Małgorzata Karolina Piekarska: Czerń kontra biel. Wystawa rysunku i grafiki Krzysztofa Figielskiego
Bądź bardzo, bardzo cichy, a wtedy zobaczysz rzeczy”. Ten cytat z haiku japońskiego poety Bashō Krzysztof Figielski przyjął jako swoje motto. Wiele lat temu, gdy przekroczył progi Wydziału Akademii Sztuk Pięknych, to było trochę jak wyniesienie, napisał w jednym z autobiograficznych tekstów.
Całkiem niedawno, po długiej pracy na komputerze, zobaczył drewniany klocek drzeworytniczy, który po prostu stabilnie spoczywał na stole: był konkretny, namacalny i nie znikał po wciśnięciu nieodpowiedniej kombinacji klawiszy. Tym samym prowokował. To pod wpływem tego wydarzenia postanowił wrócić do plastycznych korzeni. Zapragnął żyć, używając rąk. I tak powstał cykl gipsorytów i drzeworytów „Góra Analogii”, ciągle uzupełniany. Mówi się, że koniec jednego zawsze jest początkiem czegoś drugiego. Tak było i w przypadku Krzysztofa Figielskiego. Początkiem jego artystycznej drogi był koniec… szkoły podstawowej. „Jakoś tak się stało, że prace, które robiłem na zajęciach plastyki, zostały rozpoznane i to mnie zainspirowało” — mówi. A ponieważ wtedy miał codzienny kontakt z grafiką i drukowanym rysunkiem, w pismach, w książkach i chociażby w postaci plakatów, które pojawiały się w latach 70-tych na mieście, więc tu — na „graficznej ziemi” — postanowił szukać swojego miejsca.
Nie pochodzi z rodziny artystycznej. Jak podkreśla, w rodzinie nie było żywego kontaktu z malarstwem: „Oczywiście, jakieś obrazy były” — mówi. „Ale to przez grafikę trafiało do mnie to, co najlepsze. To był żywy komentarz do zdarzeń i życia. Tacy rysownicy jak Sawka, na przykład, czy Kapusta i wielu innych emigrowali i znaleźli w Ameryce dla siebie nowe otoczenie i tam rozkwitali, ale wyszli stąd. Ten obszar plastyczny był wtedy bardzo mocny w Polsce”. Drewniany klocek czy komputer? Figielski zastanawia się. Mało wprawny widz czy konsument grafiki często nie widzi różnicy i nawet nie wie, jaką techniką powstało coś, na co patrzy. A przecież dla plastyka, grafika, czy artysty w ogóle, to przecież dwa różne warsztaty. „Dla mnie najważniejszym sposobem wypowiedzi jest rysunek tuszem. Czarno-biały” — komentuje Figielski i dodaje: „Lubię, gdy można operować przeciwieństwami. Gdy czerń służy bieli i odwrotnie. Gdy można się wypowiedzieć w prosty sposób. Ale lubię też, kiedy rysunek, który pojawia się w druku, jest poddawany zmianom”. Stąd korzystanie z możliwości komputera przy pracy, w której kliknięcie myszką, tym samym przekształcenie obrazu, jest niczym tajemnicze machnięcie różdżką.
Figielski podkreśla, że lubi przekształcany obraz ciąć, montować. Fizyczny kontakt z materiałem, czyli dłubanie i wydłubywanie w klocku, to proces odwrotny niż w rysunku. To po prostu dodawanie czerni, a w grafice światło z tej czerni się wydłubuje.
Figielski twierdzi, że grafika ma czemuś służyć. To z tego przekonania wzięły się jego studia na wydziale grafiki i wybranie grafiki użytkowej, za którą uważa także ilustrowanie książek. Niedawno robił ilustracje do utworów Leśmiana. Tym razem jego prace zdobią naszą „Wyspę”. Dał ich cały komplet i — jak mówi — to sprawa redakcji, które z rysunków będą wybrane i pojawia się przy konkretnych tekstach. Sam jest ciekaw rezultatu.
I tylko żal mu, że teraz rzadko ilustruje się książki dla dorosłych. To tak, jakby ich świat odarto z czegoś cennego. Dobrze, że tę cenność, czyli książkową ilustrację, zostawiono chociaż dzieciom. Ale przecież w każdym drzemie jakieś dziecko, w nas też. Zwiedźmy więc „Wyspę” i zamieszczone w niej rysunki Figielskiego. To świat dla nas.