Piotr Müldner-Nieckowski: Euforia
Przez dwa lata budowaliśmy z Magdą ten dom. Stoi teraz, bardzo piękny, z dwoma kolumnami i pięcioma mansardami, na działce, na której kiedyś będą bardzo piękne, stare drzewa. Na razie jest piach porośnięty adwentyną, ale nie szkodzi, wygląda jak zadbany trawnik, po którym można chodzić boso – i do garażu, i do warsztatu, i do bramy. Moment i dom stał. Ledwie go wybudowaliśmy, w osiem lat później przyjechała moja siostra Agnieszka. Przyjechała ogromną, luksusową hondą, autem produkcji japońskiej, popatrzyła, rozsiała zapach perfum i zapytała:
– Chyba zgadzasz się ze mną, że ta działka w połowie jest moja?
Naturalnie potwierdziłem. Co miałem robić, nie jestem idiotą. W księgach wieczystych stoi jak wół: połowa moja, połowa jej.
– No chyba, czemu miałbym się nie zgodzić? Zgadzam się jak najbardziej i potwierdzam, w połowie moja, w połowie twoja.
– No to chyba zgadzasz się ze mną, że ten dom, co stoi na połowie mojej działki, w połowie jest mój?
– Czekaj, siadaj – powiedziałem. – Nalać ci herbaty?
– Nie.
– Kawy, przepraszam, zapomniałem, że jesteś kawoszką.
– Nie o to mi chodzi. Przepisy znasz?
Oczywiście, że znałem przepisy. Nikt się tak w przepisach nie orientuje jak ja, bo całe życie z nimi walczę. Jako założyciel, właściciel i księgowy firmy jestem na bieżąco. Wiedziałem, że dom stojący na placu w połowie należał do niej. Przecież tak jest w ustawie.
– Ja nie znam przepisów? – zapytałem z ironią. – Zapalisz? – podsunąłem jej paczkę z papierosami.
– Nie palę.
– Wszyscy się przestraszyli i rzucają palenie. Wierzysz propagandzie? Od kiedy to palenie jest szkodliwe? Spójrz na mnie. – Ponieważ spojrzała, powiedziałem – i odwal się, nie ma żadnego domu, w każdym razie dla ciebie.
Zdenerwowała się. Zdjęła paltocik, poprawiła włosy, ale usiąść nie chciała. Zaczęła chodzić w kółko wokół własnej osi. Z niepokojem spojrzałem na jej buty ze szpilkami. Zniszczą mi podłogę, a lakier nie wytrzymuje zdzierania. Kręciła się nie na żarty, w tym samym miejscu.
– Możesz chodzić tak jakby trochę szerzej? – poprosiłem najłagodniej, jak umiałem, bo nie chciałem jej urazić.
– Przepis mówi, że to, co stoi na placu, dzieli się na tyle części, na ile części podzielony jest plac – powiedziała i wyjęła z torebki puderniczkę.
Zaczęła ostro pudrować nos, ale nie żeby ukryć pryszcz, którego nie miała, tylko to, że jest podniecona. Usta jej się trzęsły. Znałem ten objaw aż za dobrze. Czułem, że wybuchnie gniewem – udawanym czy nie, ale gwałtownym, żeby mnie przydeptać.
– Takie przepisy to ja mam gdzieś. Są ważne przy spadku po zgonie, a ja się czuję dobrze.
– Otóż się mylisz – warknęła.
A! Kiedy ona mówi „otóż się mylisz”, to znaczy, że zaczyna się bronić. Jeszcze nie wiedziałem przed czym, ale już czułem, że atak zelżał.
– Nie dałaś na ten dom złamanego grosza, a ja tu wylałem hektolitry potu, kobieto.
Rzuciła płaszczyk na oparcie krzesła.
– I nie dam złamanego grosza na coś, co mi się należy. Żonie każ dawać.
Już chciałem zapytać „której”, ale zrezygnowałem. Po co ma wiedzieć? Niech się sama dowie, to jej dobrze zrobi.
– Naczytałaś się gazet i naoglądałaś telewizji. A przeczytałabyś chociaż jedną książkę.
– Przeczytałam.
– Telefoniczną – roześmiałem się, bo wiedziałem, że ją to zaboli. Jak ją pamiętałem z czasów przed ucieczką, właśnie ona czytała z nas najwięcej. Czytała wszystko, co jej wpadło w ręce, powieści i instrukcje obsługi. Miała głód czytania, ale chyba dla samego czytania. Nigdy się nie dowiedziałem, czy coś z tych dzieł rozumiała i co miałoby to jej dać. Dlatego powiedziałem złośliwie „telefoniczną”.
– Tak szanujesz pamięć mamy? – powiedziała pozornie bez sensu.
Pozornie, bo wiedziała, że to mój czuły punkt i że tą drogą może nawiązać jakiś kontakt ze mną, choćby przez kłótnię.
Mimo wszystko nie spodziewała się, że jej odpowiem. A powiedziałem wyraźnie:
– Jak mama umierała, to ty siedziałaś w Nowym Jorku. I co jej przywiozłaś na grób? Rozbrat z rodziną.
– Tak jest, rodzina – powiedziała z ironią w głosie i zanuciła – „A kiedy jej ni ma, samotnyś jak pies” – po czym dodała – nie zawracaj głowy.
Przysunęła krzesło do siebie. Teraz zauważyłem, że jej paltocik jest podbity lisami. Zauważyłem też, że ma w uszach złoto, a na ręku połyskujący zegarek z brylantami. Uświadomiłem sobie, że przyjechała wielką, kosztowną hondą.
– Jak potrzebujesz forsy, to zmień auto na tańsze – uderzyłem.
– No dobra – nagle zmieniła ton na bardziej przyjazny. – Pogadajmy.
– Tego domu podzielić nie da się – powiedziałem, żeby ją wyprowadzić z równowagi, ale ona nawet nie drgnęła.
– Mówię: przepisy to ja znam – odparła.
– A ja myślałem, że chcesz się przeprowadzić na wieś.
– Po co? Ja bym tu umarła z nudów.
– No to wracaj do swojego fagasa i tyle.
To było dobre. Niech spada do blokowiska, do Warszawy, do bandziorów. Z tego, co to jest, to ja sobie zdawałem sprawę dobrze – mieszkaliśmy ze starymi w bloku przez siedemnaście lat. Dopóki nie umarli. A dopóki się tam gnietliśmy na kupie w jednym pokoju z mamą, ojcem, trzema braćmi i Baśką, była tą biedną, zahukaną Agnieszką, tępioną przez nauczycieli w ogólniaku za nieznajomość ułamków i popychaną przez koleżanki z powodu pięknego biustu, tą, w której obronie, my bracia, stawaliśmy wszyscy czterej, a i nieraz ojciec, jak czasem wcześniej wrócił z roboty. Ale kiedy sobie znalazła faceta, nagle się z domu wyprowadziła. Wolała zerwać z nami, ze szkołą, i po bramach sprzedawać działki hery, żeby jakiś bydlak miał za co żyć życiem playboya.
– Poniżasz mnie, bo masz maturę – mruknęła ze złością.
– Nie poniżam, chociaż mam magistra.
– Ja nie mówię, że dom da się podzielić – powiedziała. – Piłą nie przekroisz.
– To czego ty chcesz?
– Połowy domu, i tyle. – Oblizała wargi ze szminki i usiadła, po czym zapytała – mogę?
– Siadaj, siadaj. Siedzisz na swojej połowie.
Podskoczyła jak na rozżarzonych węglach.
– Chcesz zapytać, skąd wiem, że twoja? – zapytałem. – Przepisy to ja znam.
Nie zrozumiała. Pokręciła głową. Poruszała wargami, jakby szeptała coś do siebie.
Nic, tylko dalej kołować jej w głowie, niech całkiem zgłupieje – pomyślałem. Siano zasiać.
– Po cholerę się malujesz? – dodałem, żeby stworzyć jeszcze jeden temat.
Zacisnęła usta, zrobiła się brzydka, tak jak tylko ona potrafi. Z pięknej i uroczej – brzydka jak noc. Przygarbiła się.
– Daj fajkę – wycedziła.
– A masz – przypaliłem papierosa i dałem jej do ręki. Zaciągnęła się łapczywie.
Znowu uderzyłem:
– Mało masz forsy? Jeszcze i ze mnie chcesz zedrzeć skórę?
Nie odpowiadała, więc powiedziałem jeszcze:
– Nie chcę cię umoralniać, ale weszłaś tu w butach w nie swoje sprawy.
– Bo mam buty – odparła.
Patrzyła między kolanami pod stół, gdzie leżał pies i nieruchomo udawał, że nie czuwa. Szybko się zorientował, że nie reaguję na gościa nerwowo i zapadł w drzemkę typową dla mojego domu. Tu nikt nie udawał, że nie jest nudny jak flaki z olejem, wszyscy byli, a pies pierwszy. Ale wystarczyło, żebym zrobił jakiś gwałtowny ruch, a już strzygł uszami, jak wszyscy w tym domu, gotów skoczyć do gardła. Skoro nie zamknąłem go w piwnicy, sytuacja musiała być opanowana i nie musiał interweniować.
Agnieszka jeszcze bardziej rozchyliła kolana i włożyła między nie rękę.
– Lepiej nie – powiedziałem, a pies westchnął przez półsen.
Cofnęła. Tego psa głaskać się nie da. To jest pies wierny. Chcesz do mnie dostępu – rusz głową, pomyślałem. Albo wsiadaj do hondy i spadaj, tak będzie najlepiej.
Spojrzałem na zegarek. Jeszcze było sporo czasu do powrotu domowników z miasta. Coraz bardziej grzybiała, kurczyła się w sobie, jakby zgubiła sens tej wizyty po latach.
– Mamy sporo czasu – powiedziała nagle.
Ach, więc to tak.
– Obserwowałaś ten dom?
– A co? Masz mnie za kretynkę? Przed chwilą jeszcze myślałam, że coś jarzysz. A jak nie jarzysz, to może coś pamiętasz.
– Pożyczyłaś kolczyki, żebym myślał, że żyjesz jak królowa – powiedziałem, żeby się ratować. Istotnie, jak mogłem nie wpaść na to, że się do tego najazdu profesjonalnie przygotuje.
– Są moje – zaciągnęła się końcówką papierosa i rzuciła ją na podłogę.
Dobrze, że nie na dywan. Przydeptała dokładnie. Wyprostowała się na chwilę, jakby ją krzesło uwierało i znów opadła, ale zwiewnie – nietragicznie pognębiona, jaką grała jeszcze przed chwilą, ani nie triumfująca, choć i taką rolę pewnie by chciała odtworzyć. To był najlepszy moment, żeby ją wywalić na zbity pysk, coś mnie jednak hamowało, może ten zwiewny ruch ciała, może dźwięk jej głosu, aksamitny, miękki, tak bardzo kobiecy, że gdybym zamknął oczy, mógłbym się weń wsłuchiwać bez końca. Ta małpa działała na mnie kojąco. Musiała dostrzec w moich oczach ślad tego odczucia, bo delikatnie się uśmiechnęła i sobie tylko znanym sposobem wygładziła rysy twarzy, jeszcze przed chwilą zmęczonej i pofałdowanej. Znałem to. Aktorstwo miała we krwi, nigdy nie była autentyczna, ale tym razem wbrew sobie zadrżałem. Krew uderzyła mi do głowy. Włożyłem ręce do kieszeni i zacisnąłem pięści, żeby nie zrobić czegoś gwałtownego. Zdałem sobie sprawę z tego, że chłonę pociągający zapach jej perfum, wpatruję się w jej czarne oczy. Ściągnęła kolana.
– Sprzedam ci swoją połowę – powiedziała.
– Placu – powiedziałem natychmiast. – A ile za to chcesz? – Musiałem tak zapytać, żeby wydobyć z niej zamiary, mimo że oczywiście w najskrytszych myślach nie nosiłem się ze sprzedawaniem czegokolwiek.
– Nie wiem. Dowiem się. Chodzi mi też o dom.
– Dom jest w całości mój.
– Nie w całości.
– Pokaż mi – machnąłem ręką, pokazując na ścianę – w którym miejscu kończy się twoje, a w którym zaczyna moje. Metr w lewo, czy metr w prawo? A może w poprzek?
– Granica jest wirtualna.
– Cały twój plan jest wirtualny! – podniosłem głos, choć nie odczuwałem takiej wewnętrznej potrzeby.
Położyłem nacisk na niewinne słówko „plan”. Wszystko, co kiedyś robiliśmy razem, zawsze było „planem”. Ojciec nas zaplanował, mama zaplanowała, w planie było i to, że do dziś nie wiem, kiedy Agnieszka się urodziła. „Dobrze to zaplanuj”, mówiliśmy sobie, żeby nie wypadać z torów. Z planem każde wypracowanie było pewne, tyle że gnuśne, duszne, nudne beznadziejnie. Ale za to dostawaliśmy nagrody, czwórki w szkole, żarcie i koszule w domu.
– Ile za to chcesz? – zapytałem jeszcze raz, żeby wiedzieć, od czego miałbym się odbić.
– Dowiem się, wynajmę eksperta od nieruchomości.
Ach, więc jednak nie przyjechała przygotowana do końca. Jak to tak, Agnieszka bez „planu”? To niepodobne do niej. Patrząc na jej śliczne usta, na wielkie, orzęsione oczy, próbowałem wyczytać, z czym naprawdę tu się zjawiła. Miała jednak w twarzy pustkę, ten rodzaj maski, za którą kryje się przebiegłość.
– Zajrzę do ogłoszeń w gazetach – zerwała się z krzesła i podeszła do lustra.
– Mroków tam nie znajdziesz. W Mrokach ceny są bardzo niskie.
– Dobra, od tej pory są wyższe. Mroki to prawie Warszawa, a cała Warszawa wyprowadza się pod Warszawę. Nie mów, że są niskie, bo nie chce mi się śmiać. Nie mam nastroju.
– Widzę. Masz kłopoty? Powiedz. Nic nie mówisz. Co z tobą. Gdzie bywasz. Z kim. Co robisz.
– A co ja wiem o tobie?
– Ja sam nic nie wiem. Mam firmę.
– Toś mi powiedział. Dzisiaj każdy ma firmę, chyba że go pogięło. Praca na etacie to głupota.
Patrzyła na swoje odbicie z uwielbieniem, ale nie był to jej własny zachwyt, tylko ten, który chciała zobaczyć we mnie, w moim spojrzeniu, w jakimś ruchu, którego być może oczekiwała. Uwielbienie zachęcające, w całej jej wystudiowanej sylwetce, zgrabnej i ponętnej. Była nikim, a jednak jej obecność w jednej chwili zmieniła ten dom do niepoznania. Tylko że ja już nie byłem tak wrażliwy jak dawniej, kiedy jeszcze byłem jej bratem u boku starych. To, co brało mnie w młodości, kiedy miałem siedemnaście, przestało na mnie działać. Teraz to raczej ja byłem od tego, żeby brać na lep. A jak mi się nie podobało, biłem bez litości. Jestem mężczyzną, a nie rozmamłanym podrostkiem.
– Nie wierzysz, to ci pokażę – ruszyłem w stronę drzwi i nie oglądając się za siebie, wyszedłem na podwórze.
Szła za mną.
W głębi, na tyłach ogrodu stał mój warsztat. Zatrzymałem się przed blaszanymi drzwiami, otworzyłem i wpuściłem ją do środka. Zasłoniła uszy, było tam bardzo głośno. Chłopcy nie przerywali roboty. Prasy, walcarki i przecinarki pracowały na pełnych obrotach, więc podniosłem rękę. Na ten znak powoli ucichło. Powyłączali maszyny. Wiedzieli, co mają robić. Ja przyszedłem z gościem, to oni mają wyjść. Zadowoleni, niezadowoleni, mają znikać z pola widzenia. A byli niezadowoleni, bo dostawali wypłatę od sztuki produktu. Dziesięć minut przerwy, dziesięć produktów mniej i dziesięć złotych mniej. Ja im to zawsze tłumaczyłem tak: panowie, rzadka chwila na papierosa.
– To tu się tłucze ten twój szmal – powiedziała bez przekonania. – Ale ja firmy w to nie wliczam. Za firmę nic nie chcę, bo jest twoja w całości.
– Jak widzisz, mała komercja. To już teraz wiesz o mnie prawie wszystko. Co ci jeszcze pokazać?
– Jakieś inne klocki.
Prowadziłem ją od maszyny do maszyny i opowiadałem, co się na nich robi. Pokazałem prasy do bicia medali pamiątkowych, walcarki i wycinarki do blaszanych odznak, zaginarkę do sprzączek, co jeszcze jej mogłem pokazać? Stemplarkę do żetonów.
– Przyjechali studenci z wyższej szkoły biznesu i zamówili żetony do automatu przy szlabanie na parking. Jak był wjazd po dwa złote, to było gites. Ale właściciel się zmądrzył i zażądał po pięć. Jak oni sobie podsumowali, to im wyszło, że teraz będą płacić stówę miesięcznie za parkowanie przy uczelni, więc przyjechali do mnie, czy bym im nie narobił żetonów za trzy. A ilu was jest? Pięć tysięcy. No i robię żetony z dziurką w środku, żeby mogli je sobie wyciągać. Zawiązuje taki nitkę przez dziurkę, wrzuca do automatu, a jak szlaban się podniesie, to wyciąga. No, tylko że za żetony wyciągane biorę siedem, bo by mi się nie opłacało. I tym sposobem wilk syty i owca cała. A jak właściciel zbankrutuje, to parking będzie bezpański i za friko.
– Pójdzie na montownię, zezna o tych żetonach i padaka.
– Nie pójdzie. Cztery razy siedział, to teraz gliniarze patrzą na niego jak na wroga. Wiesz, do trzech razy sztuka, a on cztery. Student głupi nie jest, student zrobił wywiad i wie, że facet ma wypisane na czole „złodziej”.
– Dużo takich robótek masz? – zapytała z widocznym zainteresowaniem.
– Pasi ci to?
– Bo to niegłupie. Można obsłużyć wszystkie automaty w mieście.
– Myślałem. Może jeszcze pomyślę. Ale nie mam dilerów.
– Znajdą się – oparła się plecami o wytłaczarkę, założyła ręce za głowę. – A poza tym nie kręć – mruknęła, widocznie uznała, że za bardzo schodziliśmy z jej tematu. – Pytałam o interes, a nie o pranie kasy. Założę się, że roboli trzymasz legalnie, z umowami i tak dalej, a warsztat jest na dobrych papierach.
– Skończyłem z tym wszystkim. Nie chcę wracać do tego, co mnie trzyma na sznurku. Ja jestem wolnym człowiekiem, nie będę się co chwilę stresował.
Podciągnęła lewą nogę, stopę oparła na szynie wystającej z podestu jak na podnóżku, spódniczka podjechała wysoko do góry, odsłaniając mocne, opalone uda.
– Skończyłem z tym – powtórzyłem. – Zawsze na sobie nosisz złoto? Czy żeby podziałać na mnie?
– Tylko złoto. Jak zakładam coś białego, to myślą, że to metal – delikatnie się przeciągnęła i westchnęła. – No to jak? Kontaktujesz?
– Kontaktuję, ale to absolutnie nie jest na tutaj. I w ogóle zmień problem. Na sensację to idź do kina, może to cię rozerwie. Na mnie tak nie podziałasz. Nic o tobie nie wiem.
Bo rzeczywiście blade miałem pojęcie o tym, co robiła przez tych piętnaście lat, kiedy się nie widzieliśmy. Nie powiem, że o niej nie zapomniałem, to byłoby niemożliwe, powiem więcej – widywałem ją przez tych piętnaście lat codziennie, w każdej chwili, w snach i we dnie, w domu, kiedy się kochałem z pierwszą matką moich córek, potem z następną i z jeszcze jedną, z matkami jednym słowem, widziałem ją we wszystkich obiektach, które miały na sobie damski strój i się ruszały, w każdej lampucerze, która się mnie uczepiła, w każdej cipce, której ja nie dawałem spokoju, wszędzie, gdzie tylko byłem sam i gdzie było pełno ludzi, i gdzie trzymałem dzieci do chrztu, i gdzie załatwiałem wszystkie moje interesy, i gdzie byłem zapity w trzy dupy, i gdzie trzeźwiałem. Bo Agnieszka była i jest jedna, niepowtarzalna, wyjątkowa. Matka ją wzięła, za namową ojca, do naszego domu, ale jej nienawidziła od pierwszego dnia – i właśnie nie za to, że była brudną Cyganką, której nawet swoi nie chcieli, którą za to nienawidzili jej wszyscy pozostali, bo się bali, że ukradnie, ale za to, że Agnieszka mnie sobie upatrzyła na najbliższego przyjaciela, na takiego, który jest najważniejszy w życiu, któremu można oddać wszystko, co się ma, nawet godność, której miała olbrzymie nadmiary. Matka jej nie doceniała. Do śmierci nie łapała tego prostego faktu, że Agnieszka uciekła z domu tylko dlatego, żeby właśnie jej nie ranić, bo miała nadmiar godności, ponieważ ją upatrzył sobie na najbliższego przyjaciela akurat ojciec, zapatrzony w nią jak w obraz, kiedy tylko przestała być mała, a oczy miała jak dwa czarne opale, a ciało gibkie jak pantera, a głos ciepły, taki, co wywołuje dreszcze. Bo nigdy nie powiedziała słowa skargi na drakońskie rygory i wyzwiska. Nawet nie zawiadomili policji, że dziecko wyszło z domu i dotychczas nie wróciło. Bali się tajemnic domowych, które sami stajemniczyli, że blokowiska będą o nich szeptać i palcami pokazywać. Nie takie znowu była zresztą dziecko, siedemnaście lat to kobieta. Nie takie. W dwa dni później ja też uciekłem. Nie na długo, bo nie miałem, jak ona, kumpli na mieście, szybko wróciłem przyciśnięty głodem, znalazłem pod bielizną butelkę ojca i po raz pierwszy w życiu zachlałem się prawie na śmierć. Musiałem uciec, bo matka chciała mnie przywiązać do łóżka, czuła, że pójdę za tą Cyganichą. Szukałem Agnieszki oszalały z tęsknoty. Nigdy nikogo nie kochałem, może i nawet jej też nie kochałem, ale czułem się wtedy tak, jakby mi wyrwano kawał mięsa z ciała, jakby mi zabrano to, co mam najcenniejsze, życie. Potem to ucichło. Ach, jak boleśnie ucichło, jak kula we łbie powstańca, który dostał strzał i jakoś przeżył, żeby z tym dokuczliwym pociskiem chodzić i śmiać się do ludzi, że nic się nie stało, mimo że w mózg uwiera. A mówią: ci z wojny, to bohaterowie. A ci z pokoju? Albo: ci z pokoju takiego jak nasz, na najwyższym piętrze bloku z wielkiej płyty, z otwartą kuchnią i śmierdzącym, małym klozetem, z którego tyłek zwisał na boki, bo się nie mieścił.
Jakby zgadła moje myśli. Trudno było nie zgadnąć. My i tak całe życie będziemy nadawać na jednej fali.
– Zostawiłam im list, a ty jak porąbany. Wiedzieli wszystko, o ojcu, o tobie. Tak zrobiłam jak samobójca, to był najlepszy sposób, żeby im dowalić. A potem… Gdybyś mnie nie szukał, nie musiałabym wiać do Gdańska.
– Do Gdańska. Nie wpadłem na to.
– No, z Gdańska do Wrocławia, mieszkałam w ruinach przy rynku. Pięknie było.
– Pięknie. A ja?
– Źle ci było? Dziesięć lat minęło, może piętnaście, może dwadzieścia, i co?
– Starzy to ciężko odchorowali.
Zaśmiała się szybkim rechotem i równie szybko spoważniała.
– Debile. Oni myśleli, że sobie tym niebo załatwią, że nas wezmą. Chce takie gówno mieć potomstwo, to sobie bierze potomstwo i już, jak z chlewu do chlewu. I to za friko. Jeszcze sobie każą dopłacać. W nagrodę zaciągną cię do barłogu. Nie tak było?
– Nie.
– To jak?
– Ty tego nigdy nie zrozumiesz. Ja mam dzieciaki.
– Bydlak. Miałam sporo, ale żaden ze mnie nie wyszedł cały. O to ci chodzi, żeby mi przyłożyć? Powiedz, skąd miałeś na to wszystko kasę.
– Z pracy.
– Z pracy. A ja myślałam, że ci spadła z nieba. Skąd miałeś?
– To nie oni mi dali.
– Bronisz ich.
– Nie bronię, ale oni dali mi przetrwać. Tyle. Daj sobie spokój. Jak starzy mnie wzięli, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Fakt, że przez miesiąc, może dwa i koniec, ale co z tego. Mam ci od początku opowiadać o torturach w wychowaku? O tych zwyrodnialcach i tak dalej? Nie znasz tego? Pokazać ci blizny? Sama pokaż. Pokaż plecy.
Zsunęła nogę z szyny i szybkim ruchem zrzuciła bucik. Sięgnęła bosą stopą do mojego kolana i powoli zaczęła ją przesuwać do góry.
– Oszalałaś? W każdej chwili może tu wejść jakiś robol.
– Tak jak ojciec?
– Wychodzimy! – chwyciłem ją za rękę i wyprowadziłem z baraku.
Pociągnąłem za sobą do domu, zatrzasnąłem drzwi z hukiem.
Szczerze mówiąc, miałem gdzieś to, co sobie pomyślą jacyś robole. To hołota, faceci, którzy przychodzą tu tylko dla paru złotych miesięcznie, wyćwiczeni przeze mnie w trzymaniu gęby na kłódkę. Nigdy nie dopuściłem, żeby te buraki kontaktowały się z moją rodziną. Byli, są i będą niebezpieczni, bo nie są zdolni do myślenia. Kiedy patrzę, jak całymi ustami żrą kiełbasę, wlewają płyny przez szpary po wygniłych zębach, kiedy czuję smród ich niemytych ciał, słyszę ich spluwanie i pierdzenie, mam przed sobą zwierzęta. Wszyscy gwałcili kobiety, rzygali na dzieci, bili starców, każdy ma to za sobą, co drugi garował i pod celą co drugi dzień dla świętego spokoju dawał dupy co drugiemu mocniejszemu. Tępe pyski, zaczerwienione oczy z matowym wyrazem przekleństwa. Wymagają nieustannej tresury, jak cała ta wiocha naokoło, z tymi kobietami walonymi od małego, z tym syfem. Ale strzeżonego Pan Bóg strzeże, lepiej, żeby nic nie wiedzieli. Co mają trochę ludzkiego, to pamięć, tylko że każdy kundel też ją ma.
Zamknąłem drzwi wejściowe na klucz, zostawiłem go w zamku na wypadek, gdyby ktoś próbował się dostać za pomocą swojego klucza. Jeśli zadzwoni, to ja sam otworzę.
Agnieszka stanęła pośrodku pokoju zdezorientowana, z paltocikiem przerzuconym przez ramię, z potarganą fryzurą. Widać popychałem ją zbyt mocno, a może ciągnąłem za włosy, sam już nie wiem.
Nie miała jednak nieszczęśliwej miny. Przeciwnie, była najwyraźniej czymś podbudowana, może jeszcze nie radosna, ale pogoda jej twarzy mówiła wiele. Tak miało chyba być: to miało mi się podobać. Byłem podniecony, to prawda, jej niedwuznaczne zachowanie nie mogło przejść bez śladu, rozgrzałem się, to prawda. Bardzo niewygodny moment, bo wtedy przestaje się cokolwiek rozumieć, człowiek jest gotów zrobić coś nieodwracalnego albo coś tak odwracalnego, co się odwraca brutalnie, choćby siekierą i łopatą, z dokładnym uklepywaniem później grobu.
Więc nie wiedziała, co dalej, bo poruszałem się energicznie, chodziłem szybkimi, dudniącymi krokami tam i sam i milczałem, a to nie była dla niej żadna odpowiedź.
Wyjąłem z kredensu haftowaną serwetę, rzuciłem na stół. Włączyłem czajnik, do filiżanek nasypałem kawę. Ja też odczuwałem coś w rodzaju radości, zachwytu. Od lat nikt mnie nie traktował jak obiekt do wzięcia. Tylko ona jedna. To działało jak szybki alkohol. Choć się nie uśmiechałem, drżała we mnie nuta jakiegoś zadowolenia, powiedzmy pychy.
Jeśli jednak o tę partię jej chodziło, to doszła ledwie do połowy. Do szczytu było jeszcze daleko, a ja nie miałem zamiaru jej w tym pomagać. Pewnie sądziła, że już jest zdobywczynią. Poprawiłem spodnie, żeby ukryć uwypuklenie, ale i tak zobaczyła, co miała zobaczyć.
– Nie kalecz się – powiedziała chrapliwie. – Mogę cię zabrać ze sobą, zobaczysz. Wyjedziemy daleko. Ze mną wszędzie jest dobrze.
– To znaczy najlepiej.
– Nie grzechocz.
– Dlaczego akurat ja?
– Nikt nigdy się nie liczył, tylko ty.
Chciała jeszcze coś dodać, ale się powstrzymała. I tak powiedziała o dwa słowa za dużo. „Tylko ty”. Takie sentymentalne deklaracje wprowadzają zły nastrój, czuje się w nich ziarno nieprawdy, zatruwający kryształek fałszu. Musiałem zareagować ostro, bo wrażenie było bardzo przykre. Ale ostro to by brzmiało dla ludzi. Dla nas – normalnie. Tak, jak zawsze rozmawialiśmy, kiedy jeszcze byliśmy razem, wtedy, ze starymi w domu na Krochmalnej. Więc powiedziałem z najostrzejszą ostrą ostrością:
– Stu facetów od tamtej pory cię przewaliło, czy więcej?
– Więcej – powiedziała beznamiętnie. – I co z tego?
– To znaczy: bierzesz ode mnie forsę i już. Tak kombinujesz?
– Przecież wiesz. Starzy specjalnie tak rozdali nam w testamencie place, które mieli na czarną godzinę, żeby było parami. Bartek i Andrzej mają w Wolicy. Jerzyk i Baśka w Zielonce. A w Mrokach my. To miał być taki debilny pomysł, żebyśmy się nie rozeszli po świecie, tak? – zawiesiła głos. Wykrzywiła śliczną buzię grymasem pogardy – Bartek i Andrzej siedzą, tak? Jerzyk się wżenił w jakiegoś ministra czy prezesa i sądzi się z Baśką, a Baśka narodziła z tamtym pijakiem spod czwórki dzieciarów z mendel albo kopę i wszystkie na dobitkę żyją. Tak sobie starzy wykombinowali i tak mają tam w niebie. Nawet we wspólnym grobie nie leżą, bo Jerzyk był za ojcem, a Baśka za matką, a Andrzej miał to w tyle, a ty z przodu. A ja – co miałam do gadania? Tu nie chodzi o flotę.
– A ja mam szóstkę z trzech małżeństw i wszystkie trzy żony w domu, bo te dwie się sprzysięgły przeciwko ostatniej. Jednak ludzie potrafią się sprzymierzyć i żyć w zgodzie, tak? Tylko po co zmieniać fakty. Andrzej i Bartek wcale nie siedzą. Chciałabyś, ale nie siedzą. Pożarły się ich baby. Jerzyk się nie wżenił, tylko zrobił interes na zniczach i fajerwerkach. A Baśka, faktycznie, maszynka do rodzenia. Ale u niej tak było, zachodziła w ciążę od pocałunku. Po co gadasz głupoty?
Zaśmiała się serdecznie, tym razem najzupełniej naturalnie, nic nie udawała.
– To jest nieżycie. Nikt cię nie szanuje. – Po chwili spoważniała. – Zróbmy to, co chcieli starzy, przynajmniej my tak zróbmy. Weźmy to jakoś, nie wiem, razem. Plac nie plac, dom nie dom, ale razem.
– Oczywiście. Ale wyjeżdżasz. Dobrze zrozumiałem? A dokąd?
– Jak się gleba pod nogami psuje, to trzeba. Ja myślę sobie tak: Australia albo Nowa Zelandia. Tam nikt mnie nie dorwie. Nie mają z nami umowy o wydalaniu.
– Z nami – wtrąciłem.
– Z tym krajem. Z tym tu-tu-tu! Jeszcze nie jest za późno. Mamy po trzydzieści trzy, tak? A ja mam jeszcze te legitymacje i ten dowód osobisty. Trzymam to, żebyś nie zapomniał.
– Co za dowód? – zapytałem szczerze zdziwiony.
– Jedyna pamiątka po tobie, z naszych numerów. Pamiętasz ten numer w Michałowicach? Boże, jak ja ciebie wtedy kochałam!
Oczywiście, jakżebym mógł nie pamiętać. Piękne czasy. Była to jedna z naszych licznych wspólnych wypraw w okolice Warszawy, trochę dla sportu, trochę dla emocji, trochę dla korzyści, jak mawiają, materialnych. Zawsze nam się udawało, jak przystało na ludzi, którzy pierwszy i ostatni raz. Tak sobie mówiliśmy: ten raz i nigdy więcej. Nigdy więcej, mówiliśmy sobie, przeliczając zdobyte pieniądze. Tak było. A było tak: rozpoznawaliśmy obiekt i ruchy ludności w obiekcie, a kiedy wiedzieliśmy o nich wszystko, wpadaliśmy o takiej porze, w której nikogo tam nie było, ja robiłem zamek, ona przecinała druty telefoniczne. Technika była tak prosta, że policja nie była w stanie skojarzyć. A w Michałowicach… Też tak było. Wskoczyliśmy do środka bez oporów, bo zamek był ruski, oczywisty, mieszkanie brudne i puste, tylko pośrodku krzesło i łóżko, a pod materacem to, co ludzie trzymają pod materacami, w plastikowej torbie gruba forsa i dokumenty, dowód osobisty i takie tam legitymacje. Ani radia, ani nawet budzika kutas w domu nie miał, tylko to. W piętnaście sekund byliśmy na ulicy, w pół godziny w Warszawie na Pięknej i popijaliśmy miód dwójniak na uroczyste zakończenie sukcesu. W knajpce był tak słodki nastrój, że Agnieszka przestała się kontrolować, wsunęła rękę pod stół i położyła mi na udzie. Nawet wtedy nie wyszliśmy na ulicę, do bramy, gdzieś na tyły placu Konstytucji. Nie trzeba było. Barman nie mógł tego ścierpieć, ale nie śmiał protestować, zaczął się nas bać, schował się na zapleczu.
– Nie pamiętam – powiedziałem.
Jeszcze raz powie, że mnie kochała, a się wykrwawię – pomyślałem. To draństwo, tego się nie robi.
Szarpnęła filiżanką. Kilka kropli kawy spadło jej na ubranie, zaczęła je nerwowo strzepywać.
– Mam kłopoty, faktycznie – szepnęła.
– U mnie się nie ukryjesz.
– To jeszcze nie ten etap, nie szukam kryjówki. Nawaliłam w pewnej sprawie i wiem, że będę miała kłopoty, a chciałabym jeszcze pożyć. Jeszcze mnie nie szukają, bo jeszcze nic nie wiedzą, ale jeżeli mówię, że będę miała kłopoty, to ja już te kłopoty mam, bo od tego nie da się wykręcić. Syf i malaria.
– Jak trwoga, to do Boga.
– Nic nie kapujesz. To nie tak. Przyjazdu do ciebie nie planowałam wczoraj. Ja to robiłam od pięciu lat. Zawsze w ostatniej chwili coś mi przeszkodziło i dopiero teraz się udało. Ja nie decyduję o sobie.
– I chciałabyś zacząć decydować.
– Nie proszę o pomoc. Chcę czegoś innego.
– I wymyśliłaś sobie punkt zaczepienia: zażądasz kasy za swoje. Tak było? Żeby mieć o czym zagadać, kiedy tak znienacka mnie odwiedzisz? Ty mnie znasz, nie dam ci złamanego grosza, znasz mnie, bo człowiek się tak nie zmienia, że mu się zmienia charakter, no i wykombinowałaś, że mnie zachęcisz, bo jesteś jeszcze całkiem całkiem. Tak było?
– Nie tak, ale nie musisz wszystkiego rozumieć.
Znowu kłamała, ale ja zrozumiałem. Dopiero teraz, ale jednak mimo wszystko zrozumiałem. Nie wszystko zrozumiałem, ale prawie wszystko pojąłem, choć nie całkowicie, jednak dość dokładnie. Styl jej kłamstw polegał na tym, że zmuszała, by odczytywać drugą stronę tych bzdur, które jej wylatywały z ust. Kłamała tak, żeby było wiadomo, że kłamie, ale nie mówiła, gdzie jest prawda, kazała ją zgadywać, szperać w niej, zastanawiać się, myśleć. Nie wiem, czy to był rodzaj inteligencji, czy sprytu, czy cynizmu, bo z logiką na bakier. Nie wątpię, że do tej pory na tym jechała, ale że także i to się skończyło, styl przestał być stylem, stał się obsesją, tragiczną pomyłką. Teraz potrzebowała kogoś, kto ją z tego wyciągnie, przestała w siebie wierzyć. Tym kimś mogłem być tylko ja. Tylko my nie mieliśmy żadnych tabu, gdyśmy żyli w domu ze starymi, tylko my byliśmy jedno.
– Daj mi namiary na siebie – powiedziałem. – Może coś wymyślę. A teraz spadaj.
– Jakie namiary? – oburzyła się nieco teatralnie i dodała – nie mam żadnych namiarów. Mnie nie ma. – Po chwili milczenia powiedziała – i co ty wymyślisz? Ja wszystko wymyśliłam i tak chcę zrobić. Jest na to parę dni. Góra parę tygodni. Wiesz, o czym mówię.
– Nie wiem, nie chcę wiedzieć.
Agnieszka siedziała, ja wciąż stałem. Obawiałem się dzwonka do domu i tego, że kiedy tamte tu wejdą, ta wytnie mi jakiś numer.
I jakże słusznie! Ledwie o tym pomyślałem, usłyszałem zgrzyty w zamku i rozległo się walenie. Pięć pięści mocno uderzało w drzwi, a Agnieszka jednym ruchem rozwichrzyła włosy, drugim rozpięła bluzkę i pokazała lśniący biustonosz.
Jednak spojrzała na mnie. Zobaczyła grymas dezaprobaty. Przestraszyła się.
– Otwórz – powiedziała i zapięła się z powrotem.
Do salonu wparowały wszystkie trzy: Magda z wózkiem, Janka i Teresa, a za nimi cała reszta. Magda zaczęła rozpakowywać Januszka, Janka zeszła do piwnicy, tylko Teresa podeszła do nas.
– Agnieszka, moja siostra, nie znacie się – powiedziałem.
– Teresa.
– Teresa, moja obecna żona, nie znacie się – powiedziałem. – Magda i Janka, to już wiesz.
– O Baśce słyszałam, o tobie nie, ale miło mi poznać – powiedziała Teresa i zaczęła zbierać filiżanki ze stołu. Puściła do mnie oko, ale machinalnie. Miała taki tik. I wyszła.
Tymczasem Justynka, najstarsza córka, ta z pierwszego małżeństwa z Janką, Ula i Ewelinka, te od Magdy, pobiegły na górę do swoich komputerów. Jacek i Tadzik rzucili tornistry na podłogę i zaczęli jeden przez drugiego opowiadać o jakimś zdarzeniu, które widzieli na ulicy. To był jakiś okropny wypadek w Pruszkowie czy Grodzisku, a że tylko ja ich chciałem słuchać i tylko ja uklęknąłem przed nimi na dywanie, żeby mieć te zawadiackie buzie na wysokości oczu, biegali wokół mnie. Przekrzykiwali się coraz głośniej, po chwili szarpali, tak abym i ja się włączył w tę grę nadmiaru energii. Więc się zerwałem i zacząłem biegać z nimi, obijając się o sprzęty.
– Uspokójcie się! – krzyknęła wściekła Magda, a Januszek, synek Teresy, zaczął płakać.
Nic to nie dało, bo wbrew sądom Magdy Januszek wcale nie bał się naszych wrzasków. Chciał się wyzwolić od ciotki i ryczeć wniebogłosy razem z nami, ta jednak trzymała go w rękach jak na uwięzi. On też już umiał chodzić, też umiał się bawić! Przed czym go chroniła?
– Puść go, ciociu! – zawołał Tadzik i dostał za to klapsa od Janki, która właśnie wyszła z piwnicy z koszem pełnym suchej bielizny.
Urwałem się im, bo z pola widzenia znikła mi Agnieszka. Tak się zakręciłem po salonie, żeby wydało się naturalne, że wybiegam na dwór. Robotnicy właśnie wychodzili z warsztatu. Jeden z nich na pożegnanie podniósł rękę. Wsiadali do mikrobusu. Kierowca, który przywiózł moją rodzinę, teraz miał rozwieźć po domach moich roboli. Wychylił się przez okienko i krzyknął do mnie:
– Mówili w telewizji, że jutro ma być śnieg!
Śnieg w czerwcu. To dziwaczne. Pogoda zawsze jest nieobliczalna.
Mikrobus ruszył w stronę wsi. Odsłonił stojącą na drugim poboczu hondę. Wielki, czerwony luksusowy samochód produkcji japońskiej. Był pusty. W pierwszej chwili pomyślałem, że Agnieszka znowu planuje jakiś numer i położyła się w aucie tak, żeby jej nie było widać.
Ale nie. Mam oko. Tam jej nie było.
Szybko się odwróciłem w stronę odjeżdżającego vana. Przez tylną szybę między odblaskami zachodzącego słońca zobaczyłem Agnieszkę. Machała mi ręką na pożegnanie.
– Spadaj – powiedziałem do siebie. Nie byłem pewien, czy to słowo ma jeszcze jakiś sens, ale powtórzyłem – spadaj.
Odruchowo podniosłem rękę. Tylko odruchowo. Jeszcze nie wiem, jaki to był typ odruchu, może zwykła grzeczność na co dzień. Bon ton. Savoire-vivre. Polite manners. Etykieta. Higiena współżycia. Dobre wychowanie. Tak człowiek powinien się zachowywać, kiedy do niego machają na do widzenia. Tak, jak uczę moje dzieci: macie być uprzejme i macie uważać, żeby komuś nie sprawić przykrości. Pojechała z robolami.
Kiedy wróciłem do pokoju, Jacek i Tadzik już czekali na mnie z książką i chipsami: „Tato, czytaj!”. Miałem im przeczytać zakończenie bajki o królu Memuarze. Nie chcieli czytać sami, mimo że byli już w trzeciej klasie i na literach się znali. Jakieś znaczenie miał dla nich głos ojca. Byłem zmęczony dniem, w którym nieustannie kręciło mi się w głowie, ale cóż miałem robić? Powiedzieli, że ja to robię najlepiej. Czytałem, oni zaś trzymali chipsy z daleka, bo miałem zwyczaj sięgać po nie całymi garściami, a to by im zabrało mnóstwo przyjemności.
Zawroty głowy były coraz silniejsze i milsze, coraz bardziej czułem je w całym ciele, czytałem coraz bardziej podniecony, coraz wyraźniej mnie zastanawiał ów samochód pozostawiony luzem na moim poboczu, coraz mniej mnie było w pokoju, ale dzieciom zupełnie to nie przeszkadzało. Przeciwnie, podobało im się, że czytam głosem coraz bardziej jakby z głośnika i coraz mniej uroczystym, coraz senniejszym. Kazały czytać następny kawałek. Kątem oka, mdlejącym wzrokiem spojrzałem na Magdę ze szmatą i szczotką do szorowania. Wydała mi się piękna jak nigdy.