15 mar

Konstatny Pieńkosz: Pożegnanie Andrzeja Szmidta

Tuż po świętach Bożego Narodzenia, w szary i deszczowy dzień odprowadziliśmy na Cmentarz Powązkowski Andrzeja Szmidta, poetę. Aura dostroiła się do smutku pogrzebu. Śpiewany przez Ewę Demarczyk Taki pejzaż współbrzmiał z mrocznym południem, rozpościerającą się mgłą, siąpiącym deszczem.
Zmarł poeta bardzo dobry, rozpoznawalny po kilku usłyszanych wersach. Odszedł także bardzo dobry człowiek, życzliwy zatroskany o innych. A także pogodzony z losem z przypisanym mu miejscem, z tym, co o nim mówiono i pisano. Także pogodzony z cierpieniem.
Znałem go od 1977 roku, kiedy jeszcze jako student wydrukowałem w „Literaturze” recenzję z jego tomu Modne ubranko. Od tego czasu obdarzał mnie zaufaniem, pokazywał nowe wiersze, czasami czytał przez telefon. Podczas wielu spotkań przy bardzo małej ilości alkoholu (Andrzej brał leki psychotropowe) wspominał swoją młodość studia na KUL – u, prace w różnych redakcjach (m. in. w „Gromadzie – Rolniku Polskim”). Te rozmowy przenosiły w czas trochę zapomniany, zgrzebny i ubogi. Mało kto pamięta, że Andrzej Szmidt był swego czasu wziętym krytykiem. Zamieszczał sporo recenzji i szkiców literackich. Drukował we „Współczesności”, „Kulturze”, „Więzi”. Miał swoje odrębne zdanie, swoją własną hierarchię, dlatego dobrze się z nim dyskutowało.
Jego poezją zainteresowałem się już na studiach. Mój kolega z polonistyki, dziś ks. Adam Zelga powiedział mi po pogrzebie, że przepisał cały debiutancki tomik Szmidta Malowanki. Oczywiście natchnieniem był „Taki pejzaż” w niezwykłej interpretacji Ewy Demarczyk. Inne wiersze pozostały trochę w jego cieniu. W jakimś sensie był poetą jednego wiersza i poetą wielu wierszy pozostałych, w których wypowiedział się szeroko, choć z dużą dozą monotonii. W wierszach, w Modnym ubranku, w Szczoteczce do sumienia, Wyroku nieprawomocnym, Skrzypeczkach i Zapiskach najczęściej bywał moralistą, poetą społecznej wrażliwości. Bywało, że owo moralizowanie ograniczał do stereotypu, do rejestrowania banalnej powszedniości, jakby w przeświadczeniu, że w tym wyraża się – paradoksalnie – prawda o Polsce, o jej historii, o osobistych uwikłaniach bohatera jego wierszy. Bywał liryczny, sentymentalny, powszedni, z rzadka heroiczny. Szmidt nieczęsto mówił oryginalnymi frazami, oględnie dawkował obrazy i konkrety. Indywidualny i zbiorowy los najpełniej wyrażał się w formach ułomnych, kalekich, pożyczonych od stereotypu, który nie poddaje się demaskacji. Był w tym zarówno stereotyp odczuwania jak i nazywania. Jego słowo starało się nazwać to coś czego nie wyrażę bo wymyka się definicji. Można tu podejrzewać poetę o wszelkie ascetyczne skłonności: wyrzeczenie się indywidualizmu, urody języka, redukcję retoryki, wreszcie – na poziomie etycznym – pokorne pogodzenie się z losem. A jednak jako poeta mówił zawsze głosem własnym, zawsze rozpoznawalnym, choć tak wyraźnie, wręcz metodycznie, wyrzekającym się piętna indywidualizmu.
Andrzej Szmidt potrafił budować wiersze z gestu rezygnacji, wycofania. Zwłaszcza w ostatnich Zapiskach i utworach drukowanych w „Więzi”, która była miejscem jego pracy, pobrzmiewa ton wyrażający świadomość jego rozmijania się z trendami czasu. Właściwie tylko Szmidt w ostatnim kilkunastoleciu stał się poetyckim rzecznikiem pokrzywdzonych rozczarowanych, rozżalonych, o których zapomniała dumna nowa epoka. Jak Norwid pisał swój pamiętnik artysty / Ogryzmolony i w siebie pochylon – / Obłędny!… ależ – wielce rzeczywisty.
Żegnam go jego własnym wierszem:

prawie szeptem odchodzą
od nas przyjaciele
w tę drogę nieprzeniknioną
której się boimy
patrzą na nas nieśmiało
nic nie mogą powiedzieć
ale jakby otuchy dodają –

nam jeszcze burze ognie –

oni marmurowieją powoli
i bezustannie
w naszej pamięci
ale są jak powietrze
przezroczyste

a nie do opisania.

(*** prawie szeptem odchodzą)