Paweł Dunin-Wąsowicz: Likwidacje
Czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko
Adam Mickiewicz
Kilka lat temu znajoma zajmująca się nagłośnieniem idei book-crossingu, czyli anonimowej wymiany książek, poprosiła mnie o pomoc w segregacji książek, które mogą zostać na rzecz rozruchu tej akcji przekazane. Dowiedziałem się, że jest to księgozbiór po zmarłym i że udamy się pod Warszawę.
Książki leżały bodaj w garażu. Segregacja polegała między innymi na niedopuszczeniu do book-crossingu egzemplarzy, z których nie zostały usunięte ekslibrisy. Dopiero ujrzawszy jeden z takich woluminów, zorientowałem się, czyja biblioteka ulega właśnie likwidacji – był to zmarły tragicznie parę lat wcześniej polityk. Na ekslibrisach widniała jego podobizna razem z żoną i córką. Trudno się dziwić rodzinie, że oddając książki, aby poszły między ludzi, zastrzegła sobie usunięcie tych naklejek. Skądinąd byłem zdumiony bogactwem współczesnej literatury pięknej w księgozbiorze postaci, której wizerunek publiczny od szeroko pojętej kultury był bardzo daleki.
Parę miesięcy temu, latem o pomoc przy porządkowaniu biblioteki odziedziczonej po swoim dziadku poprosił mnie oraz innych swoich znajomych mój dawny licealny kolega Maurycy Gomulicki. I on postanowił darować większość księgozbioru – bibliotekom, ale przeciwnie niż w opisanym wcześniej przypadku nie zatajał źródła, a wręcz ujawniał je, stemplując ładowane do kartonów tomy małą owalną pieczątką z inicjałami JWG – badacza spuścizny jednego z największych romantyków, Norwida.
Książki z likwidowanych mieszkań trafiają jednak chyba najczęściej do bukinistów, skupujących je za grosze, a sprzedających potem po złotówce za sztukę, jak pan Krzyś Jastrzębski z Żoliborza, bohater świetnego filmu dokumentalnego „Antykwariat”. Największym takim antykwariatem w Warszawie był Pałac Starej Książki na Działdowskiej, założony przez Władysława Huzika, a po jego śmierci prowadzony przez syna Sebastiana. Okazało się jednak, że dwieście tysięcy tomów to za duże bogactwo, ludzie tyle nie czytają, a przede wszystkim nie kupują i aby spłacić narastające zaległości czynszowe za olbrzymi lokal trzeba było w końcu przedsięwzięcie zlikwidować, urządzając wyprzedaż, będącą w moim mniemaniu wydarzeniem kulturalnym października 2007. Opisałem to już w felietonie w moim miesięczniku „Lampa”, nie będę się rozpisywał drugi raz szczegółowo o tej likwidacji zlikwidowanego, na wyprzedaż Pałacu chodziłem kilkakrotnie i bodaj za przedostatnim razem skusiłem się na niepozorną książeczkę, o której czytałem gdzieś, że przynależy do nurtu małych ojczyzn, ale samego utworu dotychczas nie miałem okazji przeczytać.
Była to wydana w 1990 r. „Lida” Aleksandra Jurewicza, opisującego zapamiętane przez pięciolatka ostatnie chwile likwidowania swych spraw w rodzinnej wiosce przed tzw. repatriacją z sowieckiej Białorusi w 1957 roku (wśród ówczesnych repatriantów był także młody Czesław Wydrzycki, znany później jako Niemen). Zresztą, „repatriacja”? Repatriować się można z Syberii, ale spod Lidy? To raczej ekspatriacja, to Polska została odsunięta od ojcowizny Jurewicza.
Czemu zapamiętam tę książkę? Bo język, jakim mówią jego bohaterowie, jest swoistą miksturą polskiego i białoruskiego (o ile założymy, że białoruski jest samoistnym językiem, a nie fuzją polskiego i rosyjskiego). Bo listy przesyłane potem przez pozostałą na Białorusi babkę składają się z samych błędów ortograficznych. Bo w pewnym momencie pojawia się zdziwienie, czemu w PRL dzieci przezywają narratora kacapem, podczas gdy w pierwszej ojczyźnie kacapami nazywało się Rosjan.
Miałem w podstawówce kolegę z którym ponad ćwierć wieku temu bawiliśmy się w wymyślane państwa i wymyślane czasopisma. Rysowaliśmy mapy i gazety. Nosi nazwisko, które niegdyś wiele znaczyło w Wielkim Księstwie, ale jego rodzice, którzy właśnie pod koniec lat 50. przyjechali do PRL spod Grodna, byli niewykształconymi i biednymi ludźmi. Dopiero jako dorosły człowiek powiedział mi o upokorzeniach, jakie przeżywał tu na początku jego ojciec.
Bawiliśmy się kiedyś w państwa i czasopisma. Ja wybrałem dziennikarstwo, on politykę. I na Uniwersytecie Warszawskim, i potem w życiu. Jest radnym, był urzędnikiem samorządowym. Dwa lata temu kandydował do Sejmu z listy najbardziej konserwatywnej partii. Na swoich ulotkach podkreślał, że pochodzi z rodziny kresowiaków. Jakie to miało znaczenie dla jego wyborców? Lepsza, dawna Polska? Sienkiewicz? Orzeszkowa? Patriota? To był czas wyciągania dziadka w Wehrmachcie i rodziców z żydokomuny.
Nie pochwalił się natomiast dyplomem magistra politologii UW, który przecież zdobył sam. Zlikwidował w swym życiorysie to osiągnięcie, choć przecież dla polityka taka wiedza to moim zdaniem plus. Czyżby nauczono go na tych studiach, że jego potencjalni wyborcy będą identyfikowali Wydział Nauk Politycznych najlepszego rodzimego uniwersytetu z Biurem Politycznym PZPR?
W każdym razie postawił serce przeciw rozumowi. Niczym filareci.
I nawet wtedy przegrał.
PS Poniższy łańcuszek luźnych skojarzeń jest tak naprawdę zapętlony, choć może tego nie widać.