Paweł Wieczorkiewicz: ZAPOMNIANE SŁOWO: HONOR
Wacław Holewiński, Nie tknął mnie nikt, Oficyna Wydawnicza „Agawa”, Warszawa 2008
Dobrych kilka lat temu, bodaj w roku 2001, z poręczenia wspólnego przyjaciela Marka Karpińskiego spotkałem się z nieznanym mi wówczas Wacławem Holewińskim. Mówiliśmy o jego ewentualnym doktoracie. Jako temat zaproponował biografię ppłk Tadeusza Danilewicza. Zapoznawszy się z życiorysem bohatera, łagodnie zaoponowałem, gdyż możliwe do uzyskania materiały wydawały mi się nazbyt wątłe. Ponieważ mój rozmówca zdradzał wielką determinację, uzgodniliśmy ostatecznie, że na początek trzeba popracować nad tzw. tłem. Wziął to sobie bardzo do serca, zakopał się w archiwach IPN-u i … zniknął mi z oczu. Odezwał się po bodaj dwu latach, z zaproszeniem na promocję „Lamentu nad Babilonem”. Tak zmarł poczęty już historyk (może ledwie mierny?!), a narodził się pisarz, jak się wkrótce okazało – markowy.
Ale coś Holewińskiemu pozostało z poprzedniego wcielenia: świadomość konieczności i potrzeby głębokiego wgryzienia się w epokę i zarazem wyjątkowo muzykalne na polską historię ucho (z artystów jego pokolenia ma je może jeszcze tylko Juliusz Machulski). A także wynikająca stąd chęć przywracania zakłamywanej od dziesiątków lat, po 1945 i 1989 roku, prawdy. To smutne, ale zapewne jest jednym z ostatnich, którzy „tak poloneza wodzą”, zwłaszcza w świetle twórczych działań rządu p. Tuska, w którym pani minister (ciemnoty ?) Hall skłonna jest wyeliminować historię ze szkoły, a pan minister (barbarzyństwa ?!) Zdrojewski uwolnić Polaków od muzealnego balastu przeszłości. Efektem stanie się to, że za kilkanaście najdalej lat, młodzi Polacy będą uważać Piłsudskiego za postać legendarną i komiksową, tak jak ich rówieśnicy na brytyjskich wyspach już dzisiaj traktują Winstona Churchilla.
Nie sądzę aby Holewiński pozostał wówczas pisarzem popularnym i szerzej czytanym. Fenomenem jego twórczości jest bowiem umiejętność adaptacji historycznego tworzywa. Nie inaczej w ostatniej książce, którą zresztą czyta się świetnie, choć niełatwo, tekst jest bowiem, jak ojczyste dzieje, mroczny, bez radosnych happy endów.
„Nie tknął mnie nikt” jest utworem o tym, co zdaniem autora najważniejsze – o honorze. To elementarne pojęcie w dzisiejszych czasach stanowi niestety już tylko archaizm.
Holewiński rozpisuje swój dyskurs o honorze na trzy odsłony. W pierwszej – niczym w niezapomnianych „Dwu głowach ptaka” Władysława Terleckiego – zderza bohaterskiego powstańca styczniowego kpt. Ludwika Zwierzdowskiego z pułkownikiem carskiej żandarmerii Dmitrijem Łosiewem. Ich spotkanie, mimo wszystkich okoliczności, jest spotkaniem dżentelmenów świadomych swych antagonistycznych powinności, których jednak wspólny kod kulturowy** ułatwia wzajemne zrozumienie. Nieuchronna śmierć na szubienicy (buntownik !) jest mimo wszystko podniosła. To prawdziwy, spisany wedle klasycznych wzorów dramat.
Druga odsłona to tragedia – zdradzony i wydany bezpiece równie bohaterski kapitan Narodowych Sił Zbrojnych Jan Morawiec, który czeka w kazamatach bezpieki na egzekucję. Jest jednym z nielicznych, którzy nie poddają się w śledztwie. Tu już nie ma miejsca na jakikolwiek dialog z oprawcą. Spowiednikiem autora staje się towarzysz z celi, chłopaczek, który spóźnił się na wojnę i chłonie świat wedle opowieści imponującego mu współwięźnia. Nieważne, że zostaje zapewne zmuszony do odgrywania roli agenta celnego. Tak czy inaczej jest białą kartą, na której Morawiec może zapisać swe ostatnie tygodnie. W końcu ubowcy i tak wywloką go na śmierć i odzierając ją z wszelkiego patosu zamordują jak bezdomnego psa.
Wreszcie historia trzecia: wziętego adwokata doby postsolidarnościowej, Leszka Jacka Hodeńskiego (nazwisko fikcyjne), pełnomocnika rządu Jana Olszewskiego ds. likwidacji RSW „Prasy”, który w kilka la później, po wyczerpaniu wszelkich możliwości odwoławczych, został prawomocnym wyrokiem Sądu Najwyższego uznany za kłamcę lustracyjnego i na dziesięć lat stracił prawo wykonywania zawodu adwokata. Punktem odniesienia jest tu sam bohater i jego miałkie dylematy. Historia Hodeńskiego staje się w ten sposób tragifarsą, opowieścią o małym człowieczku, zaszczutym nawet nie przez historię, ale przez własne ułomności. Co ciekawe ten właśnie bohater jest szczególnie bliski Holewińskiemu, on to bowiem przez dwa lata inwigilował go u początków jego podziemnej działalności. Jak sam pisze od dłuższego czasu, gdy okazało się kim jest dawny znajomy, usiłował przeniknąć jego duszę i pojąć motywacje. Okazują się najbardziej banalne: strach, konformizm, brak zasad, czyli ideowe dziedzictwo PRL.
Wnikliwy portret Hodeńskiego to wizerunek wszystkich tych mętnie tłumaczących się TW, osobników nie tylko bez honoru, ale i bez cienia poczucia popełnionych win, którzy będą do upadłego wypierać się swych uczynków i mataczyć do końca.
Wedle Holewińskiego jesteśmy pokoleniem skarlałym dzięki historii. Ale skoro nie dane było nam walczyć i umierać za ojczyznę, elementarnym obowiązkiem wobec wszystkich jej bohaterów, zarówno tych sprzed 60 jak i 145 lat staje się konieczność przywrócenia pojęciom i ludziom właściwych desygnatów i odpowiedniej hierarchii. Równie pilna wydaje się potrzeba oczyszczenia życia publicznego, z wszystkich hodeńskich, którzy kalają zarówno je, jak i pamięć przeszłości, natrętną obecnością w polityce, w telewizyjnych studiach i na czołówkach gazet…
* Zwierzdowski był oficerem armii rosyjskiej.