20 paź

Małgorzata Mostek: Śnieg, ścierwo i inne znaki intymne

(na marginesach Kampanii zimowej Tomasza Różyckiego)

Zima w militarnym opakowaniu to oczywiście historia nienowa. Jak zaświadcza Michał Głowiński, chwyt ten stał się szczególnie popularny w pod koniec lat 70.:

Ukształtował się ostatnio w prasie swoisty język, którym się pisze o surowej tegorocznej zimie. Ta militarna metaforyka stała się jedynym niemal używanym cliché. Zima nie nadchodzi, nie panuje, właśnie – atakuje, jak wróg. Atakuje gwałtownie i niespodziewanie. (…) Wyraża się w tym coś więcej niż charakterystyczne dla nowomowy umiłowanie metafor z dziedziny wojskowości, jest to element techniki perswazyjnej, która zmierza do udowodnienia, że mróz i śnieg są czymś, czego przewidzieć nie można, a więc nie można się przygotować do ich uderzenia. Metaforyka tego typu służy usprawiedliwieniu bezradności.

Komunizm się wprawdzie skończył, lecz zapasy semantyczne zostały i odzywają się czasem tu i ówdzie. Może to właśnie propagandowy rodowód tej metaforyki sprawił, że w pierwszym odruchu odczytałam Kampanię zimową 2003 (dla M.) Tomasza Różyckiego jako zapis doświadczenia stanu wojennego. Dopiero po chwili wróciłam do daty – 2003 rok to trochę późno jak na rejestr, późno nawet jak na impresję. Czytam więc te „wojenne wiersze” jako artykulację sytuacji paraliżu, który powraca rokrocznie wraz z trzaskającym mrozem, a zimę jako metaforę bycia człowieka w świecie.
Dlaczego interesuje mnie Kampania zimowa? Dlatego, że kiedyś się nią zachwyciłam, chociaż dziś nie całkiem rozszyfrowuję powód tamtego zapatrzenia (pewnie tak to już jest, że analiza zabiera wierszom ich tajemnice). Dlatego też, że patrzę na poszczególne wiersze Różyckiego jak na ślady tego samego. Albo inaczej: jak na różne wejścia do jednego labiryntu. Obrazy wracają uporczywie niczym – niekoniecznie chciana – pamięć. Prawie jak obsesja. Metafory nakładają się na siebie, tworząc palimpsest, w którym odsłonięcie kolejnej warstwy wzbogaca wymiar całości, dokłada znaczenia, przeorientowuje sensy. Ścieżki wciąż się tu krzyżują. Będzie więc o Kampanii zimowej – lecz umieszczonej w kontekście innych wierszy .
Tekst ten to wypróbowywanie możliwych przejść między poszczególnymi obrazami. Momentami może być to wyjaśnianie ignotum per ignotum – wierzę jednak, że taki sposób pisania zachowa charakterystyczną addytywność tych wierszy. Porządkowanie wyobraźni poetyckiej – ogrodu o rozwidlających się ścieżkach – jest jak zawsze zadaniem karkołomnym, oznacza przecież selekcję i rezygnację. Interpretacja jest więc niemożliwością wypowiedzenia wszystkiego, szczególnie w przypadku poety tak skutecznie uciekającego z zasadzek jednoznaczności. Iluzją jest więc poczucie, że znalazło się koniec tej nici, która poprowadzi w głąb, to zazwyczaj ślepa uliczka albo polna droga wiodąca na starą, opuszczoną plażę, gdzie „kobiety / używają oliwki z pierwszego tłoczenia / do smarowania piersi” (10.) Sens objawia się mimochodem, za zakrętem, kiedy wiemy, że nie powinniśmy się odwracać. Czytam te uniki nie jako niechęć – raczej jako szukanie tego, co w języku się nie mieści, czego słowa nie łapią, co się rozgrywa czasem na styku między. Niespodziewanie. Po prostu „nagle w środku miasta pojawia się wulkan” (Bóstwo, K).

Jest więc zima i wojna, zimna wojna i wojna z zimnem. Jest trzynaście utworów umieszczonych pod jednym szyldem na końcu tomu Świat i Antyświat, w którym wiersze noszą zazwyczaj tytuł Pieśń i numer porządkowy. Jest też kilka tropów o zwodniczym, pociągającym uroku.
Właściwie w Kampanii zimowej 2003 nie ma – jakby sugerował choćby sam tytuł – wojny. Nie ma strzałów, rannych, dowódców i bitew. Akcja rozpoczyna się bowiem, kiedy jest już po wszystkim. Miasto zostało zdobyte już wcześniej:

5.
Front musiał przejść już dawno, sądząc po programie
tutejszej telewizji trwa już okupacja.
Cokolwiek się przyśni, za chwilę powraca
znów do mnie w innej formie, ocenzurowanej,

w postaci zawirowań na wściekłym ekranie.
(…)

Właściwie trudno powiedzieć, czy wcześniej miała miejsce jakakolwiek bitwa, czy też przewaga okupanta była tak znaczna, że nie było sensu walczyć. Sprzeciw mógł przecież wydawać się daremny w sytuacji, kiedy koronnym argumentem jest prawo historii:

7.
(…) Z pewnością jest to niewypowiedziany
dotąd w ludzkim języku rodzaj nowej wojny

i sąsiednie mocarstwo, w którym wciąż panuje
jeszcze epoka nagłych zlodowaceń, rankiem
przeszło wszelkie granice w ramach niespodzianki
i wzięło ich w obronę, znowu dokonując

swojej misji dziejowej. (…)

Warto zauważyć, że na wojnę tę nie ma – jeszcze? – nazwy. Brak słów powróci za chwilę.

Poza tymi dwoma fragmentami w Kampanii zimowej już wiele więcej wojennej metaforyki nie będzie. Owszem, trwa okupacja, wojna partyzancka, zaatakowani wyglądają (czy też raczej wysłuchują) „trąbek odsieczy”, lecz opór ten jest raczej bierny niż czynny. Może dlatego, że na mróz wiele poradzić nie można poza noszeniem węgla i smażeniem powideł (Pieśń dwudziesta trzecia, ŚiA). Chociaż, jak wspomniałam, w Kampanii zimowej nikt nie zostaje ranny bezpośrednio – zima rani w innych utworach: w wierszu Ludożercy z tomu Kolonie „Powoli nadchodzi / zima i mróz nakłuwa wszystkie okna, do krwi” czy też w Palcu z Animy: „Mróz pod sklepem / nakłuwa błony i w bloku głośno pękają / butelki, północ.” Czy to przypadkowa zbieżność, że potem to samo będzie robić wybawiające od zimy, wiosenne światło?

10.
Aż któregoś dnia światło niby laser
przebije te pęcherze, rybie błony w oknie,
a potem swoim mieczem rozetnie zasłonę,
która zarasta oko. Wszystkie jedenaście

pięter przebije promień. (…)

Niszczycielską moc słońca zostawmy na koniec, teraz ważniejsze jest pytanie, czym – lub kim – jest okupant? Różycki używa tu różnych dookreśleń, personifikując: „Na początku mróz obgryza słone brzegi miasta, / bezdomny.” (Wigilia, V), ale też animizując „[mróz] odchodzi na wielkich, miękkich / łapach, pijany z zachwytu” (Hyperborea, V). Czasem pojawiają się oksymorony mieszczące się w formule „mróz spalił trawy” (Ciepłe kraje, A), lecz dopowiedzenie tego schematu jest już mniej oczywiste: „A dzisiaj mróz, przeszły czambuły, został biały popiół.” (Pieśń dwudziesta czwarta (Hades), ŚiA). Antynomiczne zestawienie śniegu z ogniem nabiera głębi dopiero wobec dopełnienia go trzecim elementem – pisaniem. Ten supeł jest chyba jednak nie do rozwiązania. Pisanie jest bowiem, jak nieraz podaje Różycki, a szczególnie w tomie Kolonie, spalaniem – „a co zapisałem, / ubędzie z tego świata, zamieni swe stałe / istnienie na byt lotny, stanie się powietrzem, // wiatrem, dreszczem i ogniem (Przeciwne wiatry, K), bo, jak twierdzi podmiot, „potrafię to wszystko / jedynie w tlen przerobić, i w azot, i w węgiel, / i żyć w powietrzu z sadzą” (Totemy i koraliki, K). Śnieg natomiast ignoruje niemal wszystkie znaki („Nie ma na śniegu żadnych śladów, oprócz moich.” (1.)). Zimą trzeba używać języka wbrew światu, na siłę próbując określić w nim swoje miejsce, co nie jest ani proste, ani bezpieczne. Pewna pozycja prowadzi bowiem do odsłonięcia. Podmiot jest bezbronny.

1.
(…)
jestem dla twych pocisków doskonałym celem.

Możesz wysłać myśliwce lub zrobić to palcem.
Kamera na podczerwień z łatwością wyśledzi
ciepły punkt pośród śniegów. Jeśli go nawiedzisz
z pomocą najmniejszego ze swych posłańców

z ognistym mieczem w ustach, za jednym dotknięciem
przepalisz moją skórę, skruszysz moje kości (…)

Motyw ten pojawia się w innych wierszach – w cytowanym już Palcu z tomu Anima jest raczej odniesieniem do sytuacji intymnej, obietnicą spełnienia: „Dziś obejdzie się bez dotykania ran, // będzie inaczej. Dziś to ty przyjdziesz, kiedy / zgaszę światło i dotkniesz mnie palcem, / przepalisz, złamiesz.” Jest też moment, kiedy palec jest – tak jak w Kampanii zimowej – palcem boskim, jednak nie karzącym, ale dobrotliwym: „Kiedyś miałem / tu własny, prywatny raj, stałem pod jabłonią // i Bóg wyciągał palce, robił całą dłonią / te ruchy tylko dla mnie, znałem je na pamięć.” (Niewolnicy, K). Tak czy inaczej, dotyk palca unaocznia samotność – palec trafia w punkt, w pojedynczość.
Sytuację podmiotu w Kampanii zimowej można określić w ten sposób: coś na śniegu, kropka w białej, pustej przestrzeni. Świat „przypomina pustynię, tę, która powstaje / po atomowym grzybie” (5.). Ten brak odniesień wywołuje konieczność odnalezienia czegokolwiek: „Zima, bez końca. (…) Mimowolnie szukam / w śniegu śladów”, lecz znaków nie ma, „Wszystkie ścieżki prowadzą do moich drzwi, / przy których truchleje noc.” (Gloria, gloria, V). Kiedy uda się jednak określić centralny punkt, podstawową zasadę organizującą świat, artykulacja tego odkrycia może brzmieć epifanicznie:

3.
(…) Otóż wszystkie linie
i ścieżki równoległe, którymi chodziłem
do tej pory nie wiedząc, zbiegają się dziwnie
w jednym punkcie, biegunie. Właśnie na tę chwilę.

Jednak nie da się ukryć, że tu tym, kto nadaje znaczenie i sens, jest samotny podmiot – to od jego decyzji zależą znaki, a więc także porządek świata: „Ach, śnieg, śnieg we wszystkich ogródkach (…). Ze schodów patrząc, zamykając oczy. // Nie stawiam kroków.” (Niepodległość, A). Świat jest więc białą jak śnieg kartką, pisanie jest jego stwarzaniem: „I we mnie też jest ciemność, odrobina światła, i czarne ślady stawiam na białych powierzchniach.” (Cyklon tropikalny, K). Jeżeli podmiot jest tu kreującym, to świat przez niego powołany do życia, umieszczony jest wewnątrz niego: „Jeśli chodzi o mnie, pożarłem już przecież / te wszystkie miasteczka oglądane z okna, / te wioski, i mam je w sobie, one fermentują / i mówią swoje bul bul, to głos wewnętrzny. // Jeżeli o mnie chodzi, to jestem potworem” (Głos wewnętrzny, Ch).
Podmiot jest potworem, ale i świat jest potworem. Wprawdzie zostaje stłamszony przez zimę: „Na ulicy czuć siarką i pod śniegiem / jest coś, czego na razie jeszcze stąd nie widać, / póki nie zgasisz światła.” (4.), lecz wychodzi na powierzchnię razem z pierwszymi zwiastunami wiosny:

2.
(…) Cała tamta ciemność
wypełzła wreszcie z piwnic i to właśnie przez nią
wiadome akrobacje i moje zabiegi,

żeby nie zmylić kroku. Gigantyczne ścierwo
zabitej w nocy bestii rozkłada się wokół.

Bestia wydaje się tym, co nienazwane, lecz wciąż, podskórnie, obecne. Genetycznie związana jest z miastem-labiryntem: „sen gadał ze mną potrójnym językiem, // wyniósł mnie wysoko i pokazał miasto, / labirynt z bestią w środku. (…). Otwieram oczy / i milczę, milczę, w ustach trzymam nić.” (Języki, A) i jest w nim wciąż obecna „Każdej nocy bestia wychodzi szukać dzieci w środku złego miasta.” (Cyklon tropikalny, K). Ale i samo miasto jest potworem:

11.
Czyżby trąba odsieczy? Wycie i miauczenie,
za oknem poruszenie, miasto się przeciąga
i pewnie się domaga znowu na śniadanie
jakiejś ofiary, dziecka, krwi, krwi, co miesiąca

krwi. Więc wycie. (…)

Zima – mimo że związana z wojną, mrozem i okupacją – na chwilę przynajmniej usypia i miasto, i bestię, i podmiot. Wraz z odwilżą wszystko ożywa, a odwilże są jak przypływy – pojawiają się i znikają, ustępując miejsca kolejnej fali zimna. Zanim jednak odejdą, zdążą wyciągnąć z ziemi to, co w niej ukryte: „Stare plamy tłuszczu / znów się przez chwilę stają księgą urodzaju / i cementowe łąki znowu są posłuszne // robaczkowym podrygom” (13.). Śnieg i mróz, choć nieprzyjemne dla ciała, przynajmniej ukrywają przed oczami brud rzeczywistości „Miejsca święte / wzięło królestwo śmieci i trwają występy / larw na naszych podwórkach.” (2.) Dopiero teraz okazuje się, że biel i czystość śniegu była błogosławieństwem, przynajmniej można było zostawić na nim jakieś znaki – nie to co na błocie („Od trzech dni trwa odwilż / i zmywa wszelkie ślady po nas.” (2.)) Błota zresztą w wierszach Różyckiego jest pod dostatkiem, pojawia się w tylu utworach, że śmiało można byłoby o nim napisać osobny artykuł.
Jednak kiedy odwilż odchodzi i powraca mroźna okupacja, świat milknie i blaknie jak zdjęcie:

6.
Na zachodzie bez zmiany. Drzwi na domofony
i płatne toalety. Na wschodzie od rana
nikt się już nie chce zgłosić, mimo wybierania
kolejnych nazwisk z listy czułych telefonów.

Zupełnie jakby na nich zeszła ta lawina,
o której wszyscy mówią na naszej ulicy,
że zabiera bez śladu i bez ważnych przyczyn,
tak, jak się stało, w domu lub w drodze do kina

i pozostawia puste miejsce, białe plamy
w papierach i na zdjęciach. (…)

7.
Wciąż bez zmian na zachodzie, ze wschodu nie dzwonią,
poczta się nie odzywa. Listonosz porwany.

To milczenie świata jest zimą szczególnie dotkliwe nie tylko ze względu na techniczną niemożność komunikacji (zamarznięte linie telefoniczne i porwanie listonosza), lecz przede wszystkim dlatego, że w tej ciszy nie ma języka: „nadejdą nowe armie, zima i żarłoczne watahy. / Głód przemówi w wilczym narzeczu i nie będzie liter.” (To drugie życie, V). Czyżby śnieg, tak jak deszcz, zabierał znaki i uniemożliwiał porozumienie („Deszcz pada drugi dzień i powoli rozmazuje litery.” (24 lutego, Opole, A))? Milczenie jest tym bardziej dojmujące, im bardziej się pamięta dawne listy:

od dnia, w którym dostałem pierwszy raz z kolonii
tamten list z przyprawami. Potem przychodziły
już bez ostrzeżenia, we dnie oraz w nocy,

tak jaskrawe, pachnące, musiałem się z nimi
jakoś ukryć, w ciemności, sam, zamykać oczy. (Cynamon i goździki, K)

Znamienne, że listy przychodzą głównie ze wschodu – z krainy, która zarówno w wierszach, jak i w Dwunastu stacjach Tomasza Różyckiego jest istotnym punktem odniesienia, miejscem z pogranicza mitu, dokąd jeździ się odwiedzać umarłych i szukać siebie („Pojechałem na Ukrainę, to był czerwiec / i szedłem po kolana w trawach, zioła i pyłki / krążyły w powietrzu. Szukałem, lecz bliscy / schowali się pod ziemią (…)” Spalone mapy, K).
Co pozostaje zimą prócz oczekiwania na pełne przypraw przesyłki? Miejsce na strychu („gdzie czyniliśmy miłość”, Żarłacze i mątwy, K), punkt obserwacyjny:

4.
Znalazłem miejsce tu na górze, na strychu.
Stąd obserwuję odmiany rozdziałów. Niebo,
czarne litery na nim, gawrony i przelot
całych zwrotek gołębi. (…)

Te obserwacje przywracają jakąś formę języka – podstawowe litery. Skoro ziemia zasypana śniegiem nie daje oparcia, punkt orientacyjny zostaje bowiem umieszczony na nieboskłonie: „(…) zgubne nałogi: // podchodzenie do okien, wróżenie z podłogi / i gwiazd swej pozycji, żeby nie zaginąć.” (9.) Relacja pozycji (piszącego) podmiotu i kosmosu pojawia się jeszcze w innym miejscu: „Mam jeszcze godzinę / i piszę list do ciebie, z pomocą tej kartki / ustalając pozycję wobec pewnej gwiazdy (…)” (Trzecia elegia na odejście zimy, ŚiA). Bo też niebo służy – zgodnie ze starym, archaicznym porządkiem – samookreśleniu: „wzrok, nie mogąc znaleźć w niebie / punktu oparcia dla wciąż cięższej z wiekiem / swej paraboli, zmienia kąt” (Pieśń dwudziesta druga (o ogniu), ŚiA). Lecz niebo jest pewne tylko nocą, gdy widać gwiazdy. W ciągu dnia chmury są zbyt zmienne, by wierzyć ich pozycjom. Co więc zostaje w ciągu dnia? Regularność świata, powtarzalność porządków i poszczególnych elementów – zdaje się twierdzić Różycki, pisząc „W powtarzaniu potęga, w powtarzaniu stałość” (Repetycje, A) oraz, bardziej radykalnie, „Dopóki się nie mylę // w liczeniu stacji, jestem.” (Literaturexpress, ŚiA).
Jednak zimą nie ma – może poza strychem – miejsca stałego, na śniegu nie ma śladów, które można byłoby liczyć. I dobrze. Bo to właśnie przestrzeń bez znaków, pustka, jest miejscem ujawniania się podmiotu:

5.
(…) Od zawsze wiedziałem,
że żyję w szarym kraju, z którego ucieka
powoli to, co może, nawet miasta, rzeki,
bociany i bogowie, a zostaje cały

rejestr ubytków, braków, cała księga strat
otwarta właśnie po to, żeby wpisać „ja”.

Dopiero, gdy świat ustępuje, milknie, zanika, można wpisać w niego siebie, dopiero na śnieżnej pustce świata można zostawiać ślady. Bez tej bieli znaki giną wśród innych, są niedostrzegalne.
Poza zimą jakimś sposobem „odsuwania” świata jest pisanie – „każde moje słowo będzie zabierało / po kawałku ze świata, w zamian zostawiając / jedynie miejsca puste. (…) a co zapisałem, / ubędzie z tego świata, zmieni swe stałe / istnienie na byt lotny, stanie się powietrzem (…)” (Przeciwne wiatry, K). Pisanie staje się więc sposobem na „rozpychanie się” podmiotu w świecie. A jednak –to nie wystarcza, język nie dźwiga doświadczenia, słowa nie przystają do rzeczy: „Więc język wyraźnie / czuje smak, ale ma do dyspozycji pustkę // metafory, nic więcej. Ale kto z pustki tworzy?” (Latający holender, K). Można więc jedynie (?) powtarzać słowa, sprawdzać odpowiedzi, uciekać przed śmiercią: „Na proste pytanie / Kim jesteś? odpowiadam w tylu wersjach, ile / razy obróci się młynek serca. Więc śmierć / będzie miała klejnot, kłopot, jak zaadresować // powiadomienie”(Piąte Imperium, K). A śmierć przychodzi wraz ze światłem.

11.
(…) butelki,
do których wchodzi światło i zaczyna liczyć,
odmienia powoli je w swoim języku,
i wyciąga z ciemności wszystko, po najmniejszy

pchli atom, i oddziela na żywe i martwe,
i dla ciebie zostawia ciągle pustą kartkę.

Obraz śmiercionośnego słońca powraca kilkakrotnie, szczególnie w Koloniach. To słońce „ognistym // mieczem rozpruwa rybę morza i wyjmuje mleczny / jej kręgosłup”, to ono też „wypala w świecie czarną płonącą dziurkę” (Szamani, K) wszystkim niewiernym, którzy ośmielą się spojrzeć mu w twarz. Jest to znamię nieusuwalne:

Świat nam się zepsuł. Donoszę uprzejmie,
że czarna plamka, którą mam przyjemność
widzieć przed sobą i która jest ze mną
od czasu, kiedy miałem myśl,

żeby w dzieciństwie spojrzeć prosto w słońce,
wcale nie znika (…) (Pieśń dwudziesta druga (o ogniu), ŚiA).

Wina jest więc dawna i indywidualna. Lecz to samo określenie pojawia się w Kampanii zimowej jako metafora zimy:

8.
Odkąd świat nam się zepsuł, naprawiamy w domu
z pomocą czarodziejskich ruchów. W taki sposób
wytwarzane jest ciepło i ono podnosi
nieznacznie słupek rtęci. (…)

Jednak nawet czarodziejskie ruchy niewiele pomogą, kiedy ma się do czynienia z okupantem. Z pomocą musi przyjść światło, które na ten moment traci swoje groźne oblicze i staje się wybawieniem: „Musieliśmy przecież / zwyciężyć w takiej wojnie, musiała z tej strony // przyjść w sukurs kawaleria, światło, świetlne lance” (12.). Kiedy światło pojawia się po długiej i groźnej zimie, po okresie milczenia i samotności, jego złowrogie moce stają się bowiem nieważne. „I nie ma znaczenia, / czy żyjesz, czy umarłeś, czy idziesz wzdłuż brzegu.” (10.)
Nie należy jednak zapominać, że wraz z odwilżą spod ziemi wyjdzie wszystko, co było do tej pory przykryte śniegiem. A ciepło wkrótce stanie się znowu mieczem obosiecznym i zacznie zniewalać upałem. Co więc pozostaje? Czy jest jakiś ratunek, czy gdzieś słychać rzeczywiste „trąbki odsieczy”? Słychać, choć niewyraźnie, dźwięk ich dobiega jakby z daleka – choć przecież daleko nie grają. To, co ocala od pustki i to, co chroni przed żarem, zamyka się bowiem w bliskości:

8.
(…) i na dnie doliny
między łóżkiem a ścianą zostanie odkryte

wyżłobione przez nasze ciała tajne pismo.
Tylko ten archeolog, który sam przyłoży
swoje ciało na miarę, będzie mógł odtworzyć
rytm i pozna krój liter. I w jednym przebłysku

zobaczy świat na nowo: chmury bardzo nisko,
tak nisko, że naprawdę trzeba się położyć.

Ślady tego, że to relacja stwarza podmiot – nie tylko zresztą podmiot piszący – rozsiane są w różnych miejscach. Na przykład wierszu Kawa i tytoń otwierającym tom Kolonie to bliskość tworzy widzialność: „I nawet nie wiedziałem, w co mnie wreszcie zmienią / te durne wiersze, skarbie, i że to ty właśnie / przywołasz mnie do życia i że dzięki tobie // tylko będę widzialny, z tobą się położę / i odczekam chwilę, dopóki nie zaśniesz.” Oczywiście o tym, co najintymniejsze, mówić najtrudniej – najłatwiej za to popaść w banał. Może dlatego u Różyckiego miłość „robi się” nocą, w pewnej melinie (Kreole, metysi, K) i jakby z pewnym zażenowaniem. A jednak to „codziennie miłość / wybawia nas od zguby, bogowie wahają / się, spacerują i puszczają kaczki na falach” (Cyklon tropikalny, K).

„Co zostanie z tej zimy?” – pyta podmiot i od razu odpowiada: „Wypalony czajnik / śpiewający elegię” (Druga elegia na koniec zimy (dla J.B.), ŚiA). Dopowiadam za nim: kilka śladów na śniegu, widok z okna ze strychu, trochę słów na kartce. I tajemnicze znaki zostawione przez ciało, i kilka chwil bliskości, które mogą ocalać, kiedy miasto okupowane jest przez obce, mroźne wojska, kradnące język, zatrzymujące ruch. Choć Tomasz Różycki nie pisze tego wprost i jednoznacznie – to relacja bronią przeciw zimie, przeciw bezradności wobec świata. „Świat tym bardziej rozmarza, im ty bardziej żyjesz.”