Piotr Wojciechowski: Kratofanie – objawienia mocy
Pędzą miastem motocykliści, z rykiem silników wyprzedzają stada aut, wyrywają się na światłach jak goniące żer drapieżnie ptaki. Harleye, Yamachy, Hondy, Kawasaki błyszczą niklami i lakierem, niosą kosmitów w potężnych przyłbicach, kanciastych kombinezonach, czasem z przyklejoną do pleców kosmitką. Co za potęga! Co za objawienie kasty wspanialców, nietzscheańskich nadludzi nowej generacji. Wola mocy wyraża się nie tylko mocą silników, również pogardą dla instynktu samozachowczego.
Pędzą miastem wielkie terenowe samochody, ich użycie na suchym asfalcie ulic przeczy wszelkiej logice. Benzyna drożeje, a one palą jej bardzo dużo. Stać nas – krzyczy każda taka bryka swoim ogromem. Stać nas i nic nas nie obchodzi, że zajmujemy więcej miejsca na parkingach, że swoim ciężarem niszczymy jezdnie bardziej niż inne auta. Nic to – jesteśmy po to, aby objawiać wielkie mniemanie o sobie, potęgę pieniądza. Nasi właściciele to zwycięscy wojownicy giełdowej dżungli, słowiańscy macho, którymi rządzi testosteron. Kierowcy tych smoków patrzą z góry na innych. Te auta opracowane dla celów wojskowych, dla przemierzania bezdroży krajów egzotycznych, w Europie są obrazą dla zdrowego rozsądku i sumienia ekologicznego. Tam, gdzie w Europie nie ma dróg, tam natura ma się odradzać, tam jeździć nie wolno, tam nawet piechotą nie godzi się chodzić bez potrzeby. Prawda, ale przecież chodzi o mit nadczłowieka, a magię objawiającej się nagiej siły. Niech więc milczą logika i sumienie.
Przez całe dziesięciolecia pokolenia Polaków żyły w przestrzeni, w której komunizm głoszony był jako cel – jak z przyjmowaniem tego celu było – o to spierają się historycy, a niejeden z nas cokolwiek pamięta. Najlepiej pamiętamy rozmaite święta, kongresy, plenumy, stachanowskie warty, które wylewały na miasta czerwień transparentów i szturmówek, kiczowatych symboli z papieroplastyki i styropianu, bohomazów z obliczami przywódców i proroków naukowego światopoglądu. To było narzucanie oczom potęgi ustroju, władzy nie znoszącej sprzeciwu i nie pojmującej dobrego smaku. Starsi z drwiną porównywali te rzygnięcia czerwienią do faszystowskich parteitagów i parademarschów, do pochodów z werblami i płomieniami pochodni na chwałę Tysiącletniej Rzeszy.
Dziś żyjemy pod nachalnym naporem rynkowej woli mocy. Dziś nasze miasta, zieleń, zabytki, fasady kościołów mieszkalnych kamienic, wszystko zostaje zasłonięte płachtami reklam, mamucimi billboardami. W okna zaglądają biusty takich rozmiarów, że musiałyby ważyć tonę. Banki, przedsiębiorstwa ubezpieczeniowe, które chcą, abyśmy się dzielili z nimi swoimi pieniędzmi, wydają krocie wynajmując sportowców, aktorów, modelki do przekonywania nas że sześć procent to więcej niż siedem procent. Nikt tu się nie łudzi, że nas przekona, oni chcą pokazać, że są mocniejsi od arytmetyki, że zedrą z nas haracz i dlatego będzie ich stać, aby już za miesiąc ogłosić, że pięć jest więcej niż osiem – i nikt im nic nie zrobi.
Ogromne litery pakują się w oczy i wrzeszczą:– kup to lub tamto, a będziesz szczęśliwy, musisz kupić, jesteś tego warta. Skorzystaj z promocji, inaczej okażesz się idiotą. Nie masz pieniędzy, weź kredyt, bo wszyscy biorą. W żadnym innym kraju nie ma takiej ilości wielkogabarytowych plansz reklamowych. Czasem się łudzę, że znaczy to, że wykazujemy pewną odporność, która ma być przełamana. Tak czy owak promocja atakuje świadomość i podświadomość, ujarzmia język mieszając złą polszczyznę z prymitywnym angielskim, bezcześci poczucie dobrego smaku. Czy skutecznie, czy potrzebnie? Ludzie i tak przecież muszą wydać zarobione pieniądze.
Te wszystkie wszechobecne przejawy brutalnej woli mocy zasługują na głębszą refleksję. Mircea Eliade nazywa takie zjawiska – kratofaniami, objawieniami mocy. Twierdzi, że uznanie kratofanii leży u podstaw religii, mitu, kultury. Piorun, który uderza, góra, która wznosi się ku niebu. Albo lew, który nie boi się, żadnego zwierzęcia, powódź niosąca zniszczenie i zostawiająca żyzny osad. Albo słońce. Albo seks, który czyni człowieka szalonym lub szczęśliwym.
We współczesnej kulturze żyją echa tych prastarych zachwytów i lęków. Kultura jednak żyje i wchłania w siebie kolejne kratofanie, objawia się jej potęga nauki, potęga techniki, potęga pieniądza, potęga reklamy, potęga śmiercionośnych broni, potęga logiki zysku. Kultura przyjmuje to, obudowuje dziełami sztuki, literaturą, zamyka w języku.
Nie tak dawno w Warce pod Warszawą zdarzył się napawający smutkiem przypadek – grupa miejscowych nastolatków napadła młodego Żyda, który z zagranicy przyjechał samotnie odwiedzić grób cadyka. Chłopak był bity, kopany, popychany, chciano go obrabować.
Było po tym trochę medialnego szumu, alarmu, do bijących dotarli dziennikarze, rozpropagowali obelżywy wierszyk, jaki im powiedzieli nieletni napastnicy. Cytowano też wypowiedź jednej z agresywnych dziewczyn – to będzie w telewizji, że waliłam tego Żydka w papę?
Zaalarmowani pedagodzy mówili coś o pracy z młodzieżą, o pogadankach. Słuchałem radia zmywając naczynia. W rozgłośni nastawionej na przekazywanie informacji i opinii nadawano rozmowę dotyczącą haniebnej awantury w Warce. Z opinii psychologa społecznego wyłowiłem zdanie, o którym nie mogę przestać myśleć. Rzeczownik „Żyd” funkcjonuje w polszczyźnie jako obelga, jako negatywnie wartościujący epitet. I ten drobny fakt, łatwy do potwierdzenia przez obserwację ulicznych napisów i stadionowych wrzasków sprawia, że język polski jest antysemicki, kultura polska jest antysemicka. Jest tolerancyjna, jest śródziemnomorska, ma chrześcijańskie korzenie i moc europejskich związków, ale również nosi w sobie ten okruch diabelskiego zwierciadła, to ziarno trucizny.
Myślę sobie o motywacjach smarkatych napastników z Warki i widzę w nich po trosze to, co jest w impecie i ryku błyszczących motocykli, w rozpychaniu się luksusowych aut terenowych, w ogromie i szmirze ulicznej promocji kredytów, nieruchomości, podpasek, mebli. To jest zaznaczenie swojej potęgi, to jest potrzeba dyktatu, wyższości.
To stało się częścią naszej kultury, codzienności, obyczaju. Czytam ogromną fundamentalną monografię Piotra Matywieckiego o Julianie Tuwimie – a to przenikliwe, erudycyjne dzieło przekonuje mnie, jak stare, jak groźne są te wątki pogardy – demonstrowania pogardy dla zaznaczenia własnej siły, przewagi, ważności. Przecież sam autor „Kwiatów Polskich” nie tylko był obiektem ataków antysemickiej agresji – on sam rozpaczliwie szukając swojej tożsamości, swojego bezpiecznego miejsca w kulturze – składał antysemickie wierszydła.
Nadzieja, że wierność kulturze sama przez się uchroni nas przed tym całym złem – to płonna nadzieja. Kultura zaplątała się w nowe kratofanie przemocy, zysku, manipulacji, wsączyły się one już w język, którym mówimy. Jeśli nie w kulturze nadzieja, to gdzie?
Głębiej w kulturze. W takich właśnie książkach jak „Twarz Tuwima” Matywieckiego – bo tam aż do rdzenia, do dna odczytuje się poetę przez szaleństwa epoki, odczytuje się poezję przez duchowe manowce autora, bierze się jego słowo jako kamień probierczy czasu, a potem – zostawia się czytelnika w na pustyni jego własnego sumienia…
W tomie esejów „Kłopot z istnieniem” Henryka Elzenberga jest fragment, jaki przypomniał ostatnio Adam Zagajewski w swojej książce „Poeta rozmawia z filozofem” – „Co przyszło na miejsce zwątpienia? na razie tylko spokojne opowiedzenie się przy kulturze, zwiększenie jej wagi, dostojeństwa, substancjalności. Odpadnięcie wszystkiego, co mogło uchodzić za „zabawę w kulturę”. Umocnienie się w przekonaniu – nie! w afirmacji istotniejszej od wszystkich poczynań – że wbrew wszystkiemu te stare zręby warto podtrzymywać, wśród świata zbrodni dźwigać ten gmach rozjaśnienia.”
Wiarę w „stare zręby” kultury wyrażoną w cytacie z 1941 roku udało się Elzenbergowi wlać w serce ucznia, poety Zbigniewa Herberta. Otwieram album „Apostoł w podróży służbowej”. W tej wydanej przez lubelskie „Gaudium” arcydzielnej i smakowitej książce pod redakcją Józefa Marii Ruszara wiersze, rysunki i fragmenty esejów Zbigniewa Herberta z wielką pieczołowitością połączono z tymi dziełami sztuki, z których poeta czerpał inspiracje – od starożytnej Grecji, od minojskiej Krety, aż po Paula Cezanne’a i Paula Gauguina.
Elzebergowską wiarą zabrzmiało mi zdanie z komentarza, jakim opatrzył Herbert wizerunek Madonny Miłosiernej z Sansepolcro malowanej przez Piero Della Francesca.
„Nad walką cieni, konwulsjami, hałasem i wściekłością zbudował Piero Della Francesca lucidus ordo, wieczysty porządek światła i równowagi.” Jakże tu blisko do „gmachu rozjaśnienia”.
Tyle możemy mieć nadziei – nad cieniami, hałasem, wściekłością – jakie wkraczają w życie i kulturę, można budować świetliste porządki równowagi. Można, bo w kulturze ciągle odnajdywać będziemy materiał do tej budowy i niewzruszony fundament – „stare zręby”.
Nie odbieram nadziei tym, którzy chcą młodych napastników z Warki wychować pogadankami nie licząc się ze środowiskiem cywilizacyjnym. A są tym środowiskiem nie tylko billboardy nad głowami, ci wspaniali mężczyźni w ich terenówkach, na motorach przemykający szosami i ulicami. Także przemoc w grach komputerowych, kibicowski szowinizm w mediach – to szkoły agresji. Myślę jednak, że nie mniej ważne od wychowawczych „akcji” wszelkiego rodzaju jest trwanie, cierpliwe podtrzymywanie takich tradycji, jakie Elzenberg i Herbert wskazywali w wielowątkowej, zmiennej kulturze współczesności.