17 sie

Mirosław Bańko: Bać się czy nie bać?

Miłośnicy polszczyzny też chcą mieć swojego newsa: raz po raz pytają, czy słowa „poszłem” i „włanczać” są teraz poprawne, bo podobno jacyś językoznawcy ogłosili, że już są. Taka zmiana jednych by ucieszyła, mogliby legalnie mówić tak, jak zawsze mówili. Dla innych byłaby jak trzęsienie ziemi albo wręcz koniec świata.

Oczekiwanie, że ktoś za nas zrobi porządek z naszym językiem, świadczy chyba o rosnącej frustracji. Jesteśmy przekonani, że polszczyzna się psuje, że zaśmiecają ją obce naleciałości (takie jak wyżej wymieniony „news”) i wyrazy wulgarne, najwyższy czas, żeby ktoś nam pokazał, jak mamy mówić i pisać. Kiedyś wzory dawali tzw. dobrzy pisarze, ale od dawna takich już nie ma. Zostali sami źli, którzy język traktują samolubnie i zamiast starannie pielęgnować ogródek polszczyzny umyślnie sadzą w nim chwasty i trzymają dzikie bestie. W tej sytuacji cała nadzieja w językoznawcach. Ale co zrobić, gdy nawet o nich słychać, że zamierzają się zgodzić na „poszłem” i „włanczać”?

Możemy wziąć sprawy w swoje ręce. Mają rowerzyści Masę Krytyczną, niechby i miłośnicy polszczyzny wyszli na ulice – albo na fora internetowe – z hasłami: „Bardziej polski polski”, „Sprzątanie języka” lub „Języku giętki! Nie mów, co pomyśli głowa” (to ostatnie dla zbyt prędkich mówców).

Na językoznawców rzeczywiście nie ma co liczyć. Dawniej krytykowali wyrażenia typu „w latach czterdziestych”, teraz sami tak mówią. Zamiast „emigrant” radzili mówić „wychodźca”, zamiast „plastyczny” – „wypukły”, a dziś przypominają tamte rady jako przestrogę i gotowi każde głupstwo pobłogosławić. „News”? Po polsku mówi się „wiadomość”, a kto tego nie rozumie, kaleczy polszczyznę. Obraz przeczystej mowy naszej noszą w sobie – wykreowany raczej niż zapamiętany – emigranci (czyli wychodźcy). Oto cytat z korespondencji z pewną Polką od 25 lat zamieszkałą za granicą, oburzoną na widok słowa „news” w słowniku języka polskiego: „Domyślam się, że jest Pan przedstawicielem młodej generacji, która nie rozumie pojęcia: słowo polskie”. Oho, pomyślałem, tylko młody wiek (52 lata) mnie usprawiedliwia! Pomyślałem za wcześnie – dalszy ciąg korespondencji nie pozostawił złudzeń, że broniąc słownika, przyczyniam się do degradacji języka polskiego.

Przyjmijmy, że oburzona Polka za granicą ma rację – powstanie pytanie, gdzie szukać czystej polszczyzny. Wśród dawnych emigrantów polskich w Ameryce, którzy mówią „Postaw karę na kornerze” albo „Idźta z Bogiem”? A może w twórczości polskich pisarzy i poetów XIX wieku, którym ówcześni też wytykali błędy językowe? Inaczej mówiąc: na wyspach szczęśliwych czy w utraconych czasach niewinności? Trudny wybór, a tu jeszcze trzeba zamknąć uszy na tych liberałów, którzy zarzucają nam puryzm językowy.

Kogo się bardziej bać: rodaków, współużytkowników polszczyzny, którzy psują nasz język? Językoznawców, którzy mieszają ludziom w głowach mówieniem o „wariantywności normy językowej”, o „samoregulujących mechanizmach języka”, o „konieczności zmian językowych” i o zwyczaju jako „ostatecznym prawodawcy”. Samych siebie powinniśmy się bać jako ułomnych wyrobników języka? I w ogóle: bać się czy nie bać?

Jak echo niesie się w polskiej tradycji podobne pytanie: bić się czy nie bić? Między „bić się” a „bać się” jest związek: kto się chce bić, nie może się bać, ale z drugiej strony musi się bać (o coś), bo w przeciwnym razie po co by miał się bić? Pytanie: bić się czy nie bić? z pewnością zadawał sobie Kościuszko i wielu po nim, ale im chodziło o sprawy polityczne. A język? W XIX wieku język wydawał się naszym przodkom ostatnim szańcem polskości, słowa „Walka o język” w tytule książki jednego z najwybitniejszych polskich uczonych humanistów – wydanej w niepewnym jeszcze roku 1917 – nie były więc tylko metaforą. Pół wieku później inny autor tytułem „Z pobojowiska błędów językowych” dał już tylko dowód trwałości pewnych wyrażeń i wyobrażeń, mitów i stereotypów.

Jeśli bać się i bić się, to jak i o co? Na redaktorów naczelnych dzienników i czasopism ustawa nałożyła obowiązek przeciwdziałania „wulgaryzacji” polszczyzny, więc wydrukowanie brzydkiego wyrazu wymaga odwagi (kto wie, co sąd uzna za wulgaryzację?). Idąc dalej, można nałożyć kary pieniężne za robienie błędów ortograficznych w druku (byłby niezły dochód dla skarbu państwa), a klimat wydaje się sprzyjający, bo byki w pisowni uchodzą u nas za przejaw niekompetencji i braku elementarnej kultury. Tradycyjnie źle w Polsce postrzegano gwary – w XIX wieku dialektyzmy obok zapożyczeń uchodziły za głównego wroga polszczyzny. Komuniści pod tym względem byli wierni szlacheckiej tradycji, w szkole dzieci karano przez obniżenie stopnia za posługiwanie się gwarą. Dziś klimat dla gwar łaskawszy, małe ojczyzny są w modzie, ale co się stało, to się nie odstanie. Nie zacznie polski inżynier ani lekarz, gdy wróci z pracy do domu, mówić z żoną dialektem, jak to się dzieje w Niemczech czy Holandii.

W tym chyba jest źródło biedy: mamy za słabo zróżnicowany język, publicznie i prywatnie mówimy niemal tak samo, dlatego każde odstępstwo od zapisanego w słownikach standardu budzi w nas niepokój. I jeszcze ci językoznawcy, na których nie można liczyć. Niechby chociaż oni nie straszyli, że zalegalizują „poszłem” i „włanczać”!