Magdalena Wojak: Bajka o wyspie
Zawsze daleko od obszaru, w którym się jest, w przestrzeni tęskniącej, by stać się miejscem, otoczony coraz to innym chaosem żyje okruch, ułomek lądu, fragment spragniony całości. Zawsze bardziej tam niż tu, pomiędzy teraz i wtedy wyspa rodzi się z ognia lub śmierci – wybucha z wnętrza jako erupcja nadmiaru i zastyga jako znak walki sił tworzenia z siłami destrukcji lub narasta powoli, budując swą strukturę ze szkieletów istot, których czas przeminął. Zawsze pozostaje tworem tymczasowym, zagrożonym kolejnym kataklizmem, jednak niesłychanie ważnym jako znak i tekst. I choć czasem bezludna, częściej przypomina Rabelaisowską Prokurancję – krainę całą zabazgraną i pokreśloną – wzywającą do czytania jej tajemnych szyfrów i poszukiwania wśród nich głęboko ukrytych linii własnego życia. Każdy, kto się tego podejmie, zostaje skazany na samotną bezdomność, czeka go los przechodnia i rozbitka, gdyż czas żeglarzy i pielgrzymów już minął.
Wyspa rodzi się najpierw w wyobraźni. Utopia to projekcja antyświata, krzywe zwierciadło dla rzeczywistości niedoskonałej, jej kolejne wydanie poprawione. Jednak wizja nowego, lepszego świata kryje w sobie wiele epistemologicznych i aksjologicznych pułapek. Człowiek jako demiurg się tu nie sprawdza – tworzy byty nieprzyjazne, puste, sztuczne, rodem z Schulzowskiej pracowni manekinów. „Wyspa, na której wszystko się wyjaśnia” z wiersza Wisławy Szymborskiej wcale nie jest wyspą szczęśliwą. Żaden śmiałek nie pragnie zerwać owocu z Drzewa Zrozumienia, nikt nie tęskni by zanurzyć się w jeziorze Głębokiego Przekonania, a górująca nad doliną Pewność Niewzruszona to tylko pozorna pokusa. Dwudziestowieczni Adamowie i Ewy z nadmiaru innych grzechów nie potrafią popełnić tego pierworodnego. Brak im niewinności, są nie tylko nadzy, ale wciąż ogołacani, nie wierzą w Eden, nie potrafią rozmawiać z Bogiem, którego uporczywie nie ma. Ważniejsza wydaje się Atlantyda, która opatrzona znakiem plus i minus oznaczać może istnienie pełne, najbardziej intensywne oraz jednocześnie jego brak – samozatracenie i nicość. Taka wyspa zmusza do nieustannego potwierdzania istoty zarówno własnej, jak i mieszkańców, którzy
istnieli albo nie istnieli,
na wyspie albo nie na wyspie.
Ocean albo nie ocean
połknął ich albo nie .
Każda wyspa ma dwa bieguny. To jednocześnie insula devorata i insula devorans – wyspa zdobywana, niejako wchłaniana, uwewnętrzniana i wyspa sama będąca ekspansywną groźną siłą jak Rodinowska Ręka diabła. Sama w sobie łączy przeciwieństwa, jest słoneczna i idylliczna jak u Watteau i mroczna jak u Böcklina. Człowiek szukający tu ocalenia lub bezpiecznej kryjówki musi uczyć się życia na huśtawce oraz zgodzić się na taką oscylację – musi dokonywać w sobie duchowych rozszerzeń, by, dotykając skrajności, pokryć sobą nowy obszar i uczynić go częścią wewnętrznego pejzażu.
Tak pojmowana wyspa sama w sobie i niejako dla siebie stanowi most. A raczej niezwykłą tkankę mostów, sieć niewidzialnych, czasem tylko przeczuwanych arterii biegnących wszerz i w głąb, łączących pamięć i wyobraźnię, sen i jawę, ziemię i ciało, fikcję i dojmujące poczucie realności świata. Czasem przęsła biegną poza jej granice – daleko, ku kontynentom prowadząc stęsknioną myśl ku na zawsze utraconej całości. Wystawione na ataki kapryśnej pogody sterczą bezradnie nigdy nie ukończone, choć wciąż budowane i niszczone. Należące do zamkniętej (zburzonej?) przeszłości, pojawiają się w wojennych pejzażach Baczyńskiego jako sprawdzian możliwości marzenia: to „wyspy ciepłe kwitły jak żółw” („Ballada morska”) i choć „małe jak uśmiech (…) przyjaźnie dzwoniły na widnokręgu” („Legenda”) – a więc w oddali, poza zasięgiem bezpośredniego doznania. Bowiem wyspa broni swojej odrębności – dla przybysza jest zawsze niepowtarzalną kroplą kosmosu, szczelnie zamkniętym mikroświatem. Aby na nią przybyć, trzeba stoczyć walkę z żywiołem, przeżyć burzę, stanąć w sytuacji granicznej. Należy być ogołoconym i pokornym, odartym z przekonania o swojej szlachetności dziecka kultury i cywilizacji. A wszystko po to, by usłyszeć głos obcej ziemi, która daje ratunek lub jest miejscem odbywania kary.
Anonimowy ląd zaprasza, by mu powierzyć siebie. Obdarza przybysza imieniem i talentem rozumianym po Mannowsku jako zdolność posiadania losu. Odtąd rozbitek jako homo insulae będzie wrastał w wyspę i wraz z nią ulegał przemianom. Obowiązuje bowiem nowa lektura atlasu – nie wyobraźnią, lecz skórą, całym ciałem, jak opisuje to Tadeusz Śliwiak:
Moje serce przeszyły
wszystkie południki
moją krew opływają
izotermy lipca.
Symbioza człowieka z ziemią jest niebezpieczna i trudna. Zbigniew Jankowski dostrzega w wyspie ognisko choroby, siedlisko rozkładu i źródło samozagłady: jego osobista Itaka gnije i właśnie taka z sinymi na brzegach żyłami wchodzi do środka. („Odyseusz, wyzwanie z Falochronów”) aż w końcu sama traci zbyt dużo krwi i umiera (Ewa Lipska, „Oddział VI”).
Oswojona i przyswojona, lepiej poznana i zaznana przestrzeń staje się mieszkaniem . Zaczyna stanowić centrum znaczeń, tworzy aksjologiczny punkt odniesienia. Sama zyskuje nazwę – jest wyjątkowa i własna. Bezimienna wyspa staje się Itaką, do której się tęskni, Cyterą, na której się kocha, Pathmos, gdzie wybrańcom objawia się Bóg, Hemingwayowską Bimini, która jest domem. Może też zyskać byt zupełnie odrębny i zostać planetą Fantasmagorią projektującą dwudziestowieczny świat „na opak”, często prawdziwszy od dookolnego.
Jednak niezależnie czy jest to jałowa Ziemia Ulro, czy iluzoryczna i objawiająca się wyłącznie „ulubieńcom zaświatów” Wyspa Itongo – zawsze podlega temu samemu prawu symetrii: wyspa realna czy wyobrażona znajduje swoje lustrzane odbicie w ludzkim wnętrzu jako duchowa narośl, pieczęć i Kainowe piętno. To znak rozpoznawczy wszystkich rozbitków: od Odyseusza, Guliwera, Robinsona i Sindbada Żeglarza po bohaterów Stevensona, Conrada, Manna, Eco i polskich pisarzy emigracyjnych.
Wyspa zaczyna boleć. Jest wyspą galerników zakutych w łańcuchy, łączy doświadczenie fizyczne z rzeczywistością zewnętrzną. Tak mówi o przerastaniu wyspą Kazimierz Wierzyński:
Atak przeminął. W nocy szukamy
Niepewną ręką w sercu szramy
Nieprzekraczalnych granic.
Czujemy palcami wilgoć. To Wisła.
Czujemy palcami szorstkość. To wyspa.
I potem świat się kończy urwiskiem.
Nieobce było to uczucie Aleksandrowi Watowi zamkniętemu na jednoosobowej wyspie choroby bólowej. Doświadczyli go nie tylko wszyscy więźniowie obozów, mieszkańcy gett, ale także ludzie pozornie wolni, noszący w sobie winę, krzywdę, rozpacz, bunt.
Doskonale znał je Czesław Miłosz, który wrzucony na amerykańską wyspę Babel długo szukał najtrafniejszej definicji odróżniającej to, co własne od tego, co obce. W namyśle kontemplacyjnym, w czasie odpoczynku, w akcie wdzięczności za ocalenie i w chwili upadku – jak sam wyznaje w wierszu o przewrotnym tytule sugerującym pragnienie nadmiaru – wielokrotnie „nagi leżał na brzegach bezludnych wysp” („Tak mało”). Gotowy na narodziny i śmierć, oddzielony od świata delikatną warstwą skóry czuł jak przebiegająca przez niego granica rzeźbi jego umysł i wyobraźnię, nie szczędząc bólu, który urzeczywistnia i jako jedyny łączy poprzez czas i przestrzeń..
Może już wówczas, zanim przestała go straszyć Ameryka, wyspa-bestia „o sierści racoona”, odkrył, że każdy dwudziestowieczny ląd w swej najgłębszej istocie jest zawsze bezludny? Tak pojmowany, najlepiej weryfikuje, pozwala na bezpośrednie doświadczenie nagiego świata. Staje się najprawdziwszą formą i zasadą istnienia w czasach, gdy dokonano „sekcji zwłok kontynentu” (E. Lipska, „Perspektywy II” ). Współczesny Robinson nie wróci z wyspy nawrócony i oczyszczony – nie wróci wcale, gdyż nie ma dokąd. Kontynent się kruszy i paradygmat Thomasa Mertona już się nie sprawdza – perspektywa metafizyczna znika. „Stare to przestrzeń w wyobraźni jako nieskończenie rozciągłe ciało, w którym niby rodzynki w cieście, tkwią bryłki wielorakich światów. Nowe to ruch przestrzeniotwórczy, bo skoro przestrzeń jest czymś relatywnym a nie absolutnym, dlaczego mielibyśmy przypisywać jej cechy ciasta czy słonia i być porażeni jej wielkością?” – pyta Miłosz w „Widzeniach nad Zatoką San Francisco”. Jest całkowicie subiektywna, coraz mniej jej bezludność zależy od realnego opustoszenia. Konstytuuje się w wymiarze biograficznym i kulturowym. Sprzyja bezdomności ontologicznej.
Wyspa śmiało wprowadza w strefę swoich napięć – w bycie p o m i ę d z y. To dlatego współcześni rozbitkowie szukają wyspy – formy lądu pośredniczącej między kontynentem a żywiołem wody, podobnie jak świadomość szuka stałego punktu między wyobrażoną Arkadią, a lądem „wydrążonym”, między naturą a kulturą, historią a transcendencją. Wyspa pojawia się razem z pęknięciem świadomości zderzonej z nieprzezroczystością świata. Jawi się jako sposób bycia (pojmowanego po Heideggerowsku), jego przejaw, nie jako byt odrębny. Stanowi ogół relacji łączących je z otoczeniem.
Wyspa tak żywo i wielokształtnie obecna (wszechobecna?) w dwudziestowiecznej wyobraźni upodobniła się do nowej kantowskiej formy naoczności, jako ruchome centrum mentalnego świata. W zgodzie z określeniem Vladimira Nabokova i Wojciecha Karpińskiego stała się herbem wygnania – pojętym jako rodzaj wtajemniczenia. Jednocześnie wyspa okazuje się „krajobrazem obdarzonym talentem”. Nie wyłącznie jego źródłem. Sama bierze w posiadanie los homo insulae. Zaprasza do współ-życia.
Istota nieznanego lądu objawia się w najważniejszej oscylacji wyspy samotnej i pomnożonej w archipelagu. Wyznacza perspektywę drogi i tęsknoty bez końca. „Pod tą wyspą jest inna wyspa, może jeszcze piękniejsza” podejrzewa Julia Hartwig, pragnąc jednocześnie zobaczyć jej całą wielokształtność, wielostronność i fragmentaryczność. Jednak wyspa kusząc, zawsze skazuje na niespełnienie. Jest bowiem światem niedosiężnym, nieosiągalną bliskością, miejscem, którego sens stanowi trud nieustannego zdobywania. Jest przestrzenią intencjonalną, o której pisał Miłosz w „Widzeniach nad Zatoką San Francisco”, że przebywa w wyobraźni i wzywa, aby do niej dążyć.
Moment „pęknięcia” świadomości i przekroczenia najtrudniejszej granicy jest symbolicznym otwarciem świata i umysłu. Wówczas zawsze zaczyna się nowa przygoda, nowa opowieść o człowieku i wyspie. Nieco przewrotnie nazywam ją bajką, gdyż zawsze rozgrywa się na wielu poziomach w przestrzeni znaczeń ukrytych i można ją snuć wciąż na nowo, próbować bez końca, chcąc uchwycić – w tym przypadku – nieuchwytny morał. Można wreszcie jej nie uwierzyć, odrzucić, lecz ona będzie pisać się sama liniami równoleżników splątanych z liniami papilarnymi rozbitka, który, będąc jednocześnie bohaterem, autorem i interpretatorem bajki o wyspie, musi mieć wyobraźnię dzieckiem podszytą, a więc zawsze gotową do rozbudzenia w sobie zmysłu udziału.
To ważne, bowiem każdy, świadomie lub nie nosi w sobie wyspę lub sam wyspą jest i powolutku dorasta, by móc snuć o niej swoją bajkę…