15 wrz

MACKIEWICZ. Grzegorz Eberhardt: Między… międzyczas

Nie, nie zająknąłem się. Bo i jak nazwać czas wileński liczony od 1 września 1939 do…? Jaką wyznaczyć końcową datę tego czasu rozpoczętego pierwszym dniem września roku 1939…?! Rok 1940…?! 1941…?! 1944…?!
Jednak rok 1944, gdy Barbara i Józef muszą uciekać z Wilna.

***

Rozmiary wrześniowej klęski powodują w Mackiewiczu załamanie w dotąd nie znanej mu skali. Tygodnie jesieni 1939 roku to dla niego stan ciągłej gorączki, a raczej pragnienia by wszystko co przeżywa było tylko nieprawdą maligny a nie rzeczywistością… Nazwać ten stan szokiem to powiedzieć o wiele za mało!
Spokojniejsza ocena klęski przyjdzie dopiero po latach, po doświadczeniach wojny.
„Kampania wrześniowa należy do jednej z najbardziej tragicznych w historii Polski. Przewaga nieprzyjaciela była druzgocąca pod każdym względem. W działach dwukrotnie, w samolotach ośmiokrotnie, w czołgach dziesięciokrotnie! W każdym innym uzbrojeniu, wyposażeniu technicznym, zmechanizowaniu i zmotoryzowaniu. Nawet w liczbie żołnierzy prawie dwukrotnie. Niewątpliwie też w wyszkoleniu i dowodzeniu. Wreszcie położenie geo-strategiczne, po opanowaniu Słowacji, z oskrzydleniem od południa i północy, dawało temu tak przeważającemu napastnikowi wszystkie szanse, Polsce żadnych. Ujmując więc rzecz bezstronnie, nie wnikając w bliższą analizę operacji, ani w szczegóły popełnionych błędów, niedociągnięć itd. – trudno powiedzieć co można było w tych warunkach zrobić w gruncie ponad to, co się słusznie zrobiło: rozkazać żołnierzom strzelać do wroga!
Hitler nazwał kampanię wrześniową «kampanią 18 dni». Zaprzecza się temu wskazując, że obrona Warszawy, że pojedyńcze ogniska oporu militarnego przetrwały dłużej. W istocie jednak była to «kampania 17 dni», gdyż przekroczenie 17 września na całej długości, wschodniej granicy przez bolszewików, odebrało państwu wszelką spoistość wewnętrzną, koordynację całości, a zarazem przecięło ostatnią nadzieję na możliwość odwrotu, przegrupowania i zharmonizowanej obrony za ziemiach wschodnich. To był koniec.
Pod tym względem niewiele, więc można zarzucić obrońcom ostatniej wolnej Polski. Był to wielki dramat dziejowy”
(Józef Mackiewicz, Na bliską odległość. „Wiadomości”, nr 4, 1966).

Tamten wrześniowy czas roku 1939 Józefa Mackiewicza to czas sparaliżowany, niepojęty.
Nie tylko dla niego. Wspomni w swej książce – pisanej w czasie okupacji Prawda w oczy nie kole – płaczącego posła polskiego w Kownie, Franciszka Charwata. Przywoła słowa tamtego wypowiadane w te ponure dni wrześniowe:
„- Co się z Polską stało? I jak to się mogło stać? (…)
– W Warszawie siedzieli ludzie nie mający pojęcia o sytuacji – ciągnął po chwili Charwat – Mógłbym panu wymienić tzw. «miarodajną osobę» w naszym MSZ-ecie, która nigdy w ręku nie miała Mein Kampf’u a zabierała głos w sprawach niemieckich”.
Pan poseł płakał też i z bardziej aktualnych problemów:
„Gdyby pan wiedział, jakich ja ludzi i jakich dygnitarzy musiałem w nocy wyciągać wprost z łóżek, żeby mi nie uciekli z pieniędzmi rządowymi. Jacy tu ludzie stali jeszcze wczoraj w tym gabinecie, którym ja prosto w oczy powiedziałem; was, panowie, trzeba ustawić pod karabin maszynowy i rozstrzelać”.
Mackiewicz przyszedł do posła zabiegając o uzyskanie wiz francuskich, dla siebie i Barbary. Słuchając Charwata zapomniał z czym przyszedł. (…)
We wrześniu 1939 pierwsi weszli sowieci.
Weszli, ponieważ:
„Nie możemy się odnosić obojętnie do losu naszych braci Ukraińców i Białorusinów zamieszkujących państwo polskie… Uważamy za swój obowiązek wyciągnąć rękę z pomocą braciom naszym Ukraińcom i Białorusinom” (J.M., Poczucie humoru Józefa Wissarionowicza. „Lwów i Wilno”, nr 26, 1947.)

Wkraczający ogłaszają Wilno za miasto… białoruskie. Oczywiście:
„Cała ludność postanowiła ustanowić władzę sowiecką i prosić Rząd SSRR o włączenie Wilna, łącznie z całym krajem do Białoruskiej Republiki Radzieckiej”.
Białorusów w Wilnie było wtedy coś około 0,7 procentu. Po niewielu dniach, okupant odkrył, iż Wilno jednak należy się Litwie. W początku października ukazuje się oświadczenie, iż:
„Rząd sowiecki…« stosując się do woli ludności» – postanowił oddać Wilno Litwie”
A tych jest wtedy w Wilnie aż ok. 0,3 procent!
Ledwie oficjalnie podano o przekazaniu Wilna Litwie, a J.M.:
„Poszedłem do redakcji «Chaty Rodzinnej» i tam na maszynie wystukałem artykuł dla pisma litewskiego «Lietuvos Zinios».
Artykuł ten zawierał ostrą krytykę rządów pomajowych w Polsce. Wyrażał szczery ból z powodu katastrofy, jaka nas dosięgła. Zawierał zarzut pod adresem Piłsudskiego, jako głównego winowajcy. Zawierał poza tym zdanie, które cudem jedynie przeskoczyło cenzurę, a mianowicie, że Polska i Litwa tak jak przed wiekami, tak i teraz znajdują się w sytuacji identycznej między Niemcami i Sowietami. Zawierał wreszcie ten fatalny ustęp, że wilnianie wiele wojsk wkraczających do Wilna witali radośnie, ale największą radość sprawi im obecne wkroczenie wojsk litewskich – Nie wiedziałem bowiem, w jaki sposób podkreślić solidarność antybolszewicką i dać do zrozumienia, że wojska, wyzwalające miasto od bolszewików, są najgoręcej witane, bez względu na ich narodowość. Napisać zaś wyraźnie nie mogłem, gdyż cenzura skreślała każdy nieżyczliwy dla bolszewików ustęp.
Artykuł ten wywołał burzę. Była to niewątpliwie burza w łyżce wody, ale z drugiej strony muszę bezstronnie przyznać, że jednolite nieomal stanowisko opinii polskiej, potępiającej mój artykuł, stanowiło wyraźnie o jej poglądach. Niektórzy odsądzili mnie od czci i wiary, nazwali zdrajcą, zaprzańcem, renegatem. Większość wyłącznie, dlatego, że nie znając treści artykułu, poznała tylko jego wyjątki w sposób najbardziej tendencyjnie podtasowane. A stało się tak dlatego, że władze litewskie, wyłowiwszy z artykułu odpowiednie ustępy, bez mojej wiedzy (byłem wtedy na granicy) nadały te wyjątki przez radio kowieńskie.
Inni natomiast, którzy nawet znali ten artykuł dosłownie, korzystając z intrygi kowieńskiego radia i wprowadzenia w błąd opinii, uprawiali niejednokrotnie łajdacką akcję zakulisową przeciwko mej osobie. Akcja ta wyrządziła mi bez wątpienia wiele krzywdy.
Wreszcie największe grono osób, nawet bardzo poważnych i uczciwych, potraktowało artykuł mój jako sui generis przestępstwo polityczne… W grę tu bowiem wchodziła nieszczęsna osoba marszałka Piłsudskiego, uważana przez niektórych, a między innymi przez ludzi najbardziej szanowanych, za męża opatrznościowego Polski, przeze mnie zaś traktowana jako największe zło i nieszczęście Polski”
(Józef Mackiewicz, Prawda w oczy nie kole. KONTRA, Londyn, 2002).
Ostro sformułował, w wyraźnej wściekłości, ba, w panice! Ale i, w – upieram się przy swojej terminologii – szoku bezradności. (…)
Gdy Mackiewicz powrócił do Wilna, niejako na powitanie, zostaje mu wręczony protest oficerów polskich internowanych na Litwie. Dotyczy właśnie artykułu zamieszczonego w „Lietuvos Zinios”. Potępiają go, odcinają się, bronią Marszałka:
„Przeczytałem, wsadziłem w kieszeń. Zostałem całkowicie sam. I w takich warunkach postanowiłem podjąć walkę o swe polityczne ideały, w tej części Europy wschodniej, w której leżała ukochana przeze mnie ojczyzna” (Józef Mackiewicz, Prawda w oczy nie kole. KONTRA, Londyn, 2002).
Odważę się stwierdzić, iż wtedy to narodził się ten najważniejszy, największy Józef Mackiewicz. Mackiewicz publicysta, Mackiewicz prozaik.
Do września 1939 był dziennikarzem, reportażystą. Po doświadczeniu klęski Państwa stał się, właśnie, tym Mackiewiczem najwłaściwszym. Tym, który już w i e, że jest c a ł k o w i c i e s a m …
Jest to straszny stan i straszna cena. Na razie poznaje potępienie, odwrócone plecy, nie podawane na powitanie dłonie. To boli, ale on już w i e, iż warto, ponieważ… najciekawsza jest prawda!
Sowieci się wycofali, Niemcy nie weszli. J.M., natychmiast po powrocie do Wilna, podejmuje u nowych władz starania o koncesję na wydawanie gazety. I uzyskuje ją, choć kompromisowo na wspólnika musi przyjąć Bolesława Szyszkowskiego, smętną postać światka wileńskiego. Szyszkowski będzie firmował pismo także i później, za najgorszych czasów okupacji litewsko-sowieckiej. Pieniądze na rozruch Mackiewicz uzyskuje z Banku Litewskiego. Później wspiera się pomocą rządu polskiego z Francji. Myśli jednocześnie o podjęciu działalności konspiracyjnej, mającej na celu zjednoczenie „wszelkich sił krajowych do walki z bolszewizmem” (powtarzam za jego relacją zawartą w Prawda w oczy nie kole). Pomysł ten szybko rozmywa się w niebycie. Natomiast „Gazeta Codzienna” zaczyna wychodzić z dniem 25 listopada 1939.
Po latach, w 1957 „Kultura” zamieści list Mozesa Parientesa:
„Nie znam tak zwanej działalności kooperacyjnej p. Józefa Mackiewicz podczas okupacji niemieckiej, ale w końcu września 1939 roku widziałem tegoż p. Józefa Mackiewicza w awangardzie Litwinów zajmujących Wilno z łaski bolszewików i wysłuchałem jego płomiennej mowy na tę okazję. Wydaje mi się, że ten tylko jedyny nagi fakt powinien zdyskwalifikować J. Mackiewicza jako człowieka mającego prawo zabierać głos w sprawach polskich”.
Po dwóch numerach „Kultury”, wśród korespondencji znajduję list nadesłany z Berkeley Cal. Autorem jest Michał K. Pawlikowski:
„Okres swej «działalności kooperacyjnej» (używam wyrażenia p. Parientesa) z Litwinami Józef Mackiewicz dokładnie opisał w artykule «O pewnej, ostatniej próbie» w nr.11/85 «Kultury» z roku 1954. Nie piszę więc tego listu w jego «obronie», zwłaszcza, że sam doskonale potrafi się obronić. Zabieram głos jako świadek ośmiomiesięcznego panowania Litwinów w Wilnie w okresie 1939-1940 i jako człowiek, który – z pewnymi zastrzeżeniami – podzielał i podziela poglądy Józefa Mackiewicza na problem «kooperacji» Polaków z Litwinami oraz innymi narodami zamieszkującymi obszar byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego (…)
Stwierdzić trzeba, że od dnia 28 października 1939, gdy wojska litewskie wstąpiły do Wilna (…) aż do 15 czerwca 1940 gdy nastąpiła tzw. sowietyzacja Litwy, w Wilnie panowała atmosfera względnej praworządności. Ludzie przestali zapuszczać brody, ubierać się w łachy, mieszkać na przedmieściach, spać w ubraniu w oczekiwaniu nocnej wizyty NKWD. Zaczęli tysiącami – legalnie i wygodnie – wyjeżdżać na Zachód via Szwecja (…)
Józef Mackiewicz nie był bynajmniej odosobniony, kiedy jesienią 1939 wiązał pewne nadzieje z objęciem rządów w Wilnie przez Litwinów. Jeżeli nie większość, to w każdym razie znaczna część Polaków wileńskich żywiła wtedy podobne nadzieje”.
I w finale listu:
„Pan Parientes wspomina o jakiejś «płomiennej mowie» wygłoszonej przez Józefa Mackiewicza. Zarzut śmieszny – wszyscy bowiem znający Mackiewicza wiedzą, że nigdy w życiu – ani w roku 1939, ani kiedykolwiek żadnej mowy nie wygłosił, gdyż nie umie przemawiać publicznie. W nagonce na Józefa Mackiewicza obfitującej w rozmaite fantastyczne oszczerstwa (np. że wzywał kiedyś do rzezi Żydów) ta «płomienna mowa» stanowi szczególne curiosum. Nie chcę posądzać p. Parientesa o złą wolę, przypuszczam więc, że coś mu się w pamięci poplątało”.
Śmiem twierdzić, iż wiem, co też panu Parientesowi się poplątało. W pisanej w tamtych latach Prawda w oczy nie kole… Mackiewicz zanotował:
”Gdzie i w jaki sposób wylądował Szyszkowski na trybunie publicznej w chwili wkraczania wojsk litewskich, nie wiem. Faktem jest, że on, jedyny spośród Polaków zabrał z niej głos przy powitaniu”.
Parientesowi nałożył się fakt bycia przez Szyszkowskiego współwydawcą z J.M. „Gazety Codziennej” z publicznym wystąpieniem tegoż Szyszkowskiego na trybunie z okazji „wyzwolenia” Wilna przez Litwę. A więc nie było to żadne płomienne wystąpienie Mackiewicza! Płomienne, ale Szyszkowskiego. Wierzę także opinii Pawlikowskiego, że J.M. nie miał żadnej smykałki do publicznych wystąpień.

***

Pierwszy numer „Gazety…” otwiera artykuł Będziemy mówili prawdę, podpisany: Józef Mackiewicz:
„«Tylko nie skomleć!» – pisałem kiedyś, gdy zawisło nad nami widmo Berezy, rewizji, konfiskat. Nie dać się złamać, pozostać sobą – Widzieć rzeczywistość”.
Według niego, nie ma już wyboru:
„W chwili obecnej, dawna «sprawa Wilna» przeistoczyła się z problematu w dylemat. Prosty i surowy: albo SSSR, albo Litwa”.
Pismo nie jest dobrze przyjęte przez żadną ze stron. Niewątpliwie, dla J.M. najcięższy jest brak akceptacji ze strony Polaków. Winą za klęskę wrześniową jednoznacznie obarcza przedwojenne rządy. Większości Polaków nie stać na taką ocenę.
Nie tylko krytykuje, szuka metod ratowania czego się da. I tak jednym z ważniejszych zadań programowych dziennika staje ożywienie idei tzw. krajowców:
„Krajowcami nazywamy się nie od dziś i nie od wczoraj. Jesteśmy Polakami, ale mamy swych politycznych przyjaciół wśród Litwinów, Białorusinów, mieliśmy ich wśród Ukraińców. Bo kraj nasz jest długi i szeroki, tak jak kiedyś rozległe ciągnęło się Wielkie Królestwo Litewskie. Poruszamy się dzięki temu myślą i tęsknota po olbrzymim kraju jak w swojej ojczyźnie. Bo nie ma ziemi, na której rozbrzmiewałby język polski, litewski czy języki ruskie, która byłaby dla nas obcą ziemią (…) Broniliśmy przed wojną interesów obywateli tej ziemi przed przerostami centralistycznej administracji. Staliśmy na straży zarówno spraw Polaków tutejszych, jak i Białorusinów, jak i Litwinów. Dziś ci ostatni nie potrzebują naszej pieczy. W ten sposób w imię tej samej krajowości chcemy dziś bronić w pierwszym rzędzie interesów Polaków tutejszych”. – pisze w „Gazecie…” Barbara Toporska.
O „krajowcach” pisze on, pisze Ludwik Chomiński, Michał Romer. Do realizacji tej idei potrzeba jednak zgody wszystkich stron. Apele „Gazety…” nie znajdują właściwego odzewu w polskim społeczeństwie. Społeczeństwie zbyt mocno jeszcze dotkniętym dopiero co doznaną klęską.
Z kolei Litwa, odzyskawszy Wilno, szybko obrasta w pychę. Wkrótce, bo w roku 1942, Mackiewicz gorzko oceni tamte miesiące:
„I przyznać muszę, że winę za obłędną nienawiść i najgłupsze rozłamy w obliczu wspólnego wroga, w lwiej części przypisać należy stronie litewskiej”.
Z „Gazetą…” nawiązują współpracę: Aleksander Rymkiewicz, Aleksander Maliszewski, Zdzisław Broncel, Czesław Miłosz, Wacław Zbyszewski, Janusz Minkiewicz. Stałym publicystą był Teodor Bujnicki. (…)
Zima w Wilnie była wtedy bardzo ciężka, mroźna, brakuje opału. 18 stycznia 1940 „Gazeta…” informuje – nie robiąc z tego zresztą głównego materiału (dokładnie na str. 3) – o śmierci dwojga staruszków: Mikołaja i Proskowii Malinowskich. Przed pierwszą wojną był on profesorem chemii na uniwersytecie w Kazaniu. Podczas pobytu w Polsce odmawiał przyjęcia posady i żył z korepetycji, oraz z wypalania fotografii w porcelanie:
„Ostatnio będąc w nędzy już skrajnej, uzyskał bezpłatne mieszkanie w cegielni i tam, na kilka dni przed śmiercią palił swe naukowe notatki”.
Pod datą 6-7 stycznia 1940 pisze Mackiewicz:
„We wrześniu 1939 r. w «Kurierze Wileńskim» ukazał się artykuł wstępny, którego końcowy ustęp brzmiał: «Tocząca się wojna to tryumf polskiej doktryny militarnej nad pruską tępotą». Następny numer Kuriera już się nie ukazał. Nazajutrz, bowiem niepodległość terytorialna Polski przestała istnieć. Widziałem jednak, jak senny oddział szedł na oddanie broni w neutralnym państwie. Naprzeciw wybiegł porucznik, jak z ram Grottgera wyjęty, w kożuszku, bez czapki, z rozpiętą pokrywą pustej kabury rewolweru: «Polacy! Dokąd wy idziecie». Potem ugrzązł w błocie i płakał. Oddział wymijał go apatycznie, a żołnierze spodziewali się raz wreszcie gorącej kawy dostać, przynajmniej za kolczastym drutem. Kuchnie polowe dawno już diabli wzięli na tej niesłychanej wojnie. Zdawałoby się, że łuna bijąca od krwi wrześniowej klęski powinna niejako oświetlić poczynione błędy, wstrząsnąć nerwami, obudzić zmysł rzeczywistości. Siedzimy sobie na uboczu od toru wielkich zmagań i słuchamy, jak 4-milionowa Finlandia w drugim miesiącu wojny przeszła do ofensywy. Ale w ciasnym kółku drepcze się wciąż po utartych ścieżkach, znów po omacku od tabu do tabu (…) To co ja w tej chwili piszę, uznane być może znowu za wielki crimen, za wielkie bluźnierstwo, przez purytanów fikcyjnego patriotyzmu”.
Tak też – i owszem – zostało uznane. Tego typu komentarzami napyta sobie wielu wrogów. Nie zapomną mu tego przez wiele lat. Na pewno też nie zyskał sympatii tym tekstem w „konkurencyjnym” „Kurierze” (pisuje tam Helena Romer, Anatol Mikułko).
Pisze zresztą i ostrzej, pomimo doświadczeń. Ciągle z nadzieją. Rozumiem te wielce usilne podtrzymywanie w sobie optymizmu: pomimo wszystko, właśnie! Bez niego, bez optymizmu, trudno byłoby mu uzasadnić swe istnienie w „Gazecie”. Niedługo tego zresztą. W każdym razie, pod koniec stycznia 1940, jeszcze jest w stanie głosić:
„Jeszcze przed powstaniem Polski, pewne koła polityczne zaprzeczały Litwinom prawa do samodzielnej myśli politycznej. Nie zdołały im prze-szkodzić w budowie własnego państwa, a zdziałały tyle tylko, że od początku urobiły psychikę tego państwa w niechętnym nastawieniu do Polski.
Polityka ukraińska w niepodległej Polsce kierowana była fatalnie.
I w tym wypadku nie mogła zapobiec wytworzeniu potęgi, jaką ostatnio reprezentowały połączone organizacje ukraińskie. Mając wszelkie karty po temu, aby wygrać nimi naturalnego sojusznika dla polskiej racji na wschodzie, polityka ta obróciła przeciwko sobie burżuazyjno – narodowy, greko – katolicki ruch ukraiński. O obłędnych ewolucjach, jakim ulegała polityka ukraińska w rękach panów starostów, wystarczy wiedzieć tyle tylko, że w nie-których powiatach Małopolski dla zwalczania prawicowej O.U.N. popierało się K.P.Z.U! (Komunistyczną Partię Zachodniej Ukrainy…).
O ile polityka w odniesieniu do Ukraińców nie skrystalizowana u góry, prowadzona odrębnie na Wołyniu i odrębnie we Lwowie, indywidualnie zaś w każdym niemal starostwie przedstawiała obraz niebywałego łamańca, o tyle jednolitą zdawała się być w odniesieniu do Białorusinów. Po wielu próbach eksperymentalnych w tej dziedzinie wybrano kierunek, zdaniem moim, najgorszy. Mianowicie postawiono na indolencję, na apatię polityczną, na nieuświadomienie narodowe mas białoruskich. Stawka ta nie odpowiadała życiowej fizjonomii kraju. Albowiem kraj ten, choć pozbawiony szkół białoruskich, pism, temperamentu uświadomionej inteligencji i pieniężnych zasobów organizacji nie tylko nie wykazywał tendencji w kierunku kurczenia białoruskiego stanu językowego, ale rutenizował zarówno osadników polskich, drobną szlachtę, jak całe wsie litewskie (…)
Ostatnio, przez dłuższy czas przebywałem na dawnej granicy w okolicach Trok. I oto ciekawe zjawisko. W tym miejscu, po stronie «litewskiej», okoliczne wsie mówiły po polsku, zaś po stronie «polskiej», jak nożem uciął; wyłącznie po białorusku… (…)
Jakkolwiek by ich mieszkańcy na pytanie, jakiej są narodowości, po długim drapaniu się w głowę orzekli, że – «tutejsi» (…)
Nie reprezentujemy idei wojującego nacjonalizmu. Przeciwnie, chcielibyśmy namówić współ – obywateli naszego kraju do zgodnego współżycia i poszanowania wzajemnych praw kulturalnych i językowych na zasadach uczciwie ocenionej rzeczywistości. Dlatego też do ujawnienia struktury narodowościowej tej rzeczywistości powinniśmy się przyczynić, nie spekulując na ciemności nieświadomych mas.”
Wiele ryzykuje występując z takimi słowami, i w takim momencie. Artykuł zostanie mu zapamiętany. Zwłaszcza, że w Wilnie sytuacja szybko się zaostrza. Głównie z winy Litwinów.
A jednak jeszcze brnie, jeszcze usiłuje przekonywać do współpracy, do zjednoczenia dla walki z najgorszym. Czyli z bolszewią. Z okazji Święta Niepodległości Litwy J.M. ogłasza tekst zatytułowany Rzecz ważna:
„W takim dniu wszyscy, komu wypada się zetknąć z Solenizantem, składają mu życzenia, powinszowania, wyrazy hołdu czy sympatii, czy tylko grzeczne i miłe słowa. Tak każe zwyczaj. Ten sam zwyczaj, który w dniu uroczystym zakazuje mówienia rzeczy przykrych, który każe odkładać na później swary i niesnaski (…)
Jest wiele stanowisk w tym temacie. Aż do dnia ostatniego, aż do dnia dzisiejszego. Nie chcemy poruszać żadnego z nich. Bo nie chcemy się kłócić dziś (…)
Dwudziestoletni spór o Wilno wytworzył między Polską i Litwą przepaść. Ale mimo najcięższych zarzutów opinii litewskiej — stwierdzić wypada, że ponad tę przepaść, ze strony polskiej, nie wyciągnęła się nigdy żadna ręka, sięgająca po niepodległy byt państwowości litewskiej. — Bo niepodległa Litwa potrzebna jest nie tylko Litwinom, potrzebna jest też Polakom.
I to nas łączy, pomimo wszystkiego, co nas dzieli (…)”
Naciski na pismo stają się coraz intensywniejsze. J.M. przekonuje się szybko, że nie ma z kim rozmawiać. Litwini okopują się w szowiniźmie. (…)
Zrozpaczony, ale i zirytowany, fatalnym obrotem rzeczy w Wilnie, na Litwie, chwyta się nadziei na szybką klęskę… Anglii. Bo i jedyną szansę dla Polski widzi w wojnie pomiędzy dwiema odmianami socjalizmu – hitleryzmu i bolszewizmu. Jeśli do niej rychło nie dojdzie, sowieci, jak nic, zajmą Wilno, Litwę i kraje nadbałtyckie. Swe nadzieje jasno sformułuje, w coraz to przywoływanej Prawdzie w oczy nie kolącej. Książce, napisanej i rozpowszechnionej (w kilku egzemplarzach) jeszcze w Wilnie, w czasie okupacji niemieckiej. Pisał w niej:
„Całym sercem pragnąłem, ażeby Niemcy jak najprędzej rozbiły Anglię, ażeby usunęły tę kłodę, która nas przykuwa do niewoli niemiecko-bolszewickiego sojuszu”.
Jest pewien, że, po pokonaniu Anglii, Hitler całą swą siłą rzuci się na bolszewię. Gdyby zaś zwycięstwo na Zachodzie odniosła Anglia:
„Pociągnęłoby to ze sobą nieuchronnie wystąpienie Sowietów przeciwko zdruzgotanym Niemcom. Stałoby się to poprzez nasze ziemie po trupie «Polski bużuazyjnej». Wydani byśmy zostali w ręce bolszewików. Byłaby to klęska nie do odrobienia dla nas. W Europie, ba, na całym świecie nie istniałaby w takiej chwili potęga, mogąca się przeciwstawić potędze bolszewickiej”.
Miał rację! Wizjonerską, jeśli był jednym z niewielu tak trafnie widzących przyszłość. Generalnie, ówczesną świadomością Polaków rządzi kult honoru, słowa. Mackiewicz nazywa to fobią proangielską. Ja nazwę, właśnie, wiarą w honor, w słowo. A więc w pakty międzynarodowe, zobowiązania. Ślepą i głuchą wiarą, jeśli wczoraj, czyli kilka miesięcy temu, we wrześniu, owa Anglia, Francja pokazały już – jakże dowodnie – gdzie mają te pojęcia… Jakże więc Mackiewicz jest samotny (ale i jakże odważny!) głosząc w tamtych dniach, iż interes Anglii – był i jest – jeden, czyli:
„Pozyskać w Sowietach sojusznika przeciwko Niemcom (…) Anglia za pomoc sowiecką przeciwko Niemcom zapłaciłaby o wiele, wiele więcej, niż tylko Polską, która ją zresztą nie kosztuje nic”.
A w swej „Gazecie…” pisał na bieżąco (gdy pisać jeszcze mu wypadało):
„Nic nie wskazuje na zbliżający się pokój. Pisma niemieckie ogłaszają zarządzenia marszałka Goeringa o rejestracji dzwonów kościelnych, które pójdą na szmelc dla pocisków. Tych samych dzwonów, które z natury swej predystynowane być winny raczej do obwieszczenia pokoju, niźli zabijania żołnierzy na wojnie (…)
Nic nie wskazuje na bliski pokój”.
I to chyba jedynie w tamtych dniach raduje Mackiewicza: wojna trwa, jest więc nadzieja na jej rozszerzenie. Np. o wojnę niemiecko-sowiecką. W oficjalnej publicystyce roku 1940 nie może wprost wykładać swej teorii, aż takim samobójcą to on nie jest! Samobójcą wobec polskiego czytelnika, ale i wobec cenzury litewskiej, która nie pozwala krzywo popatrywać na wschodniego sąsiada.
Z numeru na numer coraz trudniej Mackiewiczowi przychodziło panować nad pismem.
Pod koniec stycznia znajduję w „Gazecie…” artykuł, którego obecność jest dla mnie nie do wytłumaczenia. Oto w niewiele dni po zawłaszczeniu przez Litwinów Uniwersytetu Batorego, po wyrzuceniu polskich profesorów z uczelnianych mieszkań, czytam w „Gazecie…” artykuł entuzjastycznie witający nowo-powstały Uniwersytet Wileński. Jego autorem jest Teodor Bujnicki. W trakcie tej lektury ciarki przebiegły mi po grzbiecie, ale i niezrozumienie powodów, dla jakich J.M. zamieścił tak niesmaczny, wiernopoddańczy tekst.
Po paru numerach dowiaduję się, że nie tylko na mojej skórze ciarki bawiły się w berka. Odzew „miasta” musiał być znaczny i jednoznaczny, jeśli J.M. poczuł się zmuszony zamieścić sporych rozmiarów tekst broniący swego redakcyjnego współpracownika.
Ze słów J.M. wyraźnie widać, że tak jak większość czytelników nie zgadza się z tekstem Bujnickiego, natomiast – jako prowadzący pismo – uważa, iż każdy ma prawo do swego zdania. Tekst J.M., jak na jego pióro, jest wyjątkowo mało przekonywujący. Kończąc ten wątek dodam, iż Bujnicki wkrótce zamieścił także i swoją reakcję na krytyki. I o ile dotąd uznawałem jego teksty za – po prostu – niezbyt wysokiego lotu, mało-wyraźne, rozmyte, od tego momentu muszę nazwać je – niepoważnymi. To musiał być słaby człowiek. Czas to zresztą bardzo szybko pokazał.
„Na przedmieściu Łosiówka zamordowany zostaje w sposób skrytobójczy policjant litewski. Po dwóch dniach studenci i litewska młodzież bojówkarska, powracając z pogrzebu ofiary, według ścisłych wzorów polskich antysemitników, rozpoczęła w mieście pogrom. Tylko, że tym razem bito nie Żydów, a Polaków. Nazajutrz urząd prasowy zażądał od pism polskich, aby w sposób kategoryczny potępiły zabójstwo policjanta. Odpowiedziałem, że zgodzę się na potępienie faktu skrytobójstwa tylko pod warunkiem, jeżeli wolno będzie potępić fakt pogromu Polaków. Szesnaście godzin później decyzją Rady ministrów (należało to do jej kompetencji) pozbawiony zostałem prawa wydawania jakichkolwiek druków na terenie Republiki Litewskiej. Większość stałych współpracowników ustępowała razem ze mną. Byłem rozczulony, gdy nawet Żyd Jakub Kowarski zwany przez Bujnickiego «Kubusiem», dorywczo pracujący na tłumaczeniach prasy żydowskiej, chciał przez solidarność koleżeńską ustąpić, pozbawiając się zarobków. A «Dorek»?” (Józef Mackiewicz, O pewnej, ostatniej próbie i o zastrzelonym Bujnickim, „Kultura”, nr 11, 1954).
„Dorek”, czyli Bujnicki.
„Nie zjawił się przez dwa dni następne, ażeby trzeciego, już po naszym ustąpieniu, zameldować się w zupełnie zmienionej, tym razem «ugodowej» redakcji. No, cóż poradzić… Nie piszę artykułu, by wylewać swe personalne żale! Być może zresztą: żona, dzieci…”.
Bujnicki pracował także i potem, pod okupacją sowiecką, w „Prawdzie Wileńskiej”. Tytule powstałym ze zjednoczenia „Kuriera” i „Gazety…” (…)
W czerwcu, prezydent Smetona, w dniu swych imienin, otrzymuje z Moskwy ultimatum. Po pierwsze – ma aresztować swego ministra spraw wewnętrznych, oraz szefa służb bezpieczeństwa. Po drugie – natychmiast ma powołać rząd przyjazny Związkowi Sowieckiemu. I po trzecie – natychmiast ma wpuścić czerwone wojska.
Wojska wjeżdżają do Wilna, a Smetona do Szwajcarii, gdzie ma swą willę. Być może po sąsiedzku z prezydentem Mościckim (…)
Zaczyna się nowy okres w życiu Mackiewicza, także i Barbary. J.M. podejmuje jedną z ważniejszych w swoim życiu decyzji: zmienia zawód. On już nie oszukuje się, jakoby można dalej być dziennikarzem. On mógł być dziennikarzem, publicystą dotąd dopóki wierzył, iż jego pisanie ma jakikolwiek sens. Że może coś zmienić, na coś wpłynąć, coś skorygować. Z końcem kwietnia przestał się łudzić. Rychłe wkroczenie Sowietów potwierdziło słuszność jego decyzji.
J.M. czyni zresztą krok następny ku emigracji wewnętrznej, krok bardzo rozsądny, jak się okaże w nowo zaistniałej rzeczywistości bolszewickiej – znika z miasta. Znika z ulicy, z miejsca zamieszkania. Owszem, raz złapie go NKWD na „rozmowę”, ale:
„Wpół do piątej w nocy wypuszczono mnie na wolność, po podpisaniu zobowiązania składającego się z trzech punktów; nie zmieniać miejsca zamieszkania, zjawiać się na każde żądanie NKWD, zachować tajemnicę faktu mego zatrzymania i charakter badania, pod groźbą zdrady tajemnicy państwowej”.
Wprost z przesłuchania idzie więc do knajpy i pierwszemu napotkanemu opowiada gdzie był i o czym tam rozmawiał. I obaj długo potem piją wódkę. A gdy minął kac wyprowadza się wraz z Barbarą do Czarnego Boru.
Niewątpliwie, ta ostatnia decyzja uchroniła go od dalszych kontaktów z NKWD, ale – być może – i od wywózki na Sybir. J.M. znikł im z oczu. A kogo nie widać to, jednak, nie widać. Inaczej zachowywali się jego koledzy dziennikarze, literaci w takim np. Lwowie. Siedzieli w knajpach, przy tych samych stolikach i czekali, jak ryby w saku, aż NKWD ich wybierze. Inna sprawa, że nie siedzieli biernie. Bądź, co bądź kolaborowali z tymże bolszewikiem. Głównie zresztą po to, aby mieć pieniądze na siedzenie w owych knajpach. I czekać aż ich wybiorą. Właśnie, jak z saka!
Z lasu wyjdzie na chwilę z końcem czerwca 1941, gdy Niemcy wyzwolą miasto i okolice. Ma złudzenie, że gorzej być nie może (…) A jednak mylił się.
W błędzie trwał krótko. Szybko na powrót przeprasza się z biczykiem, koniem i lasem.
Po kilku latach i znanych „przygodach” z AK, wyrokiem śmierci, po pobycie w Katyniu, w obliczu nadciągającej chmary sowieckiej nie ma wyboru, musi uciekać. Rzecz jasna, wraz z Barbarą.
W maszynopisie zatytułowanym Spółka Berlin-Londyn (nie opublikowanym), znajdującym się w zbiorach rapperswilskich, Mackiewicz notował:
„Nie było co robić w Wilnie. Nie było po prostu z kim gadać. Litewskie oddziały SS-ów, puszczone przez Niemców na prowincję bandy szumowin, którym dano broń i władzę do ręki, a samogon brali sobie sami, uczyniły pobyt na wsi niemożliwy.
Sprzedałem wszystko, co mi jeszcze z ruchomości niesprzedanego pozostało i wiosną roku 1944-go dostałem się do Warszawy”

***

W stolicy nie przebywali długo, Mackiewicz zapisuje w eseju Powstanie warszawskie z innej strony opublikowanym w 1947, w „Wiadomościach”:
„Odwrót armii niemieckiej był w pełnym toku (…) Głośniki radiowe nadały surowy rozkaz, aby «wszyscy zdolni od lat 16 itd.» zgłosili się z łopatami na wyznaczonym szeregu punktów zbornych, skąd ludzi zabiorą ciężarówki. Byli przekonani, że nie zjawi się nikt. Tymczasem tu i ówdzie przychodziło po kilkadziesiąt osób. Sam widziałem jak na wyznaczonym m.in. pl. Narutowicza zebrało się ok. 70 (!) osób z łopatami, którzy daremnie czekali na przyjazd samochodów (…)
W piątek i sobotę okna pobrzękiwały od dalekiej kanonady. Radio Londyn nadało wiadomość, że marszałek Rokossowski przeniósł swą kwaterę w orbitę widoczności Warszawy i że stamtąd spogląda gołym okiem na stolicę Polski.
30 lipca al. Jerozolimskimi wycofywały się ostatnie tabory niemieckie, a później zaczęły iść czołgi za Wisłę. Na ulicach wisiały nie zrywane obwieszczenia delegatury podziemnej (…) O 11-ej byłem na Pradze. Niemcy palili dworce i składy, jak się normalnie pali przed oddaniem terenu w ręce wroga. Powracając, na moście Kierbedzia, zauważyłem, że jakiś spotniały kolejarz krzyknął do samochodu, którym jechali z Pragi (widocznie z frontu) kurzem okryci żołnierze:
– Wie weit?!
Żołnierz, pokazując dwa razy po dziesięć palców, odkrzyknął:
– Zwanzig Kilometer!”
J.M. z p. Barbarą wyjeżdżają do Krakowa uzyskawszy zapewnienie od osoby „wysoko postawionej”, iż powstanie zostało odwołane. Ono, jednak, wybucha (…)
Etap krakowski tak został zapisany w Spółce Berlin-Londyn (zbiory Rapp.):
”Cztery dni jechaliśmy do Krakowa. W wagonach towarowych, na parowozie, jak się dało. W Częstochowie pewien rodak zaproponował nam pokój z utrzymaniem za 1000 (tysiąc) złotych dziennie. Podziękowaliśmy grzecznie i czwartego dnia dobrnęli do Krakowa.
Zamiarem moim było uciekać dalej do Włoch. Sądziłem, że tam komuś coś będę mógł wytłumaczyć. Ale w Krakowie wstąpiłem do salonu hr. Ronikiera i tak się stało, że mając zamiar zatrzymać się na dni kilka, pozostałem tygodnie, a później miesiące”.
Uszczegóławia powody przedłużonego pozostawania pod Wawelem w Przebieg mojej „sprawy” wygląda jak następuje (zbiory Rapp.):
„Z Krakowa zamierzałem uciekać już dalej do Włoch. Zatrzymały mnie jednak okoliczności rodzinnego charakteru. Ponieważ nie miałem pieniędzy z pomocą materialną przyszedł mi tenże hr. Stanisław Rostworowski i ks. Jerzy Lubomirski. Pozatem utrzymywałem się z handlu. Bywałem stale na zebraniach dyskusyjnych w salonie hr. Adama Ronikiera, gdzie przewijały się setki osób zarówno z naziemnej, jak podziemnej Polski” (…)
O współpracy z Biurem Studiów hr. Ronikiera, pisał w 1952 w artykule Przyczynek do ponurych dziejów. I np. Biuro:
„Było nie tylko szyldem dla instytucji pomocy Polakom, jak to zdaje się wynikać z relacji Goetla, ale również istotnym ośrodkiem studiów nad zdezorientowaną, zdekomponowaną i pchniętą na manowce myślą polską. Było już jednak za późno. Trwało zbyt krótko, grupując szereg ludzi, w tym wielu wybitnych publicystów i polityków, których nie wymieniam bez ich upoważnienia. Biuro Studiów miało również w planie wydawanie tajnych (w warunkach okupacji niemieckiej) publikacji. Niestety z braku funduszów i innych trudności organizacyjnych, zdołało ogłosić tylko jedną broszurę na szapirografie w nakładzie 500 egz. Była to broszura napisana przeze mnie p.t. «Optymizm nie zastąpi nam Polski». Wydana była bez daty w październiku 1944”.
Optymizm nie zastąpi Polski długo nie był wznawiany. I to pomimo istnienia, co najmniej, jednego egzemplarza umożliwiającego szybką edycję. O istnieniu owego egzemplarza wspomniał J.M. w przywołanym powyżej eseju, publicznie.
„Przesyłając oryginał tej broszury na ręce redaktora «Wiadomości», chciałbym zacytować z niej…”.
A więc – oryginał zlegał w archiwach londyńskiego tygodnika. I nikt nie myślał go wydawać, łącznie z autorem. Dziś można by zastanawiać się nad powodami tego zapomnienia. Niewątpliwie, jedną z poważniejszych przyczyn rezygnacji z jej ponownego wydania był fakt, iż broszura była… skarbnicą, sklepem otwartym dla jej właściciela. I Mackiewicz coraz to sięgał do niej by zbudować; a to ważny esej, a to wątek którejś z powieści, czy wywód historyczny.
Jak choćby w przypadku cytowanego powyżej tekstu z 1947 o Powstaniu Warszawskim, w którym znajduję akapity dosłownie przepisane z okupacyjnej broszury. Nie ma w tym nic złego, każdy autor ma prawo do takich działań. Więc i nie jest dziwne dla mnie, iż sam autor nie myślał o ponownej edycji omawianej broszury.
Optymizm nie zastąpi nam Polski jest jego ostatnim publicznym wystąpieniem – o ile można tak nazwać druk 500 egzemplarzy (o nie udokumentowanym rozpowszechnieniu) – na terenie Ojczyzny. W niewiele tygodni po jej październikowym wydaniu Mackiewicz opuszcza kraj. Na stałe (…)
Optymizm… można odebrać dziś za testament! Testament, jaki chciał pozostawić krajowi. W testamencie dzieli się majątek, ale też przekazuje swe obawy, przestrogi. (…)
W epizodzie krakowskim Mackiewicza występuje Aleksander Bocheński, jeden ze „słynnych” braci Bocheńskich. Ich, podobno, najwartościowszym przedstawicielem był Adolf. Piszę „podobno”, bowiem zginął młodo w kampanii włoskiej, biorąc w niej udział jako saper.
W mojej ocenie, najwartościowszym przedstawicielem tego klanu braterskiego jest o. Maria Józef Bocheński. Zakonnik, ale – po pierwsze – filozof. Przeciwnik komunizmu, marksizmu (m.in. doradca Adenauera, a także rządu RPA). Groźny dla swych oponentów zza żelaznej kurtyny. Tak groźny, że nawet nie próbowali wchodzić z nim w polemiki! Logik, i to o poważnej randze. Bratem o. Józefa Marii był ów współuczestnik wizyt u Metropolity, Aleksander. Aleksander znał się z J.M. już przed wojną.
Aleksander Bocheński będzie twórcą PAX-u, czyli jednej z wredniejszych (w skali „cynizm”) powojennych idei, próbujących kierunkować naszym życiem społecznym, politycznym.
J.M. łagodniej to nazywa (choć nie mniej boleśnie dla omawianej osoby):
„Aleksander Bocheński napisał podczas wojny gruby tom pt. Dzieje głupoty polskiej. A sam zaczął swą czynną politykę od tego, że już w końcu stycznia 1945 spotkał się w hotelu «Pod Różą» przy ul. Floriańskiej w Krakowie z Jerzym Borejszą i ukartował grupę tzw. «reżymowych katolików». Jeżeli po 28 latach wiedzy o tym, czym jest istota bolszewizmu, nie był to z jego strony czyn najbardziej naiwny, cóż jeszcze głupszego można wytknąć w dziejach Polski?” (Józef Mackiewicz, Dzieje głupoty czy dzieje ludzkości? „Wiadomości” nr 20, 1954).
Koncepcja pana Aleksandra jest ostatnią wizją polityczną dotyczącą najbliższej przyszłości Polski, jaką poznaje Mackiewicz przed wyruszeniem na emigrację. Dyskusję dotyczącą tej wizji opisze w powieści Nie trzeba głośno mówić. Twierdzi w niej Bocheński, m.in.:
„Sens polityczny polega na tym, by za jakieś działanie uzyskiwać jakieś korzyści (…) Polityka realna jest sztuką sprzedawania.
– No, tak, drogi panie Olu, ale od słowa «sprzedawać» pochodzi też słowo «sprzedawczyk».
– To jest demagogia, co pan mówi. Celem aktualnej polityki powinno być ratowanie substancji narodowej, która jest zagrożona. A nie jak Hotentoci rzucać się z nożem w zębach. To co robi nasze Podziemie, to jest zbrodnia.
– A jak wkroczą Sowiety? – spytał Leon.
– Jak wkroczy Rosja, powinien zacząć wychodzić nie jeden, a sto «Przełomów» [nawiązanie do pisma wydawanego przez Skiwskiego przy wsparciu Niemców – przyp. G.E.], które za cenę współpracy z Rosją dadzą nam konkretne, realne korzyści (…)
– I sądzi pan, że komunizm…
– Od razu widać, że pan z kresów. Wy tam ciągle jesteście trochę zarażeni «prawosławiem». Nie ma żadnego komunizmu, jeżeli był w ogóle. Komunizm to pretekst. Jest Rosja”

Więc właśnie: Rosja = komunizm! Błąd podstawowy, błąd popełniany przez p. Aleksandra, i innych, już na wejściu.
W 1960, w tekście Jak i z czego powstał PAX, przypominał Mackiewicz, iż to nie Bolesław Piasecki, a właśnie Aleksander Bocheński był twórcą tego „ruchu”:
„Był on teoretykiem polityki ugodowej w stosunku do najeźdźcy. Teoretykiem fanatycznym”.
J.M. stwierdzał:
„Dzisiejsza agentura PAX-u powstała w rzeczywistości z koncepcji nie agenturalnej, a politycznej (…)
Oto kilka dni po zajęciu Krakowa przez bolszewików, zjawił się w nim Jerzy Borejsza (…) Był wtedy wysokim dygnitarzem komunistycznym”.
Dygnitarz „stanął” w „Hotelu Pod Różą”, tam też dostał się do niego Aleksander Bocheński, który:
„Roztoczył przed nim gotowy program ugody pomiędzy właśnie skrajną prawicą, nieprzejednaną «kontrrewolucją», obozem katolickim, a nowym reżimem. Mniej więcej w tych ramach jakie dzisiaj znamy. To znaczy w ramach ogólnie odpowiadających tym, jakie w czasach leninowskiego NEP-u zwano «poputniczestwem». A zgodnie z dzisiejszą teorią: «realną polityką»”.
Na szefostwo tego ugrupowania Bocheński zaproponował Bolesława Piaseckiego, akurat aresztowanego za organizowanie partyzantki antysowieckiej. Jak zauważa J.M. – Borejsza był człowiekiem inteligentnym, i wiedział, że na tym etapie może to być przydatne jego moskiewskim mocodawcom. A i Piasecki wybrał zgodnie z koncepcją Bocheńskiego. I potoczyło się…
Fałszywie, zdradziecko!
Zanim Borejsza zamieszkał w hotelu „Pod Różą”, Mackiewiczom udało się uciec z Krakowa. Pan Józef jeszcze zdążył spotkać się z Emilem Skiwskim, smutną postacią naszej historii. Wiele ich łączyło, np. świadomość jak groźny jest dla Polski, dla świata komunizm. Różniło ich jedno. Jedno, ale podstawowe – etyka. Mackiewicz, owszem, jeszcze w 1940 był zwolennikiem wojny sowiecko-niemieckiej – i wspierał w tej wyimaginowanej wojnie Niemców (licząc na pokonanie sowieta i, jednoczesne, mocne osłabienie Niemca, tak, aby alianci z obydwoma mogli zrobić porządek…) – ale od końca 1941 J.M. wiedział już, iż „wart pac pałaca a pałac paca”, a wszelkie wspieranie Niemców jest, właśnie, co najmniej, nieetyczne.
Józef i Barbara są ostatnimi Polakami, którzy przejdą most Zwierzyniecki w Krakowie w kierunku zachodnim. Ona idzie w pantofelkach, on także niezbyt ciepło ubrany. Gdy przejdą, Niemcy wysadzą most. Sowieci są tuż-tuż.
”Gdy wychodziłem po raz ostatni z domu (…) Siekiera tkwiła w pniu? Niech tkwi (…)
Nachyliłem się jedynie przed budą ażeby pogłaskać psa. Spał, wyciągnąwszy przednie łapy i na nich ułożył swój kudłaty łeb. Gdy go głaskałem na wieczne pożegnanie, ledwo otworzył jedno oko i tylko ogonem wewnątrz budy wystukał takt. Może myślał, że idę sobie po prostu do stajni, albo przez dziedziniec do wygódki. Ani przeczuwał, że to na zawsze, ani-ani” (Józef Mackiewicz, Dzieje głupoty czy dzieje ludzkości? „Wiadomości” nr 20, 1954).