Mirosław Prandota: Między piekarnikiem a lodówką
Alicja Chrzęst-Barahona jest ekstremalną maratonką. Bierze udział w biegach na trasie przekraczającej nawet 500 kilometrów. Wychowała się na Podhalu, dziś mieszka w Nowym Jorku. Niedawno obchodziła 10-lecie swojej niezwykłej kariery sportowej.
Zbliża się wieczór. Jak okiem sięgnąć, wszędzie tylko piasek uformowany w kształcie wydm i nic więcej. Ani śladu roślinności, zbiorników wodnych, osiedli ludzkich, chmur na niebie, nie ma nawet ptactwa wysoko nad głową. Być może zleciałyby się skądś sępy, gdyby na odległość wyczuły woń zamęczonego na śmierć ciała. Taka jest Sahara. Pusta, wypłowiała z barw aż po linię horyzontu, nagrzana jak piekarnik, nieprzyjazna dla obcych.
Obca jest Alicja, ultramaratonka z Nowego Jorku. Słowo „ultramaratonka” brzmi równie obco jak wszystko, co można tu usłyszeć wieczorem i w nocy – szelest węża, wycie szakala i chrobot skrzydeł wydawanych przez chrząszcze wyłaniające się nagle nie wiadomo skąd. Ludziom potrzeba coraz to nowych wrażeń. Wymyślili już wiele, jednak nie zdołali jeszcze określić granic możliwości ludzkiego organizmu. I właśnie teraz to się odbywa. Alicja biegnie już czwarty dzień, niebawem będzie trzecia noc, ma już za sobą trzysta kilometrów, a do mety brakuje dwieście pięćdziesiąt…
Klasyczny maraton rozgrywany jest na dystansie 42 kilometrów z okładem. W ciągu stu dziesięciu lat, a więc od momentu, gdy rozpoczęła się epoka nowoczesnych olimpiad, odnotowano już kilkanaście wypadków śmiertelnych z wyczerpania. Biegacze ginęli na trasie lub w pobliżu mety, bo tak daleko poniosła ich ambicja, nie bacząc na wydolność organizmu. Tu, na Saharze, pod gorącym niebem nikt nie umrze. Zjechało trzydziestu zawodników z całego świata, kobiety i mężczyźni w różnym wieku. Dobry los wyposażył ich w wytrzymałość cyborgów. Trasa liczy 550 kilometrów. Nie ma podziału na płeć. Jest ultramaraton i są ultra…ludzie. Krótkie spodenki, koszulka sportowa, adidasy najlepszej jakości, biała czapka i plecak. Najważniejszy jest plecak. Bo w nim mieści się pięć albo sześć litrów wody. Akurat tyle powinno wystarczyć na dwadzieścia pięć kilometrów biegu, bo w takiej odległości poustawiane są punkty kontrolne. Siedzą tam sędziowie, którzy piją wodę niemal bez przerwy oraz odnotowują zgłoszenie się zawodnika lub zawodniczki.
W punkcie kontrolnym dostaje się nowe butelki, a gdy zapadnie noc, można nawet przespać się godzinę i zmienić skarpetki. Skarpetki trzeba zmieniać na każdym punkcie kontrolnym, obuwie niekoniecznie. Świeże skarpetki mają wartość pieszczoty dla stóp, bez nich stopy nie dobiegną do mety.
Ta jedna godzina, czasem półtorej, powinna wystarczyć na regenerację sił. Oczywiście można by pospać dłużej, ale do mety biegnie trzydziestu i nikt z nich nie poczeka na przeciwnika. Zresztą spanie w trakcie ultramaratonu to też żaden luksus. Kawałek koca rzuconego na piasek, drugi kawałek do okrycia rozgrzanego ciała i to wszystko. W nocy jest chłodno, temperatura spada z pięćdziesięciu plusów do dwóch minusów, więc jednak warto czymś się okryć. Chyba że akurat się biegnie. W nocy biegnie się przyjemniej, więc niektórzy wolą spać w dzień, zabiegając tylko o to, aby ułożyć się na przykład w cieniu terenowego samochodu, a nawet pod nim w niewielkim dołku, bo tam najchłodniej.
Nocą świecą gwiazdy. Jaskrawie. W trakcie biegu widać je czasem podwójnie lub poczwórnie, zależy to od stopnia wyczerpania psychicznego. Fizycznie każdy jest przygotowany tak jak powinien, natomiast psychika czasami siada. Właśnie „siada”, takiego słowa używają zawodnicy, którzy podczas biegu zaczynają śnić na jawie. Śni się wygodne łóżko, chłodny prysznic, patery pełne winogron, brzoskwiń i arbuzów, dzbany z napojami i świeżość poranka. To nie są dobre sny, bo naruszają monotonię wysiłku. Nie pomagają wytrwać, pobudzają tęsknotę za czymś, czego brakuje na każdym kroku.
Alicja urodziła się na Podhalu, w Suchej Beskidzkiej, a studiowała na SGGW w Warszawie. Twarda, góralska natura okazała się niezłomna dopiero w wiele lat po urodzinach. Przedtem, przez czterdzieści lat dziewczyna nie uprawiała żadnego sportu, owszem, po górach czasem pochodziła, bo lubiła chodzić, ale żaden wyczyn nie chodził jej po głowie. Swoje czterdzieste urodziny obchodziła w Ameryce, była już żoną matematyka Franciska Barahony, urodzonego w Chile. Właśnie wtedy coś w niej wybuchło. Wyjrzała przez okno, wypatrzyła szkołę, a obok niej boisko z bieżnią lekkoatletyczną. Poszła tam pobiegać.
Za pierwszym razem przebiegła trzy okrążenia, w sumie tysiąc dwieście metrów, czyli małe co nieco. Następnego dnia pozwoliła sobie już na pięć okrążeń, jeszcze później na dziesięć. Coś w niej zakiełkowało…
W trzy miesiące później stanęła na starcie do maratonu nowojorskiego. Nie znalazła się na mecie w gronie mistrzów, nie miała zresztą takich ambicji, ale sam fakt ukończenia maratonu potraktowała jako wstęp do rozejrzenia się za jeszcze dłuższym dystansem do pokonania. Trafiła do federacji organizującej ultra-maratony na najbardziej odludnych terenach kuli ziemskiej, przeważnie w Afryce i na Alasce. Uczestnikami takich biegów są zazwyczaj ludzie w wieku 35-50 lat. Zdaniem Alicji, biegi długodystansowe są w ogóle konkurencją „dla dorosłych”. Organizm młodego człowieka nie jest jeszcze ukształtowany na tyle, aby wytrzymać podwójny stres – fizyczny i psychiczny – na trasie liczącej 500 kilometrów.
Gdy zapytałem, dlaczego akurat wtedy, jako czterdziestolatka, wzięła się za tak niesamowitą dyscyplinę sportu, odparła:
– A dlaczego nie? Uważam, że dopóki żyjemy, na nic nie jest za późno. Nauczyłam się pływać, jak miałam trzydzieści lat i nawet mam licencję płetwonurka z przeszło stoma zejściami pod wodę. Potem jeździłam na rowerze i na nartach, a teraz biegam, bo lubię. Czym trudniejsze warunki, tym większy magnes.
No właśnie. Tylko magnes! Niestety, uczestnicy tych morderczych wyczynów nie dostają żadnych nagród finansowych, wszystko kończy się na dyplomie i medalu pamiątkowym. Mało tego – każdy z nich musi wpłacić sporo pieniędzy za udział, Na przykład za udział w biegu po Saharze trzeba było wpłacić 2800 euro, Alaska kosztuje taniej, bo tylko 600 dolarów. Płaci się też za hotele, przejazdy i wyżywienie. Wszystko to może czasem sugerować, że w jakimś przyrodniczym końcu świata gromadzą się przypadkowi amatorzy i biegną przed siebie z uśmiechem na ustach. Co za radość żyć!
Przez Alaskę biegnie się zimą, a więc inaczej niż gdzie indziej. Trasa prowadzi po ścieżce ubitej przez śnieżne skutery i wydeptanej przez psie zaprzęgi. Zimą Alicja nie nosi plecaka, ciągnie za sobą sanki, na których znajduje się cały potrzebny prowiant i ekwipunek, a więc śpiwór, piecyk z paliwem, baterie do GPS i do lampki oraz ubranie zapasowe. Mimo że mróz sięga nieraz czterdziestu stopni, to jednak wodę pije się również, a gdy jej zabraknie, trzeba włączyć piecyk i wsypać do naczynia tyle śniegu, ile potrzeba. Na Alasce nie ma problemu z mniej lub bardziej czystym śniegiem.
„Normalny” człowiek umarłby na takiej trasie kilkanaście razy, natomiast Alicja czuje się tam prawie jak u siebie w domu. Biegnie przez las, przez góry i przez zamarznięte potoki. Pustynny piasek zamienia się tu w biały puch. Nie ma węży ani skorpionów, ale wyją wilki, na razie nie atakują. Tak się składa, że trasa wynosi mniej więcej tyle samo, co na Saharze, przeżycie ma pozornie inny wymiar, ale tak naprawdę wciąż pozostaje do pokonania ta sama przeszkoda: samotność. Biegnąc na dystansach olimpijskich, czuje się czyjś oddech za plecami. Na trasie ultramaratonu wszędzie czuje się pustkę i własną małość na tle przyrody, która nie daje żadnych szans człowiekowi, jeżeli ktoś taki zgubi drogę.
Co ciekawe, GPS-y nie działają podczas burz piaskowych, więc orientacja osobista ma niezwykłą wartość. Czasami lepiej zatrzymać się i przeczekać wybuch żywiołu niż zgubić się między wydmami i liczyć na pomoc z zewnątrz. To samo dzieje się podczas burzy śnieżnej, z tym, że na Alasce schroniska są rozmieszczone w ogromnej odległości od siebie, bo między 50 a 140 kilometrów. Podczas śnieżnej zawieruchy najlepiej jest zabiwakować w śpiworze.
Jakie cechy psychiczne trzeba mieć, aby wytrwać? Alicja daje zdecydowaną odpowiedź:
– Trzeba polubić siebie. Trzeba mieć przekonanie, że swoje towarzystwo jest najfajniejsze na świecie. Dopiero wtedy, gdy się w to uwierzy, można wybrać się na zawody dla samotników. Co z tego, że startuje nas trzydzieścioro, a czasem nawet pięćdziesięcioro, jeżeli z góry wiadomo, że każdy ma inne sposoby pokonywania trasy i zmagania się z własną samotnością. Jeżeli nawet spotykamy się w punktach kontrolnych, to już wkrótce okazuje się, że ktoś śpi o kwadrans dłużej lub krócej i znowu jesteśmy zdani na cieszenie się własnym towarzystwem. Jesteśmy więc skazani na to lubienie.
Dziesięć lat biegania nie oznacza wcale, że Alicja startuje tylko w skrajnych warunkach klimatycznych, aczkolwiek nierzadko pogoda bywa wyjątkowo złośliwa. Niedawno wygrała bieg na 145 mil w Anglii. Wygrała tam już trzykrotnie, ale najbardziej pamięta ten ostatni bieg, bo był maj, a przez cały czas padał deszcz. Okropność! Nie da się biegać w gumowych kaloszach, a przynajmniej nie pobiega się w czymś takim przez 145 mil. Biegnie się zatem w tym co zwykle. Woda wdziera się do wszystkich zakątków ciała, człowiek paruje, z daleka widać, że po bezdrożu przesuwa się jakiś obłok wypełniony sylwetką ludzką, a tymczasem sama sylwetka wypełniona jest wilgocią, wilgotna odzież ociera się o skórę, wywołując najpierw zaczerwienienie, a następnie otarcie i krwawe naloty. Takich miejsc robi się więcej i więcej. W niewielkim plecaku nosi się coś na zmianę i w razie zwykłej potrzeby zrzucenie mokrych ciuchów mogłoby okazać się skutecznym zabiegiem, co akurat nie sprawdza się w sytuacji, gdy deszcz nie odpuszcza, pada bez przerwy dwa dni i dwie noce, ogranicza swobodę ruchów, a dobiec do mety trzeba i to najlepiej na pierwszej pozycji.
Było to przeżycie do tego stopnia przykre, że już na mecie Alicja oświadczyła, iż nie pojawi się tam nigdy więcej.
Po tygodniu wysłała zgłoszenie do kolejnego deszczowego maratonu!
Jako mistrzyni bywa zapraszana do szkół średnich, aby – jak to się popularnie mówi – służyć najlepszym przykładem młodemu pokoleniu. Atrakcją w takich przypadkach jest żywe słowo, czyli opowieść o trudach pokonywania przeszkód na trasach, do których jeszcze nie dotarli turyści. Młodzież grzecznie czeka, wyobraźnia pracuje, za chwilę pojawi się umięśniona dwudziestopięciolatka, być może nawet przystojna, zgrabna i podatna na towarzyskie zaczepki…
– A tymczasem wchodzę ja, kobieta dojrzała, pięćdziesięciolatka, osoba, której nikt nie skojarzyłby nie tylko z wyczynem, ale nawet ze sportem, chyba że z rekreacją przy muzyce klasycznej. Wszyscy są zdziwieni, bo schemat pojęciowy jest taki, że mistrz sportu kojarzy się automatycznie z bezwzględną młodością. Zaczynam opowiadać, lody pękają, uprzejme zainteresowanie przekształca się w ogólny entuzjazm, tworzy się fantastyczna atmosfera. Nikt nie ma już wątpliwości, że właśnie w tym wieku robi się takie rzeczy, bo przypadkiem odkryło się utajone możliwości! – wspomina Alicja. – W trakcie takich spotkań młodzi ludzie coraz częściej mają okazję uświadomić sobie, że granica wyczynu uległa już znacznemu przesunięciu, zaś metryka urodzenia może mieć znaczenie zaledwie „statystyczne”.
Na startach w ultra-maratonie spotykają się ciągle prawie ci sami zawodnicy i zawodniczki. Nie jest to dyscyplina chłonna, absorbująca wyobraźnię młodych. Z jednej strony odstraszają ekstremalne warunki, z drugiej brak satysfakcji finansowej. Zawodnik ma nie tylko biegać, ale również ma utrzymać samego siebie w dobrym zdrowiu. Liczy się dyplom, medal i prestiż wynikający z zajęcia najlepszego miejsca, a nawet z samego tylko ukończenia biegu.
Co trzeba w sobie mieć, aby przetrwać?
– Mówiłam już, że trzeba się lubić, ale trzeba jeszcze umieć ze sobą rozmawiać – twierdzi z przekonaniem Alicja – bo 90 procent długości trasy każdy z nas spędza samotnie. Interesująca rozmowa z samym sobą sprawia, że trasa staje się bardziej malownicza, czasem nawet krótsza, chłodniejsza latem i cieplejsza zimą. Niezależnie od tego, czy biegnie się przez ubity śnieg (o ile akurat nie ma burzy śnieżnej), czy przez wydmy, biegacze prawie zawsze doznają halucynacji, które są odpowiedzią podświadomości na nie zaspokojone potrzeby psychiczne.
Alicja traktuje swój wyczyn bez kompleksów:
– Dopóki żyjemy, na nic nie jest za późno. Każdy powinien robić to, co akurat polubi w dowolnym czasie. O realizacji marzeń nie decyduje wiek, lecz dobre chęci, a może nawet tylko kaprys.
Jest nastawiona na wydobywanie z życia jak najwięcej radości i satysfakcji, a nie na przykład – dóbr materialnych. Tak przynajmniej twierdzi i nie jest to twierdzenie gołosłowne, bo na udział w ultra-maratonie Alicja wykorzystuje po trochu dni ze swojej puli urlopowej. Zwycięstwa przynoszą jej mnóstwo zadowolenia, ale już w kilka godzin po przekroczeniu mety odczuwa kolejną potrzebę sukcesu, myśli o następnym biegu, „który można by wygrać”. Warunki atmosferyczne są dla niej takim samym wyzwaniem jak długość trasy, mimo że na przykład w trakcie bardzo trudnego biegu czasami pluje sobie w brodę z racji swojego w nim udziału, to jednak w kilka dni później ma okazję odkryć, że przecież znowu odniosła zwycięstwo nad samą sobą, więc jest to znakomita szkoła charakteru.
W tym, co Alicja robi, nie ma rankingów, z których dałoby się wyczytać, które miejsce zajmuje ona na liście sportowców ekstremalnych. Każda trasa ma inną długość, inne warunki klimatyczne i środowiskowe. Trudno robić porównania i przymiarki. W ciągu dziesięciu lat biegania udało się jej kilkanaście razy wygrać ten niewiarygodny rajd przez pustkowia. Pokonała równie doskonałe zawodniczki jak i zawodników. Zwyciężyła między innymi w Wielkim Biegu przez Saharę, w Biegu Zimowym przez Alaskę oraz tak zwany Trans 333 przez Mauretanię. Do tego dochodzi długa lista zwycięstw w mistrzostwach kobiet, a także pięć wygranych w następujących po sobie dwunastogodzinnych biegach na czas w Nowym Jorku.
Przyjaciele i znajomi już dawno przestali ją podziwiać. Pytają tylko, jak było, ona odpowiada, że wygrała, oni – że to nic nowego i na tym kończy się rozmowa.
– Ale nie ukrywam, że zdobycie pierwszego miejsca w ultramaratonie daje mi ogromną radość – zapewnia Alicja z ogniem w oczach. – Tak się składa, że nie liczę swoich lat, dzięki czemu nie zamykam siebie w jakiejś statystycznej szufladzie. Kiedyś mówiło się, że pięćdziesięciolatek to okropnie stary człowiek. Na szczęście teraz patrzy się na to inaczej. Moja dewiza zawiera się w krótkim zdaniu: „Spróbuj, zanim powiesz nie mogę”. Gdybym w 1996 roku nie spróbowała biegania, nigdy bym nie wiedziała, ile sukcesów życiowych można odnieść w dziedzinie pozornie nie pasującej do wieku.
Jej mąż, Francisco Barahona również lubi sport, kilka razy wziął nawet udział w biegach nowojorskich, a swojej polskiej Alicji ciągle powtarza „żyj pełnią życia!” W tej niedwuznacznej zachęcie mieści się pełna akceptacja niewiarygodnych wyczynów małżonki.