny — szkoda, że nie przeżył”. Przeżyłem.

Dowodem pańskich inklinacji była współpraca z „Małym przeglądem”…
Nie kierował nim już wtedy Janusz Korczak, lecz Jerzy Abramow, czyli Igor Newerly. Debiutowałem tam piórem w wieku dziewięciu lat.

Urodził się pan z nazwiskiem — jak określił Krzysztof Masłoń — najsłodszym z możliwych. Kiedy Józef Cukier przeistoczył się w Józefa Hena?
Jesienią 1944 roku w Lublinie. Podpisałem się „Hen”, od przedrostka drugiego imienia Henryk, pod jakąś fraszką w „Stańczyku”. Cukier brzmiało dla mnie zbyt dosłownie. Kazano mi dopisać imię. Wiedziałem jedno — nowe nazwisko, najpierw tylko dla pisania — jak Prus dla p. Głowackiego — ma łatwo wpadać w oko i ucho. Potem dopiero uświadomiłem sobie, że po hebrajsku oznacza to wdzięk. Jak byłem w Izraelu i mówiłem, że mam na nazwisko Hen, uprzejmi ludzie odpowiadali: „Zgadza
się”.

8 listopada1941 roku to też istotna data w pańskiej biografii…
Wkraczając formalnie w dorosłość w wieku 18 lat (ale praktycznie dorosłe życie zaczęło się dla mnie we wrześniu 1939 roku), wstąpiłem do Armii Czerwonej. Wcześniej razem z kolegą usiłowaliśmy dotrzeć do armii Andersa, jesienią 1941 roku formującej się nieopodal Saratowa. Na peronie kolejowym zatrzymał nas sowiecki patrol. Ponieważ nie mieliśmy żadnego skierowania, wsadzono nas do aresztu. Dowódca komendy wojskowej, szpakowaty major, powiedział, że nic nie wie o polskim wojsku — chcecie się bić, to możecie się bić w Armii Czerwonej. A myśmy chcieli się bić. Dostaliśmy po bochenku chleba na głowę i kartkę „134. zapasowy pułk, stanica Markińska” i przez niemal tydzień wędrowaliśmy poprzez śnieg i mróz do miejsca stacjonowania pułku. Nigdy, w żadnym chutorze, w żadnej chałupie nie odmówiono nam noclegu i smażonych ziemniaków z boczkiem.

W Armii Czerwonej spotkał pan także zmobilizowanych Żydów.
Ale ja nie zdradziłem swego pochodzenia. Obawiałem się, że jeśli znajdę się w niewoli niemieckiej, jakiś drań mnie sypnie. Niemcy znajdowali się już pod Moskwą. Ale na południu, kiedy ja wstępowałem do armii, zatrzymano ich, odbito Rostów i część Donbasu. Grudzień, śnieżny i mroźny, spędziłem na intensywnym szkoleniu. W styczniu skierowano nas na front. Maszerowałem po skrzypiącym śniegu, żegnając się z młodym życiem. Bez strachu — raczej z fatalistyczną determinacją. Opisałem to w swojej debiutanckiej książce i w „Najpiękniejszych latach”. Być może życie uratował mi rozkaz Stalina nakazujący wycofanie bieżeńców na całym froncie od morza Białego do Czarnego, 28 stycznia 1942 roku.

Z deszczu trafił pan pod rynnę, ściśle mówiąc pod Stalingrad…
Ale tam gorąco było dopiero kilkanaście miesięcy później. Skierowano mnie do batalionu pracy w tym mieście. Udało mi się zbiec. Używając fałszywych personaliów, dotarłem — tym razem bez przeszkód — do Saratowa. Rychło w czas, bo trwała ewakuacja andersowców do Uzbekistanu. Byłem wygłodzony, bez dokumentów, obdarty i bosy. Nie przyjęto mnie. Aby nie umrzeć z głodu ponownie wstąpiłem do batalionu pracy, ale po kilkunastu tygodniach jeszcze raz zbiegłem do Andersa. Trafiłem na ostatnią komisję, tuż przed ewakuacją do Persji. Oficer spojrzał mi, nagiemu, między nogi i powiedział: „Kategoria D”. Przed wyjazdem andersowcy zdecydowali się rozdać odrzuconym nadwyżkę umundurowania. Ale było nas więcej niż ubrań i butów, toteż nie obyło się bez selekcji. To był dramatyczny moment, kiedy kapral popatrzył na mnie i powiedział: „Ty!”.

Po tym epizodzie pozostały wspomnienia i fotografia eksponowana na stronie tytułowej „Najpiękniejszych lat”.
W mundurze od andersowców dotarłem do Samarkandy, gdzie wstąpiłem do szkoły pedagogicznej, ponieważ zapewniała swym uczniom nocleg, tam też poznałem dziewczynę, która została moją żoną. Chociaż mam wrażenie, że zauważyłem ją już wcześniej we Lwowie, na ulicy Legionów. Jak repatriowała się do Polski wkrótce po wojnie, personalny w jednostce wojskowej powiedział: „A, żona przyjechała. Dostanie legitymację żony oficera”. Tak wyglądała legalizacja naszego małżeństwa. Było to zgodne zresztą z rozkazem marszałka Żymierskiego dotyczącym repatriacji.

Niewielu wie, że w swym curicullum vitae mógłby pan wpisywać także zawód reżyser…
Bo telewizje sporadycznie wznawiają mini– –serial „Perły i dukaty”, który reżyserowałem. Trzy odcinki miały premierę w roku 1966. Kręciliśmy oczywiście na taśmie czarno–białej, przy kamerze czuwał Stefan Matyjaszkiewicz, muzykę skomponował Krzysztof Komeda, produkcją kierował Wilhelm Hollender, a grali między innymi: Gustaw Holoubek, Wanda Koczeska, Hanka Bielicka, Bogusz Bilewski, Bogdan Baer, Wieńczysław Gliński, Włodzimierz Boruński, Adam Pawlikowski, Andrzej Bogucki czy Mieczysław Czechowicz, że wymienię jedynie tych, pracujących już w niebiańskiej kinematografii.

Ten ostatni sprawił nieoczekiwany kłopot…
Dopiero na planie ujawniło się, że był mańkutem, a rola wymagała gry w ping–ponga. W scenach meczu dublował go ówczesny wicemistrz kraju — praworęczny, co, niestety, obniżyło poziom jego dublowania. Ten przedwcześnie zmarły aktor był przez wiele lat moim sąsiadem.

W bloku u zbiegu Jana Matejki i Alej Ujazdowskich, po sąsiedzku mieszkała też Małgorzata Spychalska z Władysławem Komarem oraz pisarz Jan Gerhard.
Autor „Łun w Bieszczadach”, naczelny redaktor tygodnika „Forum”, poseł Jan Gerhard został w swym mieszkaniu zamordowany. Moim zdaniem, było to zabójstwo
polityczne, a morderca był ubekiem. Z rzeczy wartościowych zginęły tylko vouchery podróżne.

W „Dzienniku” pisze pan o niespełnionych projektach filmowych…
Najbardziej żałuję chyba, że nie zrealizowano filmu poświęconego Eugeniuszowi Bodo, przypomnę, że umarł z wycieńczenia w łagrze w roku 1942, nie wypuszczono go w lipcu l941 po układzie Majski–Sikorski, kiedy zwalniano Polaków, gdyż formalnie był obywatelem szwajcarskim. Moim zdaniem, ambasada polska, wtedy w Kujbyszewie, nie uczyniła żadnych starań, by go zwolnić.

Media podawały, że w roli Bodo wystąpi Wojciech Malajkat, któremu mieli m.in. sekundować: Irena Karel, Ewa Sałacka, Jacek Chmielnik, Zygmunt Kęstowicz, Jan Kociniak i Bernard Ładysz.
Ten projekt był już mocno zaawansowany. Zaczynałem szkicować scenariusz przeznaczony dla Andrzeja Kotkowskiego. Niestety, prywatny producent wycofał się z inwestycji. Z podobnych przyczyn nie udało się przenieść na ekran moich powieści „Mój przyjaciel, król” oraz „Bruliony profesora L”, czym był zainteresowany Janusz Majewski.

Szanse na adaptacje filmowe z pewnością byłyby większe, gdyby te tytuły zostały uhonorowane nagrodą Nike, za którą pan wyraźnie tęskni.
Za niczym nie tęsknię. Możliwe, że Nike tęskni za mną, ale to jej sprawa, zostawmy ten temat.

Sympatycznie pisze pan o swych wydawcach — Rafale Skąpskim i Wiesławie Uchańskim…
To świetni fachowcy, rozkochani w bukinistyce i mili ludzie. Świetnie mi się z nimi współpracowało. Proszę do nich dodać redaktorów wydawnictwa W.A.B., z panią Stasińską na czele, którzy wydają ostatnie moje książki, między innymi „Pingpongistę „ i „Dziennik na nowy wiek”.

Inny edytor nie zapłacił panu za wznowienia „Kwietnia”.
Pomimo to, także wspominam go sympatycznie. Mówił, że chyba cierpi na Alzheimera i dlatego nie pamięta, iż jest mi winien pieniądze.

Ta powieść wywołała swego czasu niemały ferment…
Opowiadała o bezsensownej śmierci żołnierzy II Armii Wojska Polskiego, którzy forsowali Nysę Łużycką, a potem walczyli pod Budziszynem. Wojna była już wygrana. I tych niepotrzebnych ofiar z pewnością można było uniknąć. Kłóciło się to z oficjalną wersją historii obowiązującą u progu lat sześćdziesiątych. Pomimo tego została zekranizowana przez Witolda Lesiewicza z Piotrem Pawłowskim w roli kapitana Hyrnego, Henrykiem Bąkiem, Leszkiem Herdegenem, Franciszkiem Pieczką i znakomitym Tadeuszem Kondratem. Była też urocza Marysia Ciesielska.

Oglądałem ten film niedawno, czas pozytywnie zweryfikował jego wartość. To samo mogę rzec o „Krzyżu Walecznych” Kazimierza Kutza, „Prawie i pięści” Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego czy „Dwóch żebrach Adama” Janusza Morgensterna…
A „Don Gabriel” w reżyserii małżeństwa Petelskich, zdjęty z ekranu u szczytu powodzenia na polecenie Moczara? Dodam dwa seriale Grzegorza Warchoła, trochę może nazbyt poważne jak na wymagania telewizji: „Życie Kamila Kuranta” (gdzie w roli tytułowej debiutował Olaf Lubaszenko) i „Królewskie sny” z Gustawem Holoubkiem odtwarzającym sędziwego króla Władysława Jagiełłę. Moja przygoda z X Muzą w zasadzie była udana. Ale od każdej reguły bywają wyjątki. W moim przypadku jest to „Crimen”, mający z pierwowzorem literackim tak niewiele wspólnego, że wycofałem z serialu swoje nazwisko.