Marta Brzezińska: Łańcuch osobisty
Tadeusz Różewicz, Wycieczka do muzeum, Biuro Literackie
„Przegada się pięćdziesiąt lat, ale te wszystkie słowa od pierwszego do ostatniego, zamieniają się wreszcie w potworny bełkot” – pisze Różewicz w jednym z opowiadań z najnowszego zbioru „Wycieczka do muzeum”. Słowa padają bezustannie, są szorstkie, wypełniają po brzegi pokoje, głowy i usta bohaterów opowiadań jak wszędobylska szarzyzna, graty i hałasy. Słowo wiele nie znaczy, to tylko brzękliwa fałszywa moneta. Żaden tam atrybut człowieczeństwa, bo i człowiek wcale nie jest wyjątkowym zjawiskiem, raczej dość szpetnym i marnym. Ot, taki sobie pies na łańcuchu codziennej egzystencji, biologicznie zmotywowany, kąsany przez inne psy i własne pchły, wyjący do księżyca i nieba gwiaździstego, co to nad nim, paskudny zwierz, choć zdolny do miłości… A może tylko do głupiego przywiązania? A może tylko do zbrodni i gryzienia bez litości? Słowa są takie bezsilne wobec doświadczenia i historii, okazują się wobec niej zwykle rażąco nie na miejscu, jak jakieś beknięcia, stęknięcia bez znaczenia. To, co zdają się opisywać bezbłędnie, choć beznamiętnie to ten psi los, chwytają go dobrze. Stary mistrz, poeta przewodnik z kieszeniami pełnymi słów przypatruje mu się zatem, kieruje nań spojrzenie niczym zimne szklane oko kamery, notuje scena po scenie. Wszystko to, co widzi, co tu wkoło leży, co porozrzucane w nadmiarze i to, co prawie zapomniane.
Tytułowe opowiadanie „Wycieczka do muzeum”, napisane kilkadziesiąt lat temu, czytane dzisiaj uderza trafnością i dokładnością zapisu. Obóz koncentracyjny zamieniony w muzeum, generuje muzealne zachowania zwiedzających od ziewania po żarty. Tu się nie przeżywa i nie rozmyśla, tu się ogląda, tylko nieco inaczej, z dreszczykiem, tak jak gabinet osobliwości albo groteskowy tunel strachu w lunaparku. A potem trzeba koniecznie iść po coś do picia i może na jakieś pierogi, bo przecież tak się człowiek zlazł a żołądek ma swoje prawa… Obóz koncentracyjny to w końcu tylko jeden z wielu punktów napiętego programu wycieczki współczesnych mieszkańców planety, turystów z wyboru. Smutna to obserwacja, tym smutniejsza, że aktualna jak nigdy dotąd.
Oprócz nędznych współczesnych troglodytów w miejscu kaźni mamy jeszcze w tomie opowiadań Dostojewskiego przycupniętego gdzieś w kawiarni nad filiżanką; niebanalnego „bohatera”, któremu przyszło sczeznąć cichcem w magazynie pełnym malowanych starożytności; starą wiejską kobiecinę, co to wyszła z krową a opowiedziała nieznajomemu swoje życie oraz potężną garść wspomnień, osobistych zapisków… I to one wydają się tu najważniejsze, bowiem proza autora „Kartoteki” rozpięta została tak trochę właśnie między słowem pierwszym a ostatnim, na kształt pewnego rodzaju autobiografii, spajającej wspomnienia z refleksją nad całym minionym wiekiem znaczonym wojną, okrucieństwem i obojętnością.
W tych opowiadaniach z różnych okresów, pisanych z tak doskonałą pewnością ręki czuje się mrok i wilgoć, daleki psi skowyt i spokojne posapywanie starca, który przysiadł na chwilę w fotelu, by opowiedzieć coś ważnego, zanim zapadnie w długi sen. Gości po swoim gabinecie oprowadzać tym razem nie musi: czytając „Wycieczkę do muzeum” nie natkniemy się na nieznane eksponaty. Bez kłopotu i obaw poruszamy się od jednego do drugiego artefaktu, śledząc autorskie lawirowanie między prozą a poezją, pomiędzy okrutną obserwacją, diagnozą pustki, martwoty a nieustannym zdziwieniem, poszukiwaniem sensu, delikatną ironią uważnego spojrzenia. Słuchamy poety po raz kolejny, w skupieniu, z podziwem. I chyba trochę też ze strachem. Dlaczego? Nie dlatego, że w tej opowieści grzechot łańcucha i kości jest wciąż głośny, nie dlatego, że nasz własny łańcuch luźny jest na tyle, że pozwala na podejrzanie więcej niż dotąd, lecz chyba dlatego, że bywamy coraz mniej świadomi istnienia jakiegokolwiek łańcucha, kiedykolwiek.