15 gru

Łukasz Gołębiewski: Złam prawo (fragment)

Glista

Na podwórko, pod trzepak przychodziła czasem mała zalękniona dziewczynka, wołaliśmy na nią Glista. Przezwisko niezbyt piękne, ale i Glista nie wyróżniała się urodą. Miała dwóch starszych braci bliźniaków i to chyba oni tak ją ochrzcili, bo chuda i brzydka. — Glista, spadaj stąd, nie widzisz, że się bawimy? — odganiali ją, kiedy smętnie patrzyła, tuląc w ramionach jakąś szmacianą lalkę czy brudnego pluszowego jamnika. — Glista, idź do mamy, nie strasz ludzi! — krzyczał jeden z braci, a drugi zanosił się krótkim, urywanym śmiechem. Śmiał się tak samo ze wszystkiego, nawet z ojca gdy ten pijany ganiał za nim, wymachując paskiem.

Moi koledzy z podwórka — Alek i Arek — byli starsi ode mnie o dwa lata, marzyli, że kiedyś zostaną kieszonkowcami, nikogo się nie bali i z każdym szukali zwady. Choć urodzili się jeden po drugim w odstępie dwudziestu minut, w ogóle nie byli do siebie podobni. Alek przechylał zawadiacko na prawą stronę swój znoszony beret w szkocką kratkę, a na bicepsach żyletką wyciął sobie niezbyt głębokie, ale widoczne sznyty. Grubszy od brata Arek tracił łobuzerski urok przez za duże okulary, w których przypominał A’Tomka, bohatera popularnych komiksów Papcia Chmiela. Miał za to własnoręcznie wydziergany stalówką tatuaż — pojedyncze granatowe kropki wbite jedna przy drugiej tworzyły obrys serca. Bliźniacy uczyli mnie jak przetrwać w warunkach ekstremalnych, byłem dla nich niczym młodszy brat, na którym można eksperymentować najbardziej szalone pomysły. Z dumą nosiłem na ramieniu wypalone rozgrzanym stopionym plastikiem piętno, ślad pozostawiony mi przez Arka na znak dojrzałości i braterstwa, które przypieczętowaliśmy, przecinając sobie nadgarstki i łącząc wspólną krew. Wybijaliśmy w szkole szyby w oknach, dewastowaliśmy przystanki autobusów, podpalaliśmy kosze na śmieci, spuszczaliśmy co bogatszym sąsiadom powietrze z opon, a w święta narodowe ściągaliśmy wszystkie czerwone flagi w okolicy. Łamaliśmy prawo dla czystej przyjemności, nie szukaliśmy korzyści, w zupełności wystarczało poczucie satysfakcji. Czytaliśmy książki o partyzantach, takie jak „Leśna szkoła strzelca Kaktusa” czy „Wielka wojna z czarną flagą”, marząc o wysadzaniu w powietrze mostów i torów kolejowych. Chcieliśmy niszczyć. Mogliśmy zostać Talibami lub żołnierzami Czerwonych Brygad, gotowi byliśmy służyć każdej niszczycielskiej sile całkowicie obojętni na ideologię, religię czy patriotyczne przywiązanie do ojczyzny. Wówczas zrozumiałem, że destrukcja nie ma ojczyzny. Destrukcja jest niezależna od rasy czy wyznania, jest wolna niczym tornado, swobodnie przemieszcza się z niszczycielską siłą. Nie znęcaliśmy się na słabszych, nie licząc biednej Glisty, nie znęcaliśmy się na kotach, psach czy ptakach, bo wydawały się śmiesznie bezbronne. Naszym celem był mitologizowany system — w późniejszym okresie nazwany Babilonem — uosobiony przez szkołę, mienie społeczne, rzucające się w oczy bogactwo oraz przez czerwone flagi, których rosnąca kolekcja napawała nas szczególną dumą. Te flagi wnosiły niepokojący sens w naszą negację, były jakby formą wyróżnienia, medalem, gdyż w przeciwieństwie do wybitych szyb nawet po zerwaniu zachowywały swoją namacalną fizyczność.

Miałem dziesięć lat, a w kieszeni kupiony za odkładane przez wiele miesięcy kieszonkowe, ukochany nóż sprężynowy. Alek i Arek też takie mieli. W kikuty graliśmy zwykłymi nożami, sprężynowców było nam szkoda. Sprężyny dodawały powagi, teraz nie byliśmy już tylko chłopcami z podwórka, byliśmy chuliganami, a w przyszłości chcieliśmy zostać git–ludźmi, nasze ciała znaczyć miały kolejne, coraz głębsze blizny, a nasze serca wyzbyć miały się nie tylko lęku, lecz także pragnień. By lepiej kontrolować potrzeby, wprowadziliśmy systematyczne próby głodu. Głód trzeba było poznać na wypadek więzienia, bo przecież my — ludzie występku — wcześniej czy później musieliśmy tam trafić. Chcieliśmy tam trafić, bo więzienie miało być kolejną szkołą życia. Dorastaliśmy w czymś w rodzaju więziennej nostalgii — micie powstańców i zesłańców, dysydentów, dezerterów, wywrotowców, więzienie nie kojarzyło się ze złem, lecz z nielegalnym działaniem, a więc czymś nieomal szlachetnym.

Nasze żoliborskie podwórko przy Krasińskiego, z piękną powstańczą a także socjalistyczną tradycją, wyznaczało nam przestrzeń naszych zabaw i naszych mitologii. Narady sztabowe przy trzepaku i bojowe eskapady na sąsiednie podwórka. Głośno i bez lęku manifestowaliśmy swoją obecność, lubiliśmy zwracać na siebie uwagę by czuć się ważni, by wzbudzać w ludziach niepokój. Zaciśnięte zęby i pięści. Uczyliśmy się jak z pogardą cedzić słowa, a pogardę rezerwowaliśmy dla świata dorosłych — tak nierozumnie poukładanego, pełnego nieznośnych względem nas oczekiwań. Przechodziliśmy próby strachu, zaczerpnięte z lektur o Tomku Sawyerze, tętniło w nas pragnienie przygody wyniesione z książek Szmaglewskiej, Ożogowskiej, Niziurskiego, Woroszylskiego, z serii o Panu Samochodziku. Poszukiwania skarbów i własnego miejsca na ziemi. Marzenia o nadludzkich wyczynach, o bohaterskich walkach i cwaniackich wybrykach. Nie masz cwaniaka nad warszawiaka, te nie w pełni dla nas zrozumiałe, ale jakże fascynujące słowa piosenek Grzesiuka, nucił często, wracając pijanym łukiem, ojciec Glisty i bliźniaków. Przy nim mój własny ojciec, pachnący drogą wodą kolońską, wydawał się zwykłym frajerem, który nie wie, co to życie prawdziwych mężczyzn walczących na pięści i spędzających wieczory pod jednym z piwnych barów nad Wisłą lub na Kępie Potockiej. Pijany, rzucający bluzgami ojciec moich przyjaciół także był częścią podwórkowej mitologii.

Robiliśmy nocne wypady na Cmentarz Powązkowski w poszukiwaniu duchów i straszyliśmy pijaków na Sadach Żoliborskich w charakterze wyskakujących zza drzew upiorów. Pyskaci, zadziorni, spragnieni wrażeń. Marzyliśmy by zostać bandytami, a na razie bawiliśmy się w Indian, przywiązując chudą siostrę Arka i Alka grubym powrozem do drzewa i strasząc wzniesieniem stosu. Ogień fascynował nas na równi z życiem git– ludzi, każdy miał w kieszeni pudełko zapałek, chcieliśmy wiedzieć wszystko o produkcji bomb, ale potrafiliśmy jedynie wrzucać karbid do blaszanych puszek z wodą i straszyć odgłosami wybuchów sąsiadki z okolicznych podwórek przy ulicach Próchnika czy Suzina. Potajemnie paliliśmy czasami papierosy mocne lub klubowe, które koledzy wykradali ojcu. Krztusząc się, głęboko wciągaliśmy dym w płuca, wiedząc, że jeden drugiego obserwuje czy aby na pewno się zaciąga. Uczyliśmy się puszczać kółka dymu, przepuszczać jedno przez drugie seriami, wyobrażaliśmy sobie, że kiedyś będziemy palić grube cygara i wciągać w płuca jeszcze więcej gryzącego dymu.

W tamtym okresie pierwszy raz spróbowaliśmy alkoholu. Po drugiej stronie ulicy Stołecznej, w podwórku przy Liceum Sióstr Zmartwychwstanek, mieszkał starszy od nas chłopak, którego wszyscy nazywali Szeryfem. Miał skończone piętnaście lat, chodził w dżinsowych spodniach, dżinsowej kamizelce i wysokich skórzanych butach, o jakich każdy z nas marzył. Przeraźliwie chudy, z ptasią, naznaczoną śladami po ospie twarzą, nieproporcjonalnie długimi nogami niczym bocian, Szeryf był legendą okolicznych podwórek. Ojca miał w Holandii, wychowywany przez matkę, dysponował większą od nas swobodą, sporym kieszonkowym oraz niewielką betonową pakamerą, pustym boksem, w którym kiedyś — jak nam mówił — postawi motocykl, a na razie trzymał tam stary materac i kolekcję pustych, kolorowych puszek po zagranicznych piwach, jakich żaden z nas wcześniej nie widział. Magiczne nazwy: Heineken, Grolsch, Stella Artois, Becks, Bavaria… te puszki stanowiły symbol innego świata, który w podwórkowej mitologii nosił nazwę „Zachodu”. Szeryf w naszych oczach był wtedy człowiekiem „Zachodu”. To właśnie na jego materacu, wśród tych puszek, paląc papierosy, pierwszy raz próbowaliśmy czystej wódki, której butelkę rozlał na cztery szklanki. Każdy z nas wypił zawartość jednym tchem, bo tak wypadało, bez prychania, bo też tak wypadało, na koniec plując, jak trzeba, na betonową posadzkę. Tak jak Szeryf trzymaliśmy nasze papierosy pomiędzy zębami i pluliśmy, nie wyjmując peta z ust. Tej pierwszej w życiu setki oczywiście niczym nie popiliśmy, nie popijanie też było elementem kultu.

Miałem zamiar mówić o małej Gliździe, a nie o jej braciach, ich twarze i imiona wolałbym na zawsze wymazać z pamięci, choć przecież nasz krótki okres przyjaźni był niekończącą się inicjacją, wspólnym fascynującym spacerem po zakazanych terenach. Do dziś niczym relikwię przechowuję pordzewiały już nóż sprężynowy, którego nigdy wtedy nie miałem okazji użyć. Nie zostaliśmy bandytami, nie dokonaliśmy terrorystycznego zamachu, ograniczyliśmy się do wielkich marzeń i drobnych wybryków.

Był sierpień 1981 roku, pierwsza rocznica tzw. wydarzeń sierpniowych. Z dumą nosiłem przypięty do kurtki prostokątny znaczek z Matką Boską Częstochowską na biało––czerwonym tle. Moi koledzy mieli takie same. Nie wierzyliśmy w Boga, nie chodziliśmy na religię, ani do kościoła, łamaliśmy przykazania i złożone podczas Pierwszej Komunii Świętej ślubowania, znaczek był jednak jeszcze jednym symbolem buntu i naszej odwagi. Oczywiście każdy z nas chciał być pobitym przez ZOMO, każdy chciał być stratowany przez milicyjne pałki, mieć czerwone pręgi na plecach i odbite nerki. Mieliśmy nowe zaczerpnięte z literatury idee: Jestem towarzyszem tych, którzy cierpią, walczą, dążą do wolności. Pięknie powiedziane, tylko słowo „towarzysz” wówczas brzydko zgrzytało, więc je pominęliśmy w wyobraźni i już nie chcieliśmy towarzyszyć, lecz sami cierpieć i walczyć.

Ciepła sobotnia sierpniowa noc. Pokłóciliśmy się tego dnia z Alkiem. Od rana z jego bratem układałem nasz „tajny plan” zbudowania tratwy, zwodowania jej na Wiśle i ucieczki przez morze — dokądkolwiek, najlepiej na ciepłą wyspę Robinsona Crusoe, bo nie za bardzo zdawaliśmy sobie wtedy sprawę, że za morzem jest zimna Szwecja. Plan był układany przede wszystkim w tajemnicy przed Alkiem, bo skoro byliśmy na niego obrażeni, to musieliśmy uknuć coś tajnego. Było już bardzo późno, kiedy wracaliśmy z Kępy Potockiej, dokąd poszliśmy obejrzeć kanałek — w sam raz nadający się na pierwsze eksperymentalne wodowanie tratwy. Nagle Arek krzyknął, zatkał usta i za chwilę zwymiotował. Jego brat wisiał nagi, rozpięty na trzepaku. Do nadgarstków i kostek u nóg przywiązane miał lniane powrozy. Jego ciało zostało głęboko rozcięte wzdłuż mostka. Podszedłem bliżej w niemym przerażeniu. Na szyi dyndał martwy, przytroczony na łańcuchu, ukochany kot ich mamy, a na czole dostrzegłem wypalony symbol. Nieznany mi znak pięcioramiennej gwiazdy w kole. Dotknąłem nogi Alka, była lodowata. Nie miałem wątpliwości, że jest martwy. Nie miał już szans dowiedzieć się o naszej tajemnicy, nie miał szans popłynąć z nami tratwą na wyspę Crusoe. Arek zaczął głośno ryczeć. Ja stałem i patrzyłem, on ryczał, ja patrzyłem, aż przybiegli dorośli i ktoś odciągnął mnie.
Ocknąłem się następnego ranka, obudziło mnie — jak co dzień — prześwitujące przez blaszki tandetnych, aluminiowych żaluzji słońce. Wyjrzałem przez okno. Trzepak stał opustoszały w tym samym miejscu, co zwykle.

Glista tak naprawdę miała na imię Alina, ale poza jej rodzicami tylko ja tak do niej mówiłem, i to wyłącznie wtedy, kiedy nikt nie mógł tego usłyszeć. Była moją rówieśnicą, dzieliło nas zaledwie kilka miesięcy. Wcale nie uważałem, że jest tak bardzo brzydka i było mi jej żal, kiedy wciąż ją odtrącaliśmy. Czasami, w tajemnicy przed chłopakami, przynosiłem jej do poczytania jakąś książkę, dzieliłem się czekoladkami od babci i z pewną czułością patrzyłem w jej zalęknione, zielone oczy. Czułem w niej bratnią duszę, bo choć zgrywałem przed kumplami twardziela, sam panicznie bałem się, że mogę zostać odrzuconym. Tak naprawdę przecież świat Grzesiuka nie był mi specjalnie bliski, a i niekoniecznie chciałem mieć na skórze blizny od sznyt czy poparzeń, ale za to koniecznie chciałem być zaakceptowany przez tych starszych, niosących w sobie bunt, kolegów. Glista też potrzebowała akceptacji i szukała bliskości, może nawet bardziej rozpaczliwie niż jakakolwiek znana mi osoba. Początkowo nieśmiała i nieufna, widziałem jak z czasem, z rosnącą niecierpliwością zaczęła oczekiwać moich gestów sympatii. Nie było ich zbyt wiele, nie chciałem narazić się na śmiech jej braci, jednak kiedy któregoś razu przylgnęła do mnie całym swym drobnym ciałkiem, nie miałem sumienia by ją odtrącić, przytuliłem ją i pogłaskałem po brudnych, posklejanych włosach. Jej skóra, tak blisko teraz mojej, pachniała inaczej niż skóra przyjaciółek mamy czy babci — trochę wiatrem, trochę trawą, trochę słońcem, a trochę moczem. To nie był zapach magiczny, przywodzący w wyobraźni baśnie o Szeherezadzie z tysiąca i jednej nocy, ale nie był to też zwykły zapach potu, jaki wydzielali moi koledzy, a i ja zapewne również. W zapachu jej skóry było coś niebezpiecznego, coś, co nakazywało czujność. I była bardzo ciepła, jakby miała gorączkę. — Pokażesz mi swojego siusiaka? — zapytała cichym głosem, a te cztery słowa opatrzone znakiem zapytania wprawiły mnie w drżenie. — Nie teraz — odpowiedziałem konfidencjonalnie i szybko uciekłem; w nocy jednak nie mogłem spać. Jej pytanie uruchomiło serię podniecających obrazów. Zacząłem niecierpliwie myśleć o następnym dniu i spotkaniu z Glistą.

Następnego dnia nie wyszła jednak na podwórko. Nie mogłem o nią zapytać, przecież traktowaliśmy ją z lekceważeniem, nikt o nią nigdy nie pytał, wszyscy ją odganialiśmy. Znów nie mogłem w nocy spać. Minęły jeszcze dwa dni, wreszcie odważyłem się spytać Arka, gdzie się podziewa, ale tak by zaakcentować niesmak przy słowie „Glista”. I dowiedziałem się, że ma świnkę, chorobę, której się panicznie bałem, gdyż nie przechodziłem jej — jak większość rówieśników — w okresie przedszkolnym. Podniecenie minęło, zastąpione przez niechęć i lęk przed jakimkolwiek kontaktem.

Wiosna, eksplozja kolorów i zapachów. To było na trzy miesiące przed strasznym zdarzeniem z Alkiem i na dwa dni przed zamachem na Placu Świętego Piotra. W Rozgłośni Harcerskiej puszczali piosenki zmarłego właśnie Boba Marleya. Were jammin right straight from Yah, dobiegał zachrypnięty głos z okna na parterze, gdzie mieszkała Karolina, chuda dwudziestoletnia dziewczyna, którą dorośli pokazywali nam z odrazą jako narkomankę, a która nas zawsze witała z pogodnym uśmiechem. Nie traktowała nas jak dzieci, za co byliśmy jej wdzięczni i wcale nas wtedy nie obchodziło czy rzeczywiście bierze narkotyki. Jej brat miał jedno oko szklane, własne stracił w wyniku jakiejś bójki, podobno oberwał obtłuczoną butelką, obydwoje byli zatem dla nas kolejną podwórkową legendą. Był jeden z tych cudownych majowych wieczorów, powietrze pachniało kwiatami. Maj to mój ulubiony miesiąc, ziemia jest już w pełni rozbudzona, można położyć się w ciepłej trawie, a jednocześnie nie jest nieznośnie gorąco, nie dokuczają muchy i komary. Jammin, jammin, jammin, siedziałem sam przy trzepaku, Arek i Alek gdzieś poszli z matką, chyba pomóc jej stać w kolejkach w supersamie. Zobaczyłem jak Glista, niczym kot, nieśmiało skrada się w krótkiej sukieneczce w kwiaty.

Jammin, jammin, jammin. Nieśmiało bierze mnie za rękę, o nic nie pytam, nieśmiało prowadzi mnie na sąsiednie podwórko i dalej, mijamy bokiem budynek Teatru Komedia, przechodzimy przez dziurę w siatce na teren niewielkiego boiska do gry w siatkówkę, Alina trzyma mnie mocno spoconą dłonią, nie mówi ani słowa, prowadzi mnie w jakieś sobie tylko znajome miejsce, do jakiegoś tajemniczego schronienia pomiędzy gęstymi zaroślami kłujących krzewów. Jest tu duszno, so jam by my side, dziewczyna przyciąga mnie blisko siebie, kładzie spoconą dłoń na mojej piersi: — Lubisz mnie? — pyta. — Nie wiem — odpowiadam szczerze. — Chciałabym żebyś mnie lubił — wtula się jak kociak, jak Łaciak, biało–rudy kot jej mamy, którego wszyscy bardzo lubimy. Jej krótkie popielate włosy pachną potem. Sięga mi do połowy nosa, staje na palcach i próbuje mnie pocałować, ale odwracam głowę, boję się, że może jeszcze zaraża świnką, poza tym nigdy nie całowałem się z dziewczyną i nie jestem pewien czy mam na to ochotę. — Chcesz zobaczyć jak tam wyglądam? — pyta z wypiekami na policzkach, a ja tylko twierdząco poruszam głową, nie mogę wydobyć z siebie słowa. I hope you like jammin, too, podciąga wysoko, ponad pępek swoją lekką sukienkę i szybkim ruchem zsuwa do kolan brzydkie żółte majtki. Patrzę zafascynowany na różową szczelinkę poniżej brzucha, pomiędzy chudymi nogami, na delikatną niemal przezroczystą skórę, pod którą pulsują niebieskie żyłki. We are jammin, we are jammin, Alina z powrotem opuszcza sukienkę, ale majtek nie rusza, zsuwają jej się z kolan do łydek. — Teraz ty pokaż — prosi, a ja wiem, że już nie mogę jej odmówić. Mój członek jest teraz dużo większy niż zazwyczaj, nie wiem czy powinienem się tego wstydzić, czy być dumnym, jestem spanikowany. Rozpinam rozporek, jednak nie spuszczam w dół spodni, wystawiam tylko koniuszek na zewnątrz, ale dziewczyna łapie go w palce i wyciąga, rozpina mi guzik, wkłada rękę w moje majtki i dotyka jąder, potem bardzo delikatnie przesuwa palcami wzdłuż członka, który na czubku zrobił się wilgotny, jest już chyba dwa razy większy niż zwykle, czuję jak pulsuje w nim krew. Zmazuje palcem śliską kroplę, która z niego wypłynęła, wącha ją, potem smakuje końcem języka i uśmiecha się szeroko. — Chcesz też mnie tam dotknąć — pyta? Znów kiwam twierdząco głową, Alina unosi sukienkę, rozstawia szerzej cienkie nogi. Bierze moją dłoń i wkłada sobie pomiędzy uda, czuję, że ona także wydziela jakiś śluz. Zaciska mocno uda, chcę cofnąć rękę przestraszony, ale przytrzymuje ją. — Możesz mi tam włożyć palec — chyba bardziej stwierdza niż pyta, rozchylam delikatnie różowe płatki, jest tam ciepła i bardzo ciasna, przesuwam palcem wzdłuż szparki; — Naciśnij trochę mocniej — prosi, a sama sięga ręką po mojego członka, głaszcze go, potem ściska kilkakrotnie mocniej, nie wytrzymuję i wytryskuję na jej brzuch, brudzę przy okazji sukienkę. — Przepraszam — mówię strasznie zawstydzony. — To nic takiego — patrzy zafascynowana na czerwoną, lepką główkę penisa. — To moja kryjówka — dodaje — możemy tu przychodzić częściej. I wanna jam it. Chcę jeszcze głaskać jej wilgotną szparkę, chcę jak najgłębiej zanurzyć w środku palec, ale odsuwa moją rękę, schyla się i podciąga majtki. — Musimy już iść. Znów ciągnie mnie za rękę, ale tylko do dziury w siatce. Całuje mnie w policzek. — Lubisz mnie? — pyta jeszcze raz. — Chyba — bąkam niewyraźnie. Odwraca się i biegnie, patrzę za nią, za jej krótką czupryną, za sukienką w kwiaty i chudymi nóżkami w zielonych sandałach. I wanna jam it wid you. Wącham palce, pachną moczem i jakąś tajemnicą — morzem, odległymi wyspami, wyobrażeniem rafy koralowej, marzeniami…

Następnego ranka bracia dopadli mnie na podwórku. — Ej, Krzysiek coś ty robił z naszą siostrą — szturchnął mnie Arek, ni to zły, ni to rozbawiony.
— Nic — odpowiedziałem niepewnie.
— Wstydziłbyś się chodzić w krzaki z Glistą — dorzucił Alek i wybuchnął urywanym śmiechem.
— To ona mnie zaciągnęła — czuję, że robię się cały czerwony.
— Tak też myśleliśmy — zamknął temat Arek i grzmotnął mnie z całej siły po plecach.
— Chodź, idziemy nad Wisłę rozpalać w krzakach ognisko — grzmotnął jeszcze raz. Pobiegliśmy z krzykiem.
— Ale skąd wiecie? — pytałem potem, szykując bombę karbidową do wrzucenia w ognisko.
— O tobie i Gliździe? — Alek akcentował „tobie” i „Gliździe”.
— No o tym, co się wczoraj stało.
— Sama się wygadała przed matką. Była straszna awantura, bo mama myślała, że to może ojciec jej te śmierdzące plamy na sukience zostawił — Alek znów zaniósł się przerywanym śmiechem. — Dostała takie lanie na goły tyłek, że nie usiądzie teraz na nim przez miesiąc.
Karbidowa puszka wystrzeliła, rozrzucając wokół płonące gałęzie.
— No i raczej się u nas w domu nie pokazuj, bo też możesz oberwać — poważnie dodał Arek.

Spłoszone spojrzenia, którymi w następnych miesiącach ukradkiem się wymienialiśmy, musiały nam wystarczyć. Wzrokiem chciałem jej przekazać współczucie i wdzięczność. Alina już nie podchodziła do nas, w ogóle rzadko wychodziła na podwórko, a ja nigdy sam nie próbowałem się zbliżyć w obawie przed gniewem ich matki, a może w jeszcze większym stopniu przed tym, że sprawie mogliby dowiedzieć się moi rodzice. Co wieczór jednak o niej myślałem, przypominałem sobie jej dotyk, ciepło jej szparki i ten niezwykły zapach. Co wieczór marzyłem o tym, że porywam ją na bezludną wyspę, że jest wojna i tylko my wychodzimy ocaleni spod gruzów zbombardowanego domu, że przyjeżdżam po nią kradzionym samochodem i razem uciekamy wielką jak w amerykańskich filmach autostradą przed ścigającymi nas radiowozami z napisem ZOMO. W tych marzeniach byłem jej wybawicielem i opiekunem, a ona z czułością kładła głowę na moim ramieniu. W marzeniach całowałem ją w usta, zapominając, że może zaraża świnką. Najczęściej jednak wracałem w marzeniach do jej sekretnego miejsca w krzakach, w którym odnajdywaliśmy się szczęśliwi, a ona znów ściskała mojego członka aż do spełnienia. I zawsze w tych marzeniach była piękna.