20 paź

Inaczej niż Lem. Z Andrzejem Sapkowskim rozmawia Piotr Kitrasiewicz

Zacznijmy od początku, to znaczy od momentu, kiedy zaczął pan pisać. Czy od razu postanowił pan, że będzie to fantastyka, bo słyszałem, że popełnił pan jakiś lub jakieś utwory utrzymane w innym gatunku, zanim na dobre osadził pan swoją twórczość w gatunku fantasy?
Faktycznie, popełniłem takie utwory, ale to jest dzisiaj zupełnie nieistotne. A jeśli chodzi o książki fantastyczne, to zacząłem je pisać pod wpływem własnych fascynacji lekturowych. Zresztą chyba najczęściej tak właśnie bywa.

Czyli łatwo odnalazł się pan w literackim świecie fantastyki?
Owszem. Tym bardziej, że nie istnieje inna literatura niż fantastyczna, bo każda jest określoną fantazją. Zarówno pamiętniki marszałka Żukowa, jak „Noce i dnie” Dąbrowskiej. Po prostu, nie ma innej literatury jak fantastyczna. Każda opiera się na określonej fikcji. Literatura określana potocznie jako fantastyczna to po prostu taka, która pokonała najmniejszą odległość od swoich praźródeł, albo do tych praźródeł powraca. Co rozumiem pod pojęciem praźródła? Opowieść fantastyczną przy ognisku, homerycką, hezjodową lub inną. Opowiadający starał się, aby była ciekawa, gdyż bał się, że dostanie w skórę, kiedy zanudzi słuchaczy. A ciekawa oczywiście była tylko wtedy, kiedy dotyczyła nie rzeczy codziennych, a niezwykłych. Opowiadał więc o potworach, dalekich podróżach, walkach bogów o władzę. Od tego rodzaju przekazu fantastyka odeszła całkiem niedaleko. Dalej chce czytelnika zabawiać. Cała reszta nie ma większego znaczenia. Osobiste upodobania autora, ukryte aluzje, karykatury, złośliwości, to rzecz zdecydowanie podrzędna.

A jak to wygląda w pańskiej twórczości? Skupia się pan na zabawianiu bez ukrytych aluzji?
Po prostu nie programuję swojej twórczości w jakimkolwiek kierunku. Nie podnoszę sztandaru nad pułkiem. To że bawię się konwencją w jedną i w drugą stronę, to chyba widać. Ale nie robię z niej ambony czy mównicy, z której głosiłbym światu prawdy objawione. Powtarzam: każda literatura służy zabawianiu. Absolutnie każda. Tak jak te pierwotne opowieści przy ognisku.

A także każda jest fantastyką? Jakoś trudno mi się z tym zgodzić.
Rzeczywiście, wypowiedź taką można traktować jako czysto demagogiczną. Bo ujmując rzecz od strony gatunku literackiego oczywiście tak nie jest. Nie można stawiać znaku równości między każdą imaginacją literacką a fantastyką jako taką, aczkolwiek co do pewnych dzieł ludzie się kłócą, czy to jest fantastyka czy nie jest, a w stosunku do innych klasyfikacja zmienia się niemal z roku na rok.

Co powoduje, że klasyfikacja ta tak szybko przechodzi metamorfozę?
Moim zdaniem przede wszystkim dzieje się tak dlatego, że fantastyka ciągle jeszcze – niestety – postrzegana jest jako literatura drugiego sortu. W Ameryce jest to literatura groszowa, wydawana w formie zeszytowej na kiepskim papierze i kosztująca 25 centów. I ma ona jedno zadanie: odciągnąć Billa od piwa. Oczywiście, nie spełnia to tak do końca swojego zadania, bo jak Bill będzie chciał pić, to do lektury sięgnie po piwo lub po whisky. On nie porzuci nałogu dla książeczki. Ale taki schemat utrwalił się. I na przykład taki Kurt Vonnegut, który zaczynał swoją karierę literacką pisując właśnie do takich pisemek, płacących mu 10 dolarów za opowiadanie, w momencie kiedy stał się pisarzem bardziej uznanym i popularnym, to zaczął wykreślać sobie z życiorysu – albo to jemu wykreślono – tę zeszytową przeszłość. Są jednak autorzy nie wstydzący się wcale tej proweniencji. Na przykład Stephena Kinga główny nurt krytyki literackiej już akceptuje, no bo jak inaczej mają recenzenci postąpić wobec tak znanego twórcy? Nie można go przecież zignorować. On się tego zresztą nie wstydzi, pisze nadal powieści grozy i fantastyczne, nie odcinając się wcale od tej zeszytowej przeszłości. Takich pisarzy jest zresztą znacznie więcej.

A pan się wstydzi?
Nie, absolutnie. Nie mam ku temu najmniejszego powodu.

A czy czuje się pan akceptowany przez ten główny nurt?
Nie. I całkiem mi z tym dobrze. Przecież pisząc „trylogię husycką” mogłem bez trudu wyrugować z niej wszystkie elementy fantastyczne, pozostawiając utwór jako powieść historyczną. I prawdopodobnie główny nurt przyjąłby mnie na salonach. Ale dla mnie ważniejsze jest to, że jednak na moje spotkania autorskie przychodzi niemało ludzi, którzy zadają pytania, a potem stoją w długich nierzadko kolejkach po autograf. Dla mnie jest to większy wyznacznik mojej wartości jako pisarza i odbioru moich książek niż jakiś artykuł na mój temat opublikowany w jednym z opiniotwórczych czasopism literackich. Miałem nominację do nagrody „Nike” i nie jest tajemnicą, że odpadłem w finale właśnie dlatego, że zajmuję się literaturą fantastyczną. Ale „Nike” to salony, a dla takich jak ja na salony nie ma wstępu. I daj Boże zdrowie !

Nie byłoby przyjemnie dostać „Nike”?
Nie mówię, że nie byłoby przyjemnie. Zapewne tak, podobnie jak przeczytać artykuł na swój temat opublikowany w branżowych miesięcznikach literackich jak „Odra” lub „Twórczość”. Ale ja bez tego przeżyję i – co najważniejsze – nie wpłynie mi to na nakład.

Czy zgodzi się pan ze mną, że po śmierci Stanisława Lema jest pan w tej chwili najbardziej znanym autorem fantastyki w Polsce i czy jest pan rekordzistą jeśli chodzi o tłumaczenia na języki obce?
Rzeczywiście tych przekładów jest sporo, ale nie wiem dokładnie ile, bo straciłem już rachubę. A jeśli chodzi o Lema, to nie jest moją ambicją, żeby ustawiać się na piedestale obok niego, ale coś z prawdy w tym jest. Swego czasu prostemu ludowi słowo fantastyka kojarzyło się głównie właśnie z Lemem. A teraz jednak jest tak, że jak pada słowo „fantastyka”, to można usłyszeć „O, Sapkowski”. Kiedyś jak byłem pisarzem młodym i jeszcze mało znanym, to ludzie mówili często „Pan pisze fantastykę? To tak jak Lem !” A ja wówczas odpowiadałem: „Nie tak jak Lem. Ja piszę inaczej”.

Każda pana powieść czy opowiadanie mogłyby stanowić kanwę scenariusza do atrakcyjnego filmu, który miałby szansę stać się ekranowym hitem. Czy nie uważa pan, że za mało pańska twórczość dostąpiła ekranu?
Nie mnie o tym mówić. Filmowcy to taka specyficzna grupa, która powinna wyczuwać, co dla nich jest ciekawym materiałem i co mogą z tym zrobić, biorąc pod uwagę koniunkturę oraz możliwość zarobienia. Ale to jest ich sprawa. Jeżeli moja twórczość nie leży w kręgu ich zainteresowania, to co ja biedny mogę zrobić? Nie będę chodzić z transparentem ani z przyczepioną do pleców dechą – jak to robili przedwojenni bezrobotni pisząc na desce „Szukam pracy” – z napisem „Sfilmujcie mnie, chłopcy”.

Jak pan myśli z czego to wynika?
Nie mam pojęcia.

Może pokłócił się pan ze środowiskiem filmowym?
Wszyscy się tam kłócą. Rządzi w tym środowisku pieniądz i koniunktura. Zdaję sobie sprawę, że niektóre wydarzenia historyczne i tematy są w filmie znacznie lepiej widziane niż opowieści o elfach i smokach. Ale jak się dobrze rozejrzymy w branży filmowej, to okaże się, że ten smok i elfy wcale tak źle nie idą. Nie mówmy więc jeszcze hop, bo wszystko przed nami.