Maria Magdalena Beszterda: Punkt zero
Monika Rakusa, Żona Adama, Wydawnictwo WAB
Choć w matematyce ponoć takie pojęcie nie istnieje, ja wyobrażam sobie punkt zero jako miejsce na osi, w którym wszelkie wartości zamarły, by dopiero się rozwinąć. Punkt zero jako wstrzymany oddech przed rozsunięciem kurtyny. Jako moment, w którym na razie jest nic, lecz stać może się wszystko. To coś pomiędzy możliwością a utratą.
Książka Moniki Rakusy zapowiada się ciekawie. Z obwoluty książki dowiadujemy się, że „można ją czytać przez pryzmat feministycznego wykluczenia”. Temat zapowiada się całkiem apetycznie. Dwie żony toksycznego intelektualisty zastajemy w momencie śmierci tegoż. Śmierć jest całkiem zwykła i banalna, zamroczony alkoholem Adam wtacza się pod tramwaj linii 0 a na jego pogrzebie ordynarnie wprost świeci sobie słońce i śpiewają ptaki. Zgon mężczyzny staje się pretekstem do rozważań na temat kobiet, miłości i natury ludzkiej. Narracja skupia się na pierwszej żonie – Ricie , zbuntowanej „mitycznej Lilith” i na drugiej – Annie, uległej, pokornej „Ewie”. Błąd powieści nie polega nawet na niestrawnościach stylistycznych („Wpadając w siebie Rita poczuła, że jej hektolitrowa bańka w gardle za chwilę eksploduję. Rozsadzi już nie tylko oczodoły, ale całą czaszkę”).
Główne bohaterki przedstawione zostały schematycznie, bez półcienia, półgłosu, niuansu. Ot, awers i rewers kobiety. Kobieta w „Żonie Adama” albo jest demoniczna, albo potulna; albo nieokiełznana, albo do bólu zwyczajna. Wszelkie czarno-białe widzenie świata traktować należy z najwyższą ostrożnością, wiarygodność autorki zostaje postawiona w stan podejrzenia. Bo ile prawdy może powiedzieć nam o świecie ktoś, kto widzi tylko w sposób dwubiegunowy? Finezji autorce nie starczyło nawet na to, by zróżnicować swoje bohaterki biograficznie. Obie mają toksyczne matki, wykluczone społecznie (jedna przez poholocaustową traumę, druga przez prowincjonalne pochodzenie); obie tracą dzieci; obie miały tego samego męża. Różnica jest tylko jedna – jedną ze swych bohaterek autorka bezkrytycznie podziwia, drugą pogardza. Uległej Annie, każe podziwiać Ritę, do Rity się odnosić, przez pryzmat Rity myśleć. Anna istnieje o tyle, o ile stanowi kontrast, o ile uzasadnia apoteozę postaci Rity.
Postacie drugoplanowe również są tekturowe i bezkrwiste. Mężczyźni są albo źli (ten koszmarny Adam…), albo naiwnie dobrzy (Jacek). Nieliczne postaci pozytywne są mało wiarygodne. Jak np. Agata-przyjaciółka Rity. Cierpliwa i wyrozumiała jak słoneczny zegar. Pochodzi z rodziny żywcem wyciętej z książek Musierowicz, która stanowi bezkształtną masę o pozytywnej aurze.
Wszystko naszkicowane pobieżnie, po trochu, ze szkodą dla wagi tematu. Problem ról społecznych, patriarchalnych mechanizmów tendencyjnych skwitowany zostaje stwierdzeniami w rodzaju: „Najpierw pozbawia się kobiety zdolności do samoobrony i samostanowienia. Przyuczając je tym samym do roli „idealnej” żony. Potem wypuszcza je się w nieidealny świat. Na którym spotykają, nieidealnych i nieświadomych siebie mężów. Z połączenia „idealnych” żon z nieidealnymi mężami muszą powstać nieidealne małżeństwa”. A gdzie alternatywa? Mężczyźni w świecie Rakusy są albo bezbarwni, albo toksyczni. Wydawać, by się mogło, że jedynym wyjściem staje się, to, w co uciekają obie żony: lesbijska iluzja bliskości kobiet.
Obydwa portrety kobiet podsumowane zostają w finale. Dwie żony spotykają się, by w swej boleści, czule współżyć, chodzić po grodzie (rajskim?) za rękę. Kaznodziejski ton zakończenia powieści wykrzywia twarz narratora w nieszczerym uśmiechu. Rakusa jest psychologiem społecznym z wykształcenia i wpadła w pułapkę dookreśloności, w zwodniczą pewność terapeutów, że każdy człowiek to przypadek, który da się opisać.
A na tym jak bardzo się nie zakląć w słowa, jak bardzo tylko semantycznie przeczuć, ufundowana jest naprawdę wielka literatura. Milan Kundera pisał „kokieteria to obietnica współżycia, przy czym nigdy ta obietnica nie może wyglądać jak pewność”. Błąd polega na tym, że tu kokieteria przemienia się w wulgarne kuszenie, wyuzdane obietnice współżycia z prymitywną puentą, w których nie ma miejsca na niepewność.
Tramwaj numer”0″ dotarł do punktu zero. Tyle, że już wiemy, że tu już się nic nie wydarzy. Jak w „martwym sezonie” Wojaczka:
Zjechałem tu nie w porę
sezon jeszcze nie otwarty
a już miejscowi mówią
że tu się nic nie zacznie