15 mar

Wacław Holewiński: Nie tknął mnie nikt (fragment)

Łosiew nie znosił mężczyzn, którzy się rozklejali. Sam nie płakał od dziecka. Wiedział, rozumiał to doskonale, że ranny nie płacze dlatego, że nagle wystraszył się szubienicy. Sądził raczej, iż musi przeklinać los, który nie dał mu szans realizacji własnych pomysłów. Przez chwilę starał się wczuć w rolę swego przeciwnika, ale sama myśl, że mógłby wystąpić przeciwko carowi i swojemu państwu, napawała go obrzydzeniem.
Wstał i zaczął chodzić po celi. Przez chwilę nie zwracał uwagi na leżącego. Jego myśli zaprzątała już nie zbliżająca się kaźń, ale konieczność powrotu do Wilna i zaplanowane spotkanie z gubernatorem. Trochę się go obawiał. Z drugiej jednak strony miał się czym pochwalić. Jego sukcesy były niepodważalne.
– Panie pułkowniku – usłyszał, jak więzień próbuje usiąść na pryczy. Podszedł do niego i pomógł mu podpierając go pod plecy szybko zwiniętym kocem. – Na końcu tego świata… – Chwycił go mocno za rękę. – Nie jestem zadowolony ze swego życia. Mam wyrzuty sumienia…
Kapitan wiedział, że Dymitr Fiodorowicz nie może zrozumieć tego, co się z nim dzieje. Czuł jakieś mistyczne uniesienie, które niewiele miało wspólnego z wiarą, ale powodowało gwałtowne falowanie emocji. I co gorsza zamiast spokoju, którego oczekiwał, obudziły się w nim demony przeszłości.
– Nic, nic – Łosiew, patrząc na rannego zaczął się obawiać, że ten może nie dotrwać do egzekucji. A z tego ani on, ani gubernator z całą pewnością nie byliby zadowoleni. – Niech pan się uspokoi kapitanie. Każdy ma na sumieniu jakieś grzechy.
Zwierzdowski oprzytomniał.
– W Akademii, wie pan, że Sierakowski długo się starał o przyjęcie, początkowo słowa Polska nikt nawet nie wypowiadał?
Znał te ich rojenia. Lud, który stał się fetyszem i wymówką… Każda niegodziwość usprawiedliwiana niesioną dlań pomocą była wybaczona… Jakie to szczęście, że od początku kontrolowali te chłopięce spiski. Co prawda później wymknęło się to trochę ich uwadze, zaczęło żyć własnym życiem ale, summa summarum, bilans i tak wychodził dla niego i dla służby całkiem poprawnie. W Cesarstwie, gdzie na dziesięciu studentów, sześciu próbowało rewolucji, trzech donosiło, a tylko jeden był zagadką, polskie spiski były dobrze kontrolowane.
– Ale trzeba było szukać pomocy. Bo patriotyzm, pułkowniku nie ma nic wspólnego ani z Rosją, ani z Polską, ani z żadnym krajem świata. Istotą było wyzwolenie, podniesienie z biedy, z zawłaszczenia ludzkiego życia…
Dymitr Fiodorowicz nie chciał tego nawet słuchać. Szarpnął więc rannego za ramię, a później wziął jego twarz w ręce i skierował jego wzrok prosto na siebie.
– Nie warto, kapitanie, troszczyć się o innych na godzinę przed śmiercią. Niechże pan to zrozumie. Nikt nie ma ani chęci, ani woli, żeby panu podziękować za pańskie starania. Nie dostrzegł pan tego, czy jest pan po prostu głupcem?
Chwilę trwał, zanim zrzucił z twarzy zimne dłonie żandarma. W jego kwaśnosłodkim oddechu wyczuł woń alkoholu i pomyślał, że chętnie też by się napił. Co prawda rzadko pił więcej niż dwa, trzy kieliszki, ale tym razem czuł, że dobrze by się poczuł wlewając w siebie nawet odrobinę koniaku.
– Głupcem powiada pan, pułkowniku? To całkiem możliwe. Przecież mogłem, jak pan, stanąć po stronie silniejszego. Bez żadnego ryzyka za to z pewnością awansu, czyż nie?
Łosiew wyczuł w jego głosie kpinę, ale nie zależało mu przecież na uznaniu rannego. Dawno nauczył się powściągać emocje i nie zamierzał odpowiadać na złośliwości powstańca.
Znów milczeli. Byli jak dwa psy nieustannie warczące na siebie, przyczajone, nieufne, zdolne do śmiertelnego ataku ale jednocześnie ostrożne i nie pozbawione chęci załagodzenia konfliktu.
– Spędzicie mieszkańców?
Pułkownik kiwnął głową. Napad na miasto, walki, śmierć, wszystko musiało mieć swoje konsekwencje. Ciekawiło go swoją drogą jak wielu przyszłoby na ten spektakl z własnej woli. Jak znał życie byłoby ich niemało.
– Komedia z tragicznym finałem.
– Raczej farsa, kapitanie. Za kilka miesięcy w całym Królestwie zapanuje spokój, tacy jak pan będą albo na Syberii, albo za granicą, albo w ogóle już ich nie będzie. Pańscy rodacy, proszę wierzyć, odetchną i poczują ulgę. Jak najszybciej będą chcieli zapomnieć o tym buncie, na którym bez wątpienia stracili to, co dzięki cesarskiej opiece zyskać mogli. Pańscy rodacy w innych zaborach dawno zrozumieli tę prawdę.
Niestety, kapitan doskonale rozumiał, że słowa Dymitra Fiodorowicza mają pełne pokrycie w rzeczywistości. Z zamożnej Wielkopolski czy Galicji tylko szaleńcy spieszyli powstaniu na odsiecz. Owszem, gotowi byli wesprzeć insurekcję datkami, choć nie tak wielkimi na jakie liczył Rząd Narodowy ale nic więcej. I na nic więcej nie liczcie, mówiono mu, gdy parę lat wcześniej próbował agitować w poznańskiem. Bogacili się i za spokój byli gotowi zapłacić wysoką cenę łącznie z porzuceniem marzeń. Przypomniał mu się wiersz poety uznanego: „Gotują się na powstanie –/ Pobłogosław, Panie Boże,/ Tak jako kaczki za morze/ Wybierają się – na wroga/ Już! już! vivat Poznańczanie!”. Wiersz proroczy.
– A mimo to, warto było – powtórzył uparcie.
– Jest takie nasze powiedzenie: skazał ni k siełu, ni k gorodu. U was mówi się ni przypiął, ni przyłatał. Nikogo, kapitanie, nie może pan już przekonać.
– Parafrazując Cycerona: ibi patria, ubi bene.
Pułkownik słabo znał łacinę ale zrozumiał, co powiedział do niego Zwierzdowski.
– To ludzkie. Nie ma pan prawa wymagać od innych więcej niż ich stać. Pan chce uchodzić za bohatera. To nie było pytanie tylko wniosek, który Łosiew wyciągał z całej ich rozmowy. – Zgoda, czemu nie. Ale ci chłopi, których mamił pan pustymi obietnicami. Im też spojrzy pan spokojnie w oczy? Pluną panu prosto w twarz.
Za oknem robiło się już jasno. Żandarm stanął pod nim i zobaczył, że spod śniegu, który przykrywał wybrukowany dziedziniec aresztu, wyrasta rachityczna, może półmetrowa sosenka. Jak mogła wykiełkować w takim miejscu? Na wiosnę ktoś ją przydepcze butem albo wyrwie z obawy, że korzeniami porozsadza kamienny podwórzec. Przyszła mu do głowy myśl mało odkrywcza, że przyroda pokonuje wszelkie przeszkody.
Kapitan poczuł się znów zmęczony. Czuł, jak drętwieją mu nogi, które w trakcie rozmowy odchylił w bok, bo wydawało mu się, że w ten sposób rana będzie go rwała choć odrobinę słabiej. Starał się poruszać palcami u stóp aby przywrócić w nich krążenie krwi ale, być może dlatego, że w celi było tak zimno, ledwie uniósł je do góry poczuł, że ociera je o twardy kant skóry buta. Domyślił się, że onuca, którą tak starannie składał trzy dni wcześniej musiała się obsunąć i odsłoniła czubek stopy.
Znów poczuł, że ten koniec, który zbliżał się nieubłaganie, powinien był wyglądać zupełnie inaczej. Parę lat wcześniej mógł zginąć rozerwany artyleryjskim pociskiem gdzieś na polu bitwy w wojnie krymskiej. Tak byłoby lepiej. Nie wybieramy sobie śmierci ale czasami, pomyślał, swoją śmiercią stwarzamy okazję innym. A cóż ta Polska? Komu ona dała wolność? Czuł narastającą frustrację.
Pułkownik zdjął z lampy klosz i przypalił od knota papierosa, a potem zapalonego bez pytania podał rannemu. Zwierzdowski pociągnął i momentalnie zaszumiało mu w głowie. Przypomniał sobie jak Bożyk wycinał mu z kory ogromną szkutę. Szlifował ją drobnym piaskiem nad rzeką aż dziób wznosił się wysoko ponad pokład i płócienny żagiel wzmocniony rejami z patyków. Bo Bożyk widział kawał świata, był w jakichś portach i napatrzył się na statki, o których marzył, jak inni o zbawieniu.
– Krugom durak – powiedział do siebie Dymitr Fiodorowicz, a już w myślach dodał, że niepotrzebnie noc strawił z tym szaleńcem. Trzeba było spać, odpocząć, może jaką kobietę sprowadzić? Nawet szpetną byleby przytuliła. – Chciałby pan, kapitanie, jeszcze czegoś? Później nie będzie już okazji.
Powstaniec popatrzył na niego rozszerzonymi źrenicami. Czego mógłby jeszcze chcieć? Z Bogiem sprawy załatwił, a z ludźmi nawet gdyby żył i sto lat spraw nie dokończy.
– Niczego mi nie trzeba – powiedział wyraźnie akcentując każde ze słów, bo nagle zdało mu się, że Rosjanin od tylu lat mieszkający na Litwie, może czegoś nie zrozumieć. W końcu wciąż rozmawiali po polsku.
Drzwi celi otworzyły się i zajrzał do niej naczelnik dając pułkownikowi znak, że już czas. Łosiew machnął na niego ręką, jakby mówił, że to on decyduje, kiedy należy zaczynać. Z drugiej strony wiedział, że nie należy odwlekać tego, co nieuniknione.
– Nie może się pan ze mną rozstać, pułkowniku? – Więzień roześmiał się ale tym razem nerwowo, spazmatycznie. Z trudem przełykał ślinę. Widać było, że wcześniejsze pozy w chwili ostatniej odpływają, pękają, jak mydlana bańka.
Żandarm wyciągnął do niego rękę i mocno ją uścisnął. Zbyt mocno, jak dla rannego, ale Rosjanin nie zauważył ściśnięcia warg powodowanego bólem. Zamiast wyjść, rozglądał się przez chwilę po celi, jakby szukał pretekstu, aby przedłużyć to pożegnanie ponad miarę. Zwierzdowski postanowił mu w tym pomóc.
– Dziękuję, pułkowniku. Był pan dżentelmenem. To takie rzadkie wśród żandarmów.
Dymitr Fiodorowicz wiedział, że ranny nie chciał go obrazić, ale poczuł się tym stwierdzeniem dotknięty. Znał wielu oficerów żandarmerii, których podniecała każda przewaga uzyskana nad wrogiem, ale znał też takich, którzy nie znosili przemocy, a do wrogów odnosili się nie tylko z szacunkiem, ale i pewną dozą sympatii. Miał nadzieję, że sam jest zaliczany do tych ostatnich. Nerwowo sięgnął do wewnętrznej kieszeni, czuł, że zbliża się kryzys. Musiał łyknąć i tym razem nie miał szansy, aby ukryć to przed więźniem. Podał więc butelkę rannemu, bo wyznawał zasadę, że nie warto ukrywać tego, czego nie jesteśmy w stanie ukryć.
Więc jednak… Skazaniec przypomniał sobie, że już wcześniej podejrzewał pułkownika, że ten nie unika alkoholu. Przyjął butelkę z wdzięcznością. Pociągnął spory łyk, odetchnął i oddał ją właścicielowi. Łosiew pił i pił, aż pokazało się dno, a i wtedy nie przestał. Dopiero kiedy była zupełnie pusta, kiedy nie została ani kropla, schował ją za pazuchę. Bez słowa odwrócił się i zastukał do drzwi.
Wyszedł i z czekającym na niego w korytarzu naczelnikiem udał się do jego gabinetu. Podszedł do okna i szarpnął za zasłonę. Było już całkiem widno. Popatrzył najpierw na kolegiatę, a potem na szubienicę i zgromadzonych wokół niej ludzi. Gaworzyli między sobą pozornie obojętni na sytuację. Z tyłu trzymając za uzdy konie stało pół sotni Kozaków ściągniętych tu aż z Sandomierza. Przytupywali, bo mimo ciepłych mundurów musieli wymarznąć w czasie drogi. Jeszcze dalej za nimi ustawiono na postrach kartaczownicę o niewielkiej lufie. Czterech artylerzystów opierając się o jej koła kłóciło się o coś zajadle, a z ich ust na mrozie wydobywały się kłęby pary tworząc niewielkie obłoki podobne do dymu papierosowego.
Zdjął płaszcz i powiesił go na stojącym w kącie półokrągłym wieszaku o czterech ramionach. Chwilę grzał ręce o rozgrzane kafle pieca, a potem kazał podać śniadanie. Gruba kobieta, którą widział tu rano, w trymiga naznosiła jedzenia. Naczelnik, uczulony na zachcianki przełożonych, zawsze był gotów nakarmić gościa.
– Ilu ich zostało? – zapytał Łosiew, mając na myśli uwięzionych powstańców.
– Dwudziestu trzech – dla Miłowidowa nawet ci, którzy jeszcze pozostali w opatowskim areszcie, byli zbyt wielkim obciążeniem. Naczelnik nie był typem oprawcy skłonnym do pomsty za wszelką cenę. Zwłaszcza, że jego żona, Katarzyna Aleksandrowna, Polka, na samą myśl o kaźni rodaka dostawała spazmów.
Pułkownik nalał do herbaty mleka. Gdzieś podpatrzył ten angielski zwyczaj i od wielu lat lubił tym zaskakiwać współbiesiadników. Nie żeby mu specjalnie smakował taki napój ale tak, z przekory.
– Pan po śniadaniu – zapytał naczelnika, bo ten siedział tylko przy stole nie tykając jedzenia.
Miłowidow skrzywił się i popukał się napuchniętym palcem parę centymetrów poniżej pasa, który opinał wystający brzuch.
– Lekarz mówi, że to wrzody, ale Boh jewo znajet, boli jak diabli. Trudno cokolwiek przełknąć, pułkowniku.
– Trzeba o siebie dbać. Koniecznie! – Wyciągniętym palcem pomachał tuż przed twarzą rozmówcy. Dymitr Fiodorowicz lubił udzielać rad zupełnie oczywistych. Z drugiej strony sam rzadko podporządkowywał się własnym zaleceniom.
Skończył jeść, wytarł usta serwetą i podniósł się na nogi. Dobrze się poczuł z pełnym żołądkiem. Jeszcze raz spojrzał przez okno. Cały plac wypełniony był już miejscową ludnością.
– Niech pan Andrieju Stiepanyczu pośle po więźnia. Trzeba mieć to wreszcie za sobą.
Naczelnik podniósł się i wychodząc na korytarz, prawie uderzył głową o głowę Marachowa, adiutanta pułkownika. Wpuścił go do środka.
Marachow zdał mu relację z przygotowań do podróży. Mieli ruszyć z Kozakami tuż po egzekucji. Ich dowódca, ponaglany rozkazami swoich przełożonych, którym nieustannie brakowało ludzi, nalegał na szybkie opuszczenie Opatowa. Co więcej, był przekonany, że rozbici, ale wciąż grasujący po lasach buntownicy, na wieść o egzekucji Zwierzdowskiego, gotowi są w akcie rozpaczy spróbować napadu i tylko wyjazd z miasteczka jego prześladowcy może ich odwieść od ponownego ataku.
Naczelnik w towarzystwie czterech strażników zszedł osobiście po więźnia. Kilkukrotnie uczestniczył w egzekucjach, ale ta miała wymiar szczególny. Nigdy dotąd bowiem nie robiono tego publicznie, nigdy nie spędzano mieszkańców i nigdy żaden jego więzień nie znaczył dla buntowników tak wiele.
Kapitan klęczał oparty o pryczę i modlił się. Niepojęte, w jaki sposób znalazł się na posadzce. Nie zwrócił uwagi na wchodzących, a może tylko nie dał po sobie poznać, że ich usłyszał. Naczelnik dał znak, aby mu nie przeszkadzać, ale czekając, poczuł, że wrzody odbierają mu wszystkie siły i nie da rady tak stać w bezruchu.
– Ty, Panie, jesteś moją tajemnicą. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, amen – wyszeptał chwilę wcześniej, niż komendant zadecydował, aby przerwać mu modlitwę. Przeżegnał się jeszcze i dwa razy uczynił znak krzyża. – Proszę mi pomóc.
Strażnicy podeszli do niego, podparli pod ramiona i postawili na nogi. Musieli go trzymać, bo bez tego zwaliłby się na ziemię. Miał mało sił. Chciał się jeszcze napić i siwy strażnik, jeden z dwu, którzy tak naprawdę nie byli tu potrzebni, podał mu kubek napełniony wodą. Pił, a strużki wody ciekły mu też kącikami ust wprost na ubranie.
Założyli mu płaszcz, bo nawet skazaniec w taki mróz nie powinien opuszczać budynku bez odzienia i wyszli na korytarz pełen ludzi i światła. Musiał nawet zmrużyć oczy, bo było tu po wielokroć jaśniej niż w celi. Któryś z mężczyzn otworzył zamek w kracie odgradzającej areszt od schodów. Nie mógł unieść nóg więc strażnicy zarzucili sobie jego ręce na karki i chwyciwszy w pasie wynieśli na parter budynku. Ale kiedy stanęli w otwartych drzwiach, zebrał w sobie wszystkie siły, odtrącił ręce strażników i starał się ruszyć do przodu bez ich pomocy. Nie dał rady. Złapali go, zanim upadł.
– Pańskie miejsce jest w teatralnej trupie. Nawet na koniec chce pan grać bohatera? – dopiero teraz zobaczył, że Łosiew stoi tuż za nim. – Pan miał takie dobre referencje…
Dymitr Fiodorowicz nie wyjaśnił, czyje to były referencje. Szybkim krokiem żandarm oddalił się i poszedł prosto pod szubienicę wokół której stali teraz porozstawiani żołnierze. Mieli w rękach karabiny z nałożonymi nań bagnetami aby w razie konieczności odgonić rozgniewany tłum.
Ale zgromadzeni wcale nie byli chętni do odbijania prowadzonego na kaźń kapitana. Co więcej, w jego stronę leciały z ludzkiego szpaleru, którym musiał przejść szydercze okrzyki. Zastanawiał się dlaczego ci ludzie, jeszcze rok wcześniej tłumnie uczestniczący w patriotycznych manifestacjach, organizowanych przez wikarego Zakrzewskiego, dziś tak mu złorzeczą. To przecież dla nich gotów był za swoje czyny zapłacić cenę najwyższą. Pomyślał, że z podestu, na którym zbudowano szubienicę, będzie miał dobry widok, że popatrzy na zgromadzonych i na ptaki, które obsiadły zaśnieżone gałęzie drzew, jakby po tym widowisku spodziewały się także czegoś dobrego dla siebie.
Szli bardzo wolno, więc uniósł twarz do góry i starał się nikomu nie dać pretekstu nawet do podejrzeń, że lęka się śmierci albo że w ostatniej chwili, dla ratowania życia, gotów jest zaprzeczyć samemu sobie.
Z trudem dowlekli się do podestu. Czuł, jak rana, ledwie zasklepiona, znów pęka, jak krew zalewa mu podbrzusze ale jeszcze bardziej bolały go ramiona nienaturalnie uniesione do góry przez pomagających mu iść strażników. Któryś z nich sapnął ciężko, bo wleczenie mężczyzny zupełnie bezwładnego stanowi wysiłek nawet dla młodego człowieka, a ten strażnik dawno przekroczył czterdziestkę i w przeciwieństwie do Zwierzdowskiego nie chciał grać roli innej niż ta, którą mu przypisano.
Po sześciu stopniach weszli na drewnianą podwyższenie. Zmieściłaby się na nim kompania wojska, pomyślał. Ale oprócz niego i strażników był tam tylko Łosiew, jeszcze jeden wojskowy i mężczyzna, który nerwowo sprawdzał pętlę na sznurze zwisającym dość nisko. Tak nisko, że chyba musiałby się położyć, aby zacisnęła się na jego szyi. Przez chwilę, aż do momentu kiedy dopatrzył się w podłodze zapadni, zastanawiał się, w jaki sposób zawiśnie na tym sznurze.
Mężczyzna, stojący obok pułkownika, zaczął odczytywać mu wyrok wojennego trybunału. Pozbawiono go w nim nie tylko majątku, którego tak naprawdę przecież nie posiadał, ale i stopnia wojskowego. Skazywano go za spisek przeciwko władzy cesarskiej i porządkowi publicznemu. Tak naprawdę był więc już nikim, zanim dowiedział się, że jego życie też nie stanowi już żadnej wartości.
Wydało mu się, że słyszy jakiś zbiorowy oddech tłumu, który nagle, w obliczu zbliżającej się śmierci przycichł i złagodniał. Nawet największy złoczyńca, pomyślał, wzbudza w takich okolicznościach współczucie. Ale wbrew temu, co wcześniej myślał, nie potrafił zapamiętać żadnej twarzy. Rozmazały mu się, rozmyły, zlały w jedność.
Podszedł do niego kat i chciał mu zawiązać oczy. Złapał go za rękę i odsunął ją od twarzy. Mężczyzna zabrał więc przepaskę i wsunął za pazuchę. Strażnicy ustawili go dokładnie pod zwisającym sznurem. Czuł, jak pętla podciągana czyimiś rękoma zaciska mu się na szyi.
Zanim poleciał w dół, pomyślał jeszcze, że nie tylko Bóg, ale i człowiek jest tajemnicą. A później było dokładnie tak, jak przypuszczał. Zabrakło mu powietrza, a członek gwałtownie uniósł się ku górze.
Pułkownik Dymitr Fiodorowicz Łosiew miał pewność, że w chwili, w której lina, dzięki specjalnej przekładni naprężyła się i uniosła zawieszonego nań buntownika, nikt z zebranych na placu nawet na niego nie spojrzy. Nie on był tu przecież atrakcją. Wiedział, że zupełnie spokojnie może więc sięgnąć za pazuchę i łyknąć z butelki zabranej z gabinetu naczelnika.
Później rozkazał już tylko pochować trupa w przydrożnym rowie.

Bodaj w czerwcu roku 2004 w „Gazecie Wyborczej” znalazła się niewielka notka o planach zmiany patrona jednej z ulic Opatowa. Nie dlatego aby dotychczasowy był zły. Inicjatorka tych zmian, Młodzież Wszechpolska, znalazła „lepszego”. Zajrzałem do monumentalnej pracy prof. Kieniewicza o Powstaniu Styczniowym świadomie piszę z dużych liter/. Zrobiło mi się smutno. Tym, o którym postanowiono zapomnieć był Ludwik Zwierzdowski.