15 lip

Konrad T. Lewandowski: Afgański Zeus (powieść przygodowa)

1. Pioruny z Hindukuszu

Żandarm wyleciał przez okno.
Pod naciskiem pleców wyłamały się krzyżowe poprzeczki łączące poszczególne tafle szkła i tak przepadła jego ostatnia nadzieja na odzyskanie równowagi. Jeszcze rozpaczliwie chwycił się story, ale zerwał ją razem z karniszem, sekundę później puściły zaczepy i zasłona załopotała nad nim jak ogon znikającej za parapetem komety. Rozległ się przenikliwy brzęk szyb rozpryskujących się na petersburskim bruku, a następnie potężny łomot i trzask. O dziwo jednak, nie był to taki odgłos, jaki powinno wydać ludzkie ciało spadające z wysokości pięciu metrów na kocie łby.
Sergiusz Lawendowski chwiejnym krokiem podszedł do wyrwy i spojrzał w dół. Żandarm miał szczęście, spadł na dach dorożki czekającej pod restauracją. Nic mu się nie stało i właśnie z pomocą zaskoczonego stangreta usiłował wygrzebać się ze sterty połamanych szczątków. Sergiusz zaklął, odwrócił się i z najbliższego stołu porwał butelkę szampana. Na dnie było jeszcze ze trzy palce musującego napoju. Wychylił go jednym haustem i wrócił do okna. Żandarm już siedział, ale trafiony ciężką butelką w czoło padł jak kłoda, zalewając się krwią. Przerażony stangret zaciął konia i odjechał w popłochu w kierunku placu Issakiewskiego.
Starszy lejtnant odruchowo obciągnął po bokach marynarkę w angielską kratę, jakby to była bluza mundurowa, i powiódł wzrokiem po sali restauracyjnej. Wszyscy oczywiście patrzyli na niego. Drugi żandarm stał jakieś dziesięć kroków od Sergiusza, ale po tym pokazie ani myślał interweniować. Los podwładnego też najwyraźniej był mu obojętny, całą uwagę skupiał na wyjaśnieniach korpulentnego właściciela lokalu, który tłumacząc coś gorączkowo, co chwila dla podkreślenia wagi swych słów plaskał otwartą dłonią w kark pokornie schylonego kelnera. To on nadgorliwie wezwał żandarmów, żeby wyprowadzili awanturującego się gościa. Gdyby Sergiusz nie był po cywilnemu, kelner z pewnością na to by się nie odważył. Teraz wychodziło, że sam skończy w roli jedynego winnego całego zajścia, sobaczy jego los…
Żandarm pokiwał głową ze zrozumieniem i też dał w łeb kelnerowi. Oznaczało to, że już padły magiczne słowa, wypowiedziane z przydechem i konfidencjonalnym szeptem: „Gwardia przyboczna z Carskiego Sioła, oficer do specjalnych poruczeń Jej Imperatorskiej Wysokości Elżbiety Aleksandry Fiodorowny”… No tak, właśnie on – starszy lejtnant Sergiusz Lawendowski, we własnej, pijanej jak świnia osobie, człowiek z licencją na demolowanie petersburskich knajp, pranie po pyskach szeregowych przedstawicieli władzy oraz ciskanie nimi przez okna. Nic mu nie mogli zrobić. Szef restauracji to wiedział, nowo zatrudniony kelner jeszcze nie, stąd ta afera. Tylko o co właściwie poszło? To było dobre pytanie…
Sergiusz spróbował sobie przypomnieć, wytężając zamroczony alkoholem mózg. Pamiętał tylko, że coś powiedział. Co? Kompletna pustka w głowie. Ale po tym, co powiedział, a z całą pewnością zrobił to za głośno, przy sąsiednich stolikach zapadła głucha cisza. Potem jakiś spurpurowiały apoplektycznie czynownik – starszawa, nabzdyczona swołocz – trzeciej, a może nawet drugiej rangi, cywilny generał, mówiąc krótko, poderwał się z miejsca i zaczął histerycznie wrzeszczeć, że on tego nie zniesie, on sobie wyprasza, on się domaga knutów, Sybiru i tak dalej w tym asortymencie. Nadbiegł kelner, po czym źle wybrał gościa, któremu w tej sytuacji wolno krzyczeć głośniej. Sergiusz ze swej strony niczego nie prostował, zbyt wielką miał ochotę dać komuś w mordę. Teraz czynownik siedział skulony na swoim krześle i łypał przepraszająco przekrwionymi ze strachu ślepiami. Ba, nawet starał się przymilnie uśmiechać, boż wiadomo, wasze wysokobłagorodie, jak to jest, kiedy się człowiek mało wiele wódeczki napije… Ludzka rzecz. Cokolwiek Sergiusz powiedział, jakie by to nie było bluźnierstwo i przeciw komu, niżej postawieni nie śmieli go osądzać, pouczać ani tym bardziej wyciągać konsekwencji. Jeżeli wstyd im było potakiwać, mogli najwyżej udać, że nie słyszeli. Ot, ruski obyczaj!
„Tylko co ja właściwie powiedziałem?”, koniecznie chciał się dowiedzieć Sergiusz. Podszedł do swojego przygodnego kompana, który całą awanturę przespał błogo z twarzą w talerzu z niedojedzonymi blinami z czarnym kawiorem. Jakże mu tam było? Misza czy Grisza? Czort jego chrzcił! Chwycił towarzysza za kudły na potylicy i podniósł do pionu.
– Ty, powiedz mi, co ja powiedział? – Pochylił się nisko, żeby odpowiedź przypadkiem znów kogoś nie zbulwersowała.
– Eeee… ktooo, gdzie… jeszczeeee… kieliszeee-cz-ek?! – czknął zapytany.
Zrezygnowany Sergiusz upuścił go z powrotem w placki. Uniósł się i znów rozejrzał po lokalu. Kelner nadal brał po pysku, na zmianę od pryncypała i żandarma za wprowadzenie władzy w błąd, ale coraz mniej osób to interesowało. Goście znów pochylali się nad swoimi zastawami. Od wybitego okna ciągnął słony rześki wiatr znad Bałtyku.
„Co ja tu robię?”, zapytał Sergiusz sam siebie. Nagle, bez ostrzeżenia wrócił ten podły nastrój, od którego się wszystko zaczęło. Dojmująca świadomość, że jego życie nie ma najmniejszego sensu. Że wszystko, co wielkie, porywające i wspaniałe, już było, już się stało, przeminęło i przepadło bezpowrotnie. Stracona Patrycja, stracona miłość… odeszła Druga Rzeczpospolita… skośnooki król Polski… Chimery i mrzonki. Tak! Pewnie, że mrzonki, zwidy, majaki, złudzenia, utopie! Tylko że bez nich, czuł to wyraźnie, nie było już nic. Tylko jedna, wielka, dławiąca gardło, rozpaczliwa pustka. Mógł ją zalewać alkoholem, zapełniać złością, trzaskiem wybijanych szyb i głuchym, beznadziejnym skowytem opuszczonej przez Boga duszy.
Znów stanęła mu przed oczami twarz Patrycji. Ileż w niej było żałoby i dumy, gdy odrzucała ze wzgardą jego oświadczyny, nazywając go niewolnikiem i duchowym starcem. Czemu wtedy nie znalazł w sobie dość honoru, żeby od razu strzelić sobie w łeb? Wszak żyć nie miał ani po co, ani dla kogo. Dla cara? Tu zdaje się powiedział to, co powiedział… Teraz już nie chciał wiedzieć co dokładnie. Bardziej chciał umrzeć, tyle że nikt nie zamierzał go zabić… Dlaczego? Co trzeba zrobić petersburskiemu żandarmowi, żeby ten w końcu sięgnął po nagana? Czemu ubić nie chcą? Ani się Sergiusz spostrzegł, jak skutkiem pijackiego wzruszenia, że żyć się już nie da, a ubić nie chcą, oraz z bezmiaru żałości nad tym stanem egzystencji, łzy gęsto pociekły mu po policzkach.
Pijany Lawendowski stał w zdemolowanej restauracji i płakał jak sztubak. Kilku Rosjan, którzy wciąż jeszcze poświęcali mu swoją uwagę, na ten widok niezwłocznie napełniło wódką literatki i w stronę oficera wyciągnęły się z różnych stron ręce z pełnymi szklaneczkami. Oj tak, ten stan ducha bracia Słowianie bardzo dobrze rozumieli!
Sergiusz chwycił najbliższą wódkę, wypił i ruszył do wyjścia. Częstujący pożegnał go marsowym skinieniem głowy, dodając otuchy bliźniemu o zbolałej duszy. Żandarm, kelner i jego pryncypał, którzy stali w przejściu między stolikami, rozstąpili się jak na komendę. Ten ostatni zapraszał znowu, zapewniając, że „okno głupstewko!”. Żandarm ze swej strony dodał, że „podlecowi słusznie się należało”, zdaje się miał na myśli kolegę, który odjechał dorożką. Sponiewieranemu kelnerowi Sergiusz wcisnął pięćsetrublowy banknot, wpędzając nieboraka w poczucie winy, że za taki napiwek to jeszcze stanowczo za mało oberwał. Pewnie, że było grubo za dużo, nawet odliczając wszystkie spowodowane szkody materialne i moralne, ale dla Sergiusza to już nie miało znaczenia. Wszak właśnie szedł się utopić. Bałtyk zbyt pięknie, zbyt kusząco pachniał, aby można było wybrać inny rodzaj śmierci. Zwłaszcza po litrze wódki pomieszanej z szampanem… Sęk w tym, że z tego samego powodu centrum Petersburga trochę mu się poplątało i pojawiło się pytanie, jak najkrótszą drogą dojść do nabrzeża? Po drodze trafi się pewnie jakaś knajpa, tam zapyta, jak iść, i może jeszcze coś wypije… Utopić się zawsze zdąży… Bałtyk nie zając, nie ucieknie… Albo skoczy sobie z któregoś mostu i Newa poniesie go dalej sama…
Lawendowski niedbale zarzucił na ramiona płaszcz i wytoczył się z restauracji, ignorując szwajcara pytającego usłużnie, czy jaśnie wielmożnemu panu wezwać dorożkę. Nie chciał dorożki. Interesował go tylko wiatr od morza. Szedł środkiem ulicy, pod bryzę, ciesząc się, że zaraz wszystko się skończy, całe to zasrane, pieskie życie… Niech zniknie, niech rozpłynie się w morzu… Cóż, tak prawdę powiedziawszy, owszem zniknie, ale i pojawi się znowu wraz z kacem, najpewniej w norze jakiejś kurwy, do której Sergiusz trafi jak zwykle zbyt pijany, by się czymkolwiek zarazić. Wszak to już nie pierwszy raz od powrotu z Mandżurii starszy lejtnant Lawendowski w pijanym widzie szedł ze sobą skończyć… Owszem, jakby się kto pytał, żałosne to było. Tak żałosne, że koniecznie utopić się trzeba. Inaczej nie uchodzi.
– Wasze wysokobłagorodie! – wyrosła przed nim brodata postać w wojskowym szynelu. Głos brzmiał znajomo.
– Czeeeego?! Utopić się idę! Coo, nieee wolno?!
– Nie trzeba się topić, wasze wysokobłagorodie. Gospodin generał by się o to pogniewał – perswadował mu łagodny, pełen współczucia głos. – Nie trzeba się topić.
Sergiusz zmobilizował resztki jasności umysłu i rozpoznał Jemieliuszę, osobistego ordynansa generała Brusiłowa. Nie ulegało wątpliwości, że skoro pan generał życzył sobie widzieć Siergieja Henrykowicza żywego, to poczciwy Jemieliusza panu generałowi Siergieja Henrykowicza żywego, jak się należy według rozkazu, dostarczy. Choćby troszkę sponiewieranego i związanego w baleron, ale dostarczy… Topienie się najrozsądniej było odłożyć na następną okazję.
Mużyk delikatnie, acz stanowczo ujął oficera pod pachę i poprowadził gdzieś w bok.
– U mnie jest karieta – szeptał z szacunkiem. – Sam gospodin generał ją po wasze błagorodie posłał…
Powóz czekał za rogiem. Troskliwy Jemieliusza pomógł Lawendowskiemu wdrapać się do środka i zamknął się wewnątrz razem z nim. Ruszyli od razu. Sergiuszowi znów zmienił się nastrój. Ktoś dysponował nim bez jego chęci… No i po co tu się topić, skoro tak na dobrą sprawę już był trupem? Żałosnym, żywym trupem animowanym przez wolę zwierzchnika.
– Masz co wypić?! – burknął opryskliwie.
– Według rozkazu, wasze wysokobłagorodie – Jemieliusza bez ociągania podał mu żołnierską manierkę.
W środku była najpodlejsza gorzała dla szeregowców, na dodatek obrzydliwie ciepła. Sergiusz zakrztusił się już po pierwszym łyku. Rozkasłał się gwałtownie, a wtedy nagle Jemieliusza, powóz i przesuwające się za oknami budynki rozpadły się i rozproszyły w niebycie niczym krople wykrztuszanej wódki.

***

Kac moloch eksplodował wraz z pierwszym błyskiem światła, który przewiercił oczy, wdzierając się do czaszki przez uchylone nieostrożnie powieki. Głowę Sergiusza przybito gwoździami. Do podłogi? Do materaca? Czy może do ściany? Tego nie wiedział, ale te gwoździe miały na pewno po dwanaście cali, bo przeszły na wylot. To akurat czuł bardzo wyraźnie. I jeszcze świeciły, jakby były rozpalone do białości…
– Siergieju Henrykowiczu… – ktoś wsunął mu rękę pod plecy, pomógł usiąść. – Proszę… – w dłoń wciśnięto mu chłodną szklankę. – Pijcie duszkiem na zdrowie!
Zrobił, co kazano, myśląc, że to woda lub kwas. Tymczasem w szklance była lodowato zimna wódka, schłodzona aż do konsystencji oleju. Sergiusz w szoku gwałtownie otworzył oczy. Tym razem nie zakrztusił się, ale tylko dlatego, że po prostu sparaliżowało go od czubka języka aż po przeponę.
Na brzegu łóżka siedział zatroskany generał Brusiłow i to on osobiście udzielał młodemu oficerowi pierwszej pomocy.
– Już dobrze, dobrze… – mówił łagodnie generał, nie podnosząc głosu. – A teraz, Siergieju Henrykowiczu, nabierzcie tchu… No śmiało, oddychajcie, oddychajcie…
Lawendowski spazmatycznie zaczerpnął powietrza, jakby właśnie opuścił łono matki, nawet dźwięk, który teraz z siebie wydał, całkiem dobrze przypominał kwilenie niemowlęcia. W zamian rozżarzone gwoździe zaczęły wysuwać się z jego czaszki. Chwilę później, kiedy zdołał unieść rękę i pomacać głowę, już ich tam nie było. Wypił tylko pół szklanki podanej przez Brusiłowa, lecz to wystarczyło. Generał nie wmuszał w niego więcej, odstawił resztę alkoholu na nocny stolik i podniósł się z łóżka.
– Wybaczcie, Siergieju Henrykowiczu, że nie dałem wam jak należy wypocząć i dojść do siebie, ale czasu mamy mało – powiedział i wyszedł, odkładając dalsze wyjaśnienia na później.
Zaraz potem do pokoju wkroczył Jemieliusza z szerokim, imperialnym uśmiechem od Łodzi po Władywostok, wnosząc tacę z iście cesarskim śniadaniem. Były tu rydze w solance, biały i czerwony kawior, ciepłe chrupiące bułeczki, gorące serdelki w sosie chrzanowym, wędzona słonina garnirowana marynowanymi w ukraińskim stylu pędami czosnku oraz strąkami zielonego pieprzu. Słowem, odwieczna mądrość ruskiego ludu zaklęta w smacznych i pożywnych produktach. Nad całą tacą, niby kremlowska baszta, dominował słój kiszonych ogórków gęsto przetykanych koprem, od zapachu którego aż kręciło w nosie.
Gama pikantnych smaków orzeźwiła go z miejsca i z każdym kęsem przywracała siły. Sergiusz z rosnącym apetytem wymiótł wszystkie talerze, a w słoju po ogórkach zostały tylko koper oraz dębowe liście. Tymczasem Jemieliusza dostarczył mu świeży mundur oraz misę z wodą i przybory do golenia.
Trzy kwadranse po pierwszym, niefortunnym otwarciu oczu starszy lejtnant Sergiusz Lawendowski, całkiem zdrów i w stanie przyjemnego rauszu, stanął przed generałem Brusiłowem i z werwą zameldował gotowość podjęcia wszelkich zadań.
– Umysł macie jasny? – upewnił się gospodarz.
– Tak jest, panie generale!
– To dobrze, powóz czeka. – Gospodarz ruszył do drzwi, nie oglądając się na młodszego oficera.
Pierwszych kilka minut jechali w milczeniu. Powoził Jemieliusza. Sergiusz nie pytał generała, dokąd jadą, byłoby to najzupełniej zbędne marudzenie. Dowódca sam powie, kiedy będzie trzeba. Do tej pory mógł cieszyć się przejażdżką i oddychać głęboko świeżym powietrzem, w którym czuć już było zbliżającą się szybko wiosnę 1903 roku. Białe brzózki wzdłuż drogi wypuszczały młode listki, raźno ćwierkały ptaszęta. Zmierzali gdzieś na peryferia Petersburga.
– Marnujecie mi się, Siergieju Henrykowiczu – odezwał się wreszcie Brusiłow. – No a żal, żebyście się zmarnowali. I czemu tak pijecie?
Sergiusz nie odpowiedział. Po pierwsze dlatego, że pytanie było retoryczne, po drugie – tłumaczyć się w Rosji z pijaństwa to jak przepraszać w niebie za nadmiar osobistej cnoty.
– Kuzyni buntownicy duszę wam zatruli – odpowiedział sam sobie generał. – Pokazali wam, jak to dusza w człowieku rośnie, kiedy się on z motyką na słońce porywa, mierzy siły na zamiary, rusza zmieniać świat, a przynajmniej tego próbować. Dali wam posmakować dzikiej swobody, takiej, co nie liczy się z nikim i niczym, i do tej pory wam od tego w głowie się kręci…
– Wybrałem służbę Rosji i jej Imperatorowi! – wycedził przez zęby Sergiusz, tracąc humor, bo Brusiłow trafił w sedno.
– Ale ochota już u was nie ta co kiedyś, oj nie ta. Ślad został jak blizna…
Generał wiedział o wszystkim, co wydarzyło się w Mandżurii. Zaraz po powrocie Sergiusza do Petersburga postawił dużą wódkę i powiedział krótko: „A teraz powiecie to, czegoście nie napisali w raporcie”. Przegadali o Bursztynowym Królestwie całą noc. Sergiusz nie miał wtedy żadnych wątpliwości, komu winien jest lojalność. A może było to trochę przez zawiedzioną miłość i przez złość na Patrycję? W każdym razie opowiedział Brusiłowowi wszystko, szczerze jak ojcu. O dziwo, rano generał nie kazał mu pisać aneksu do raportu. „Nie uwierzą, wyśmieją”, stwierdził tylko, a Sergiusz został z kacem, przede wszystkim moralnym, który pogłębiał się z dnia na dzień i coraz trudniej było go zaklinować. Doszło do tego, że gdy tylko dostawał wolne z Carskiego Sioła, chlał na umór. I tak już prawie trzy lata…
– Służba nie drużba, Aleksieju Aleksiejewiczu – starszy lejtnant postanowił wykazać się charakterem i uciąć sentymentalne dywagacje.
– A tak, nie drużba – pokiwał głową generał. – Czasem służyć Gosudarowi-Imperatorowi ciężko, oj ciężko. Czasem coś nieprawomyślnego o jakimś nie jakimś samodzierżawiu i toporze z gęby się wymsknie…
Sergiusz poczerwieniał gwałtownie. Wreszcie sobie przypomniał: „Jak samodzierżawie to i styliska topora też… car całkiem jak kat…”. W każdym razie coś w ten deseń było. Wyglądało na to, że generał Brusiłow lepiej od samego Lawendowskiego wie, co starszy lejtnant wygaduje po knajpach w stanie pijackiej szczerości. Wot, niespodzianka!
– Biedy sobie napytacie – stwierdził krótko generał. – Donosy na was krążą jak te kruki. Jeszcze łaska Imperatorowej nad wami, ale to już niedługo, niedługo…W końcu palniecie coś takiego, że zatuszować nijak się tego nie da.
– Będę uważał, panie generale – zapewnił Sergiusz.
– Jakże to uważać na siebie będziecie, kiedy znów za dużo wypijecie? – wzruszył ramionami generał. – Prawda jest taka, Siergieju Henrykowiczu, że wy już Najjaśniejszego Imperatora nie kochacie, ale bać się go, jak prawdziwy ruski człowiek, to się jeszcze ani trochę nie boicie. Wypijecie sobie parę głębszych i zaraz budzi się w was krew polskich buntowników. W Mandżurii, chcąc nie chcąc, przypomnieli wam, z jakiego rodu jesteście, tak i teraz ciągnie natura wilka do lasu…
– Co jest ważniejsze, panie generale – Lawendowski postanowił stawić opór – jakieś tam sentymentalne smutki czy przysięga i honor?! Wiem, komu służę!
– Usłyszeć miło, ale to zależy, Siergieju Henrykowiczu. Mianowicie zależy od tego, czy to wy mówicie, czy złe języki o was mówią. Dlatego trzeba was odesłać z Pitra, zanim do nieszczęścia dojdzie.
– Dokąd, panie generale?
– Daleko – odparł wymijająco Brusiłow.
– Ależ cesarzowa mnie nie puści…
– Już puściła. Wczoraj wieczorem zaufana dama dworu powiedziała jej, że najstarsza księżniczka już nie ze wszystkim dziecinnymi oczami na was patrzy… Co prawda, jeszcze w tym sama niewinność, a i wy sami nic nie spostrzegliście, ale na co kusić licho? Wszak już jedna się dla was topiła… Godzina od tego doniesienia nie minęła, a z Carskiego Sioła zadzwonili do mnie z pytaniem, czy bym znów dla Siergieja Henrykowicza jakiej ciekawej zagranicznej misji nie znalazł, bo taki dzielny młodzieniec trochę się przy dworze nudzi. Odpowiedziałem, że to nadzwyczajnie dobrze się składa. Dziś odeślą wasze rzeczy. A cesarskie zadowolenie na piśmie już w waszych aktach leży i wszelkie donosy jak ten strach na wróble płoszy. Tak i dojechaliśmy!
Zatrzymali się przed ukrytym w sosnowym lesie pawilonem, którego architektura przywodziła na myśl budynki Uniwersytetu Petersburskiego. Jednak przed wejściem przechadzał się umundurowany strażnik z bagnetem na karabinie, a więc był to obiekt wojskowy. Na dachu budynku stały ażurowe stalowe maszty oplecione gąszczem drutów.
Wartownik na widok generała wyprężył się jak struna. Brusiłow i Lawendowski, salutując niedbale, weszli do holu. Oficer dyżurny dobrze wiedział, co ma robić. Poderwał się, zawołał, że już zawiadamia gospodina profiessora, i gdzieś pobiegł. Wrócił po trzech minutach w towarzystwie mężczyzny w średnim wieku, z sumiastymi wąsami i trójkątną szpakowatą bródką, wyglądającego jak typowy rosyjski inteligent.
Nie trzeba było przedstawiać, Sergiusz zdjęcia w gazetach widywał nieraz. Aleksander Stiepanowicz Popow… Sławny akademik i konstruktor telegrafu bez drutu.
Powitanie było zdawkowe i poważne. Następnie przeszli do laboratorium zastawionego cewkami Ruhmkorffa, butelkami lejdejskimi i iskrownikami, wśród których krzątało się dwóch skupionych asystentów w szarych fartuchach. Gdzieś w tle buczał transformator. Co chwila to tu, to tam strzelały wyładowania elektryczne, intensywnie pachniało ozonem. W najciemniejszym kącie pomieszczenia błyskała regularnie purpurowym światłem rurka wyładowcza Geisslera. Ten ostatni aparat bardzo zaintrygował Sergiusza, gdyż działał bez widocznego źródła zasilania. Rurka podłączona była jedynie do cewki i butelki lejdejskiej, która powinna była wystarczyć tylko na jeden błysk, no może kilka, ale coraz słabszych. Wyglądało tak, jakby całe ustrojstwo czerpało energię z powietrza…
– Rezonans elektromagnetyczny – rzucił zdawkowo Popow i nie wdając się w dalsze wyjaśnienia, zaprowadził gości do kantorka na drugim końcu laboratorium, poprosił, by usiedli, i zawołał o herbatę. Zanim przyniesiono samowar, gospodarz osobiście uprzątnął biurko zasłane schematami elektrycznymi i kartkami z obliczeniami matematycznymi.
– Profesorze, proszę powtórzyć starszemu lejtnantowi Lawendowskiemu to wszystko, co wcześniej mnie powiedzieliście – polecił generał, kiedy podano herbatę.
Popow dopiero teraz popatrzył uważniej na Sergiusza.
– Co wiecie, młody człowieku, o telegrafie bez drutu? – spytał bez ceregieli jak studenta na egzaminie.
– Zabawka bez znaczenia strategicznego – odparł bez namysłu zapytany.
– Tak sądzicie, lejtnancie? – profesor Popow zmrużył oczy i rzucił generałowi kose spojrzenie, wyraźnie pytające: „A kogo wyście mi tu sprowadzili?”.
Dwója wisiała w powietrzu. Sergiusz postanowił się wykazać.
– Jaki może być wojenny pożytek z aparatu nadającego sygnały na odległość pięciu wiorst? Toż lepiej już posłać gońca, na dobrym koniu w pół kwadransa dojedzie, albo przeciągnąć kabel telefoniczny.
– Pięć wiorst, powiadacie – skinął głową Popow. – A jeśli byłoby więcej? – zawiesił głos.
– Ile więcej, panie profesorze? Piętnaście, sto pięćdziesiąt?
– A choćby i tysiąc pięćset. Co wy na to?
– Że nadal zwykły telegraf lepszy. Wszak teraz linie i po kilkanaście tysięcy kilometrów mają.
– Znacie francuskie miary? – zagadnął Popow na dźwięk słowa „kilometr”.
– Znam, panie profesorze, i na własny użytek w nich liczę, bo są dużo wygodniejsze od rosyjskich.
– I ja też znam – akademik spojrzał życzliwiej na młodego oficera. – A co byście powiedzieli, gdyby telegraf bez drutu okazał się mieć większy zasięg od tego z drutem?
Sergiusz demonstracyjnie wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że jako poważny wojskowy nie może pozwolić sobie na zbyt fantastyczne dywagacje. A następnie przeszedł do kontrofensywy.
– Potraficie taki telegraf bez drutu zbudować? – spytał zaczepnie.
– Nie potrafię – przyznał szczerze Popow. – Ale jest na tym świecie ktoś, kto potrafi.
– I to nas właśnie smuci… – dodał generał Brusiłow.
– Słyszeliście może, starszy lejtnancie – zaczął opowieść Popow – że moim pierwszym wynalazkiem z dziedziny elektromagnetyzmu był wykrywacz piorunów. Każda iskra elektryczna, zwłaszcza tak wielka jak piorun, jest źródłem pól elektrycznych i magnetycznych, które rozchodzą się od niej z prędkością światła, a samo światło też jest falą elektromagnetyczną. O moim wykrywaczu parę lat temu pisały gazety…
Lawendowski skinął głową na znak, że czytał. W szkole oficerskiej sporo się o nowinkach naukowych mówiło.
– Może was to zdziwi, ale ten wynalazek okazał się dużo bardziej praktyczny od telegrafu bez drutu. I nie idzie tu o odległość, na jaką można nadawać sygnały. Wykrywaczem piorunów bardzo zainteresowały się towarzystwa ubezpieczeń, żeby się bronić przed oszustami wyłudzającymi odszkodowania. Ot, ubezpieczy taki gałgan na pokaźną sumkę fabrykę czy magazyn towarów, potem sam je sobie podpali i mówi, że piorun z jasnego nieba strzelił, i cóż na wolę bożą począć? Niech towarzystwo płaci! Wobec tego, dobrzy ludzie, żeby się przed takimi złodziejami ustrzec, poprosili mnie o skonstruowanie aparatu, który da znać, gdy piorun gdzieś daleko uderzy, tak że choć już grzmotu nic a nic nie słychać, to dokładną godzinę zdarzenia można zapisać i sprawdzić, czy ten poszkodowany nie kłamie aby. Czy o tej porze, kiedy mu się coś tam zapaliło, naprawdę mogło się zapalić od pioruna. A to jeszcze mało, bo można wszystko tak udoskonalić i kilka aparatów wykrywających tak rozstawić, żeby potem metodami geometrycznej triangulacji dało się wyliczyć, gdzie ów piorun strzelił i czy pogorzelisko jest we właściwym miejscu. Dostałem na to duże pieniądze i wywiązałem się z zadania jak należy.
– Pogratulować, panie profesorze, ale gdzie tu robota dla wojska?
– Siergieju Henrykowiczu… – westchnął z przyganą generał.
– Wybaczcie, już słucham – zapewnił Lawendowski.
– Może trochę za dużo się chwalę, zamiast od razu do rzeczy mówić – przyznał pojednawczo Popow.
– Ależ mówcie, profesorze, wszystko po kolei, jak było – zaoponował Brusiłow.
– Znaczy tak, panowie oficerowie – uczony napił się herbaty i podjął przerwany wątek. – Najpierw wykrywacze piorunów zainstalowaliśmy dyskretnie w Petersburgu i Moskwie. Sprzęt był prosty, ale i tak zaraz pięciu hochsztaplerów ubezpieczeniowych na jawnym oszustwie przyłapanych zostało. Prototyp tak dobrze się spisał, że ludzie od ubezpieczeń dali mi pieniądze na dalsze badania i spytali, czy nie dałoby się zaprojektować systemu na całą Europę, a może nawet Rosję. Tak też z moimi asystentami zacząłem próby. Zbudowaliśmy zatem czulszy wykrywacz i tu nagle okazało się, że jest gdzieś na świecie miejsce, gdzie pioruny biją bez przerwy, raz po raz, i to takiej mocy gromy, jakich podczas zwykłej burzy próżno wypatrywać.
– Odkryliście może górę Olimp? – zażartował Sergiusz. – Gdzie starzy greccy bogowie mieszkają…
– Kropka w kropkę to samo w pierwszej chwili i nam to przyszło do głowy – przyznał bez uśmiechu profesor Popow – ale szybko przestało nam być wesoło, kiedyśmy wszystko dokładnie policzyli i wyszło, że źródło piorunów o takiej mocy istotnie może nie być z tej ziemi…
– Skąd zatem? – spytał zaintrygowany starszy lejtnant.
– Wiele w świecie mówi się ostatnio o tym, że na przykład taki Mars może być zamieszkały przez rozumne istoty, i kto wie, czy oni tam dobre zamiary wobec nas mają? – odpowiedział profesor. – Różne opinie na ten temat w kręgach naukowych krążą…
Generał Brusiłow siedział z kamienną twarzą.
– Wobec tego należało dokładnie ustalić miejsce – stwierdził Sergiusz.
– To właśnie zrobiliśmy – odparł akademik. – Najpierw stwierdziliśmy wstępnie, że fale elektromagnetyczne od tych piorunów dobiegają do nas gdzieś z dalekiego południa. Potem posłałem moich ludzi z aparaturą do Sewastopola, Carycyna i Omska, gdzie przeprowadzili dokładniejsze pomiary kierunkowe. Wyszło, że źródło piorunów jest gdzieś w górach Afganistanu, może w Hindukuszu…
– Lepiej określić się nie da? – spytał Sergiusz. – Gdzie dokładnie ten grecki Zeus z Olimpu się przeprowadził…
Popow przecząco pokręcił głową, ignorując żart.
– Nie taką aparaturą, jaką teraz dysponujemy – odparł. – Może kiedyś w przyszłości… Nauka o falach radiowych dopiero raczkuje. Wszak niecałe pół wieku temu wielki Maxwell przewidział teoretycznie ich istnienie. Bardzo wielu rzeczy jeszcze nie wiemy.
– Rozumiem jednak, że śledzicie bacznie te pioruny? – zagadnął Lawendowski.
– Owszem – stwierdził Popow. – I pokazało się, że to nie są żadne pioruny…
– Jak to?!
– Zbyt regularnie się pojawiają jak na zjawisko naturalne. Na dodatek nie ma na całym świecie takich cewek Ruhmkorffa ani iskrowników, które wytworzyłyby iskrę elektryczną długą na kilkaset metrów. Ktoś w tym Afganistanie wytwarza bardzo silne fale radiowe bez pośrednictwa iskrownika i wysyła je wprost w powietrze, bez błysku i huku, a może nawet całkiem bezszelestnie. To musi być aparatura, o której my tu tylko możemy pomarzyć. Jeden z moich asystentów w żartach nazwał to afgańskie ustrojstwo „anteną nadawczą”. Nie mamy najmniejszego pojęcia, jak takie coś może działać, no a najwyraźniej działa… Dlatego uznałem za konieczne powiadomić pana generała, że ktoś w tym Afganistanie stosuje technikę daleko wyprzedzającą naszą epokę.
– Tubylcy mieliby sami coś takiego zrobić?! – wzruszył ramionami Sergiusz. – Wszak oni tam ledwie co nauczyli się podrabiać angielskie karabiny, to dla nich szczyt techniki. O żadnej nauce i elektryczności nawet nie słyszeli! Tam nic tylko pustka, głusza i dzicy ludzie!
– Nie wykluczam, że zainstalowali się tam przybysze z Marsza – odrzekł Popow. – W górach, na odludziu, całkiem to być może…
Generał Brusiłow żachnął się lekko, ale nie wtrącił do rozmowy.
– Jest jeszcze coś – powiedział profesor. – Żeby te fale radiowe lepiej zbadać, wytwarzane przez nie prądy przepuszczaliśmy przez kryształ galeny ołowiowej i zapisywaliśmy ich bieg metodą fonograficzną, specjalnym rysikiem na pokrytym sadzą szkle. Wyszło nam, że owe fale mogą nieść ze sobą artykułowaną, ludzką mowę… Ścieżki drgań elektrycznych są prawie identyczne z tymi, które można zaobserwować w kablu telefonicznym.
– To podłączcie słuchawkę i posłuchajcie! – rzucił Sergiusz, marszcząc brwi.
– Próbowaliśmy, ale te prądy są za słabe, by poruszyć membranę słuchawki. Trzeba by je jakoś wzmocnić, ale nie umiemy tego zrobić. Możemy tylko obserwować je za pomocą czułego galwanometru ze wskazówką zakończoną rysikiem.
– Zaraz! – Do młodego oficera dopiero teraz dotarło. – W telegrafach bez drutu stosuje się znaki Morse’a, tak samo jak i w tych z drutem. Wy tymczasem, profesorze, mówicie nam, że ktoś wynalazł już telefon bez drutu?!
– Na to wygląda – przyznał Popow. – I dlatego poważnie obawiam się, że to mogą być Marsjanie…
– A może jakiś nieznany geniusz? – zaaferowany Sergiusz przypomniał sobie książki Verne’a.
– To też możliwe – zgodził się akademik. – Jeżeli zaś jest to człowiek z tej planety, podejrzenie mam tylko jedno: Serb Tesla, największy geniusz elektryczności od czasów Maxwella i Faradaya…
– Widziano go w Afganistanie? – spytał Sergiusz.
– Nie rusza się z Ameryki, sprawdziliśmy – odezwał się wreszcie generał Brusiłow. – Ale robi tam z elektrycznością rzeczy, które w głowie się nie mieszczą. Na przykład wytwarza olbrzymie iskry elektryczne, które nie palą…
– Może ma konkurenta? – wyraził przypuszczenie Sergiusz.
– To możliwe – odparł wymijająco generał. – No tak, a my tu troszkę się zasiedzieliśmy, sławnemu akademikowi cenny czas zabieramy… – odstawił szklankę z fusami i wstał.
– Ależ skąd! – zaprotestował pro forma Aleksander Popow. – Zawsze do usług!
– Chodźmy, Siergieju Henrykowiczu! A wam, profesorze, wielkie dzięki za wszystko.
– Służę Rosji! – zapewnił z powagą Popow.
Pożegnali się i ruszyli w drogę powrotną. Sergiusz nie krył entuzjazmu dla czekającego go zadania.
– Z Marsjanami to jeszcze nikt nie wojował!
– Dajcie spokój, Siergieju Henrykowiczu, bo pomyślę, że was już całkiem od tej wódki z rozumu obrało! – zirytował się Brusiłow. – Nie Marsjanie, tylko Anglicy! – oznajmił stanowczo. – Choć co prawda u tych Anglików obyczaje czasem jakby nie z tej planety…
– Czemu uważacie, Aleksieju Aleksiejewiczu, że za tym wszystkim stoją Anglicy?
– Bo ja się nie oglądam na awanturnicze romanse, Siergieju Henrykowiczu, tylko na światową politykę patrzę i tak sobie myślę. Otóż ci Anglicy, jak wiecie, już dwa razy Afganistan chcieli podbić i do swojego imperium przyłączyć, ale zęby sobie połamali. Dla nas to dobrze, bo za nic nie chcemy mieć Anglików na miękkim podbrzuszu Mateczki Rosji, ale ci ustąpić nie chcą. Tak też i od lat wpływy nasze i angielskie w Afganistanie się ścierają. Podstawiamy tam sobie nawzajem nogi ile wlezie.
– Czyżby teraz Anglicy chcieli ruszyć na Afganistan po raz trzeci?
– Pora jest sposobna – stwierdził generał. – Oni właśnie co wygrali wojnę z Burami w Afryce, więc ochota na nowy podbój w nich jest, a i ręce mają swobodne. W Afganistanie zaś nowy zamęt się szykuje. Drugi rok idzie, jak pożegnał się z tym światem ich król Abdur Rahman, nazywany tam Żelaznym Emirem, bowiem wszystkie górskie plemiona przez ostatnie dwadzieścia lat żelazną ręką za gardła trzymał, a i z Anglikami umiał się dogadać, i na swoim postawić. Jego syn Habibullah Chan na tronie jeszcze nie okrzepł, a tam słabi władcy żyją krótko. Trucizna lub nóż w plecy i po krzyku… My nie zasypiamy gruszek w popiele, żeby co swoje przy tej okazji ugrać, więc i Anglicy na pewno też nie śpią. Dużo tam się teraz dzieje, im ciszej, tym więcej…
– Rozumiem, Aleksieju Aleksiejewiczu, że ostatnie raporty naszego wywiadu czytaliście?
– Także i listy naszych kupców z Kabulu, którzy tam faktorie handlowe prowadzą.
– Pisali coś o eksperymentach z falami radiowymi?
– Ani pół słóweczka. Za to widziano ogniście rudą Europejkę z dwójką malutkich dzieciaczków…
Sergiusz z wrażenia poderwał się na równe nogi, tak że omal nie wypadł z powozu, który podskoczył na jakimś wyboju.
– Siadajcie, siadajcie! – generał Brusiłow przytrzymał go za pas. – Nic więcej mi na temat tej niewiasty nie napisali. Tylko dziwili się, że biała kobieta z małymi dziećmi przyjechała żyć w tak surowym klimacie. I kolor włosów zapamiętali. Nie można wykluczyć, że to owa Patrycja, za którą tak tęsknicie. A gdzie ona, tam pewnie i reszta waszej wesołej mandżurskiej kompanii…
– Naprawdę myślicie, Aleksieju Aleksiejewiczu, że te fale radiowe to kolejne wywrotowe dzieło moich rodaków?!
– Odkąd poznałem bliżej waszą familię, Siergieju Henrykowiczu, to nic mnie już nie zdziwi.

2. Rosomacza jej mać

Na dziedzińcu willi generała Brusiłowa siedziało trzech młodych płowowłosych osiłków w marynarskich koszulkach w biało-niebieskie paski. Wszyscy o szczerych do głębi, poczciwych, słowiańskich gębach, nieskażonych choćby śladem nieprawomyślności, zwątpienia w dobroć cara batiuszki ani w ogóle jakiejkolwiek myśli. Słowem, jeden w drugiego i trzeciego kwintesencja krzepkiego, prostodusznego, ruskiego szeregowca, gotowego skoczyć z dachu na łeb na pierwsze skinienie naczalstwa. Obok nich, podzwaniając szablą i ostrogami, przechadzał się napuszony oficerek w randze młodszego lejtnanta. Na widok powracających z przejażdżki generała i Sergiusza wszyscy czterej stanęli w szeregu na baczność, a oficer przystąpił do dziarskiego wykrzykiwania meldunku.
– Nie trzeba, nie trzeba… – generał machnięciem ręki uciszył go w pół słowa. – Spocznij. – Obejrzał się na idącego z tyłu Jemieliuszę. – Sprowadź panienkę – polecił półgłosem.
– Tak jest! – mużyk zasalutował i odszedł szybko w głąb domu.
– A wy, Sergiuszu Henrykowiczu, chodźcie za mną na górę. Z okna sobie popatrzymy.
Szyneli kamerdynerowi nie oddali, bo było jeszcze dość chłodno, a generał otworzył okno na całą szerokość. Z pierwszego piętra mieli idealny widok na cały dziedziniec. Służący podszedł do nich z tacą, na której stały dwie lampki koniaku. Sergiusz po chwili namysłu zrezygnował z poczęstunku. Generał upił tylko mały łyk i zaraz odstawił kieliszek z powrotem. Kamerdyner zniknął jak duch.
Gdzieś z tyłu willi wyszła kobieta, a właściwie dziewczyna w samej bieliźnie: falbaniastych majtkach do kolan i sznurowanym, kusym staniku, odsłaniającym nagi brzuch i ramiona. Na nogach miała wojskowe trzewiki, a jasne włosy splecione w krótki, gruby warkocz. Za nią szedł Jemieliusza, niosąc długi kawał sznura.
Dziewczyna stanęła pośrodku dziedzińca, ujęła się pod boki i powiodła dokoła wzrokiem. Była zgrabna, lecz mocno zbudowana, trochę w typie antycznej bogini z greckich posągów. Na widok generała lekko skłoniła głowę.
Sołdaci zagapili się na nią z rozdziawionymi gębami, ale nie było im się co dziwić, bo i Sergiusz poczuł, że jemu też na ten widok opada szczęka. Oficerek na dole poczerwieniał jak burak.
– Związać ją i przyprowadzić do mnie! – rozkazał generał młodym osiłkom.
Jemieliusza postąpił kilka kroków naprzód, bez słowa rzucił sznur pod nogi szeregowców i ustąpił z dziedzińca.
Trzej młodzieńcy, kompletnie zaskoczeni sytuacją, stali, drapiąc się w głowy i popatrując niepewnie jeden na drugiego. Wyraźnie nie wiedzieli, od czego zacząć, póki oficer nie wrzasnął na nich, powtarzając rozkaz generała. Wtedy jeden, wzruszywszy ramionami, wystąpił, podszedł do dziewczyny i bez ostrzeżenia, po chamsku uderzył ją pięścią w twarz.
Sergiusz stężał na ten widok, ale nim zdążył się oburzyć, osłupiał ze zdumienia, bo zamiast dziewczyny na dziedziniec padł damski bokser. Starszy lejtnant zamrugał oczami, usilnie starając się przypomnieć sobie, co przed sekundą widział, a następnie przyjąć ów widok do świadomości.
Dziewczyna uchyliła się przed nadlatującą pięścią, jednocześnie kucając i skręcając się w półobrocie. Następnie, kontynuując ruch, stanęła na mocno ugiętych rękach, głową w dół, jakby chciała wykonać fikołka, ale zamiast niego zamachnęła się rozłożonymi szeroko jak nożyce nogami i bokiem łydki uderzyła napastnika pod kolana, podcinając go z takim impetem, że mężczyzna na ułamek sekundy zawisł poziomo nad dziedzińcem, jakby lewitował, po czym grzmotnął plecami i potylicą o kamienne płyty, aż go zamroczyło. Przez kilkanaście sekund nie był w stanie się podnieść, wykonując niezborne ruchy niczym odwrócony na grzbiet żuk. Jego przeciwniczka odkręciła się jak śruba, wracając do pozycji wyjściowej i znieruchomiała, patrząc wyzywająco na dwóch pozostałych.
Ci po krótkiej naradzie podnieśli sznur, naciągnęli go między sobą i ruszyli razem naprzód, najwyraźniej zamierzając przyprzeć dziewczynę do ściany i w ten sposób obezwładnić. Ich przeciwniczka jednak ani myślała się cofać. Gdy podeszli bliżej, ona wybiła się wysoko w górę i wskoczyła obiema nogami na napięty sznur, odbiła się od niego jeszcze wyżej i równocześnie kantami stóp kopnęła obu atakujących w głowy tuż za uszami. Rozlecieli się na boki jak trafione kulą kręgle. Ona zaś wylądowała w niskim przysiadzie, tanecznym krokiem wróciła w poprzednie miejsce, po czym znów zdawkowo skłoniła się generałowi i uśmiechnęła się do Sergiusza. Ładna była… Musiał to przyznać. Naprawdę z dużą przyjemnością patrzyło się na jej kocie ruchy.
Trzech upokorzonych przeciwników pozbierało się wreszcie z dziedzińca i łypało spode łba to na dziewczynę, która ich pobiła, to na panów oficerów patrzących na taką hańbę. Nie do końca rozumieli, co się stało, ale bardzo chcieli się zemścić.
– Wykonać rozkaz! – ponaglił ich Brusiłow.
Rzucili się na nią z wściekłością, już bez lekceważenia i jakichkolwiek względów dla jej płci. Jeden po prostu zerwał z niej majtki. Pod spodem miała wojskowy bandaż, ciasno opasujący łono. Delikwent z majtkami w ręku tak się na ten fenomen zagapił, że ani się spostrzegł, jak dostał wysokiego kopniaka piętą w podbródek i odleciał nieprzytomny do tyłu. Pozostali zaczęli młócić pięściami na oślep, zamaszyście jak wiatraki, nie trafiając ani razu. Dziewczyna jakby z nimi tańczyła. Uchylała się, przysiadała, robiła salta, stawała na rękach. Była to tu, to tam, wszędzie, tylko nie na linii ciosu. Za moment znów podcięła jednemu nogi, a drugiemu zaserwowała kopniaka w przyrodzenie, że siadł z głuchym jękiem.
Znów było po walce. Z krużganku wyszedł stoicko spokojny Jemieliusza z wiaderkiem wody. Połowę wylał na tego kopniętego w brodę, przywracając go do świadomości, dwóm pozostałym dał się napić.
– Można by pomyśleć, że jej matka nie z chłopem, a z rosomakiem się zadawała… – stwierdził z podziwem Sergiusz.
– Kto to wie, jak tam było – odparł od niechcenia generał. – Może być, że i jaki mużyk po pijaku rosomaczą sukę w krzakach zdybał…
Do mołojców dotarło, że z taką „bojarynią” nie mają szans. Było jasne, że jeśli każą im się bić z nią po raz trzeci, to będą markować walkę, żeby choć oberwać trochę mniej.
Potrzebna im była lepsza motywacja.
– Jeżeli ją pokonacie – powiedział generał Brusiłow głośno i wyraźnie – będziecie mogli ją jebać przez całą noc, a i wódki nie pożałuję.
Na te słowa dziewczyna zaczęła z drwiącym uśmiechem rozsznurowywać stanik i za moment stanęła przed wszystkimi mężczyznami, wyzywająco prężąc spiczaste, jędrne piersi. Teraz miała na sobie już tylko bandaż na biodrach i buty. Można było w pełni docenić jej znakomicie wyrobione mięśnie, grające pod błyszczącą od potu skórą.
Sergiusz czym prędzej przełknął ślinę, żeby mu nie wypłynęła na brodę. Ci na dole chyba nie zdążyli… Młodszy lejtnant, pamiętając o oficerskim zachowaniu, próbował zrazu odwrócić wzrok, ale nie starczyło mu silnej woli i po chwili gapił się razem z pozostałymi. Wyjątkiem był Jemieliusza, który ani na chwilę nie podniósł wzroku skromnie wbitego w czubki własnych butów. Sergiusz, widząc pełną godności postawę mużyka, usprawiedliwił się w duchu, że sam przecież patrzy służbowo…
Generał zaś miał w oczach kamień i mrok.
– Ale teraz to będzie walka na śmierć i życie – dopowiedział. – Jeśli nie poradzicie, ona was zabije. Macie wolny wybór!
Ten, którego Jemieliusza musiał cucić, wycofał się po krótkim namyśle. Pozostali dwaj najwyraźniej dawno nie mieli kobiety, może jeszcze nigdy. W każdym razie żądza kompletnie zagłuszyła w nich instynkt samozachowawczy.
Na dziedzińcu się zakotłowało. Z ruchów dziewczyny znikła taneczna gracja. Teraz poruszała się jak rozjuszone dzikie zwierzę, a jej twarz wyrażała drapieżną radość. Jakby czekała na chwilę, kiedy wreszcie pozwolą jej zabijać, i cieszyła się z tego całym sercem. Przestała wyglądać jak człowiek.
Jednemu z przeciwników zmiażdżyła nos uderzeniem czoła. W tym momencie drugi zdołał zajść ją od tyłu i uchwycił oburącz w pasie. Nie wyrywała się na oślep, lecz błyskawicznie owinęła się wokół niego jak żmija, przejmując kontrolę nad poczuciem równowagi i ruchami ciała trzymającego. W efekcie, gdy jego oszalały z bólu i wściekłości wspólnik zamachnął się z całej siły kułakiem, zamiast dziewczynę trafił w szczękę kompana, nokautując go przepisowo. Nie zdążył poprawić, gdyż przeciwniczka pierwszy raz użyła pięści, bijąc go precyzyjnie w krtań. Musiał się wycofać na chwilę, by znów nabrać tchu. Tymczasem dziewczyna przyklękła, wzięła jego półprzytomnego towarzysza między nogi, wcisnęła mu udo pod brodę, chwyciła za skronie, napięła się i pewnie, bez zawahania skręciła mu kark. Chrupniecie rozrywanych kręgów aż odbiło się echem po dziedzińcu.
Odskoczyła od ofiary, jakby nic się nie stało. Chwyciła porzucony sznur. Szybkim ruchem zrobiła na nim pętlę jak do zwykłego supła i przełożyła koniec jeszcze raz, jakby chciała zrobić węzeł „ósemkę” do wiązania haczyków na ryby. Przeciwnik już się pozbierał i ruszył na nią z pięściami, wyzywając od pizd, suk i piekielnych kurew. Obeszła go szybkim zwodem i kopnęła w bok kolana, na którym opierał cały ciężar ciała, wyłamując staw. Usiadł ciężko, a zanim zdołał oderwać dłonie od eksplodującej obezwładniającym bólem nogi, by osłonić gardło, ona zarzuciła mu pętlę na szyję i zaciągnęła sznur z całej siły, dodatkowo zapierając się o niego stopą. Na koniec odstąpiła krok na bok, obserwując finał.
Szeregowiec miał ręce wolne, lecz podwójnie przepleciony i mocno zaciśnięty sznur nie dawał się rozluźnić. Desperacko walcząc o oddech, nieszczęśnik odruchowo wepchnął osiem palców obu rąk pomiędzy sznur a szyję. Pętla nie popuściła, ale on dodatkowo zacisnął sobie kłykciami tętnice szyjne, skutkiem czego momentalnie stracił przytomność. Zsiniał, chwyciły go drgawki i parę minut później znieruchomiał. Zabójczyni przez cały ten czas przyglądała się agonii przeciwnika z nieukrywaną ciekawością. Gdyby była ubrana, można by ją wziąć za studentkę nauk przyrodniczych.
Nikt się nie ruszył, by pomóc konającemu. Umowa to umowa. Po wszystkim dziewczyna zabrała swój stanik i wróciła na kwaterę. Jemieliusza dopiero teraz podniósł wzrok, przeżegnał się zamaszyście i ruszył pozamykać trupom oczy.
Generał Busiłow wychylił się z okna.
– Jak on się nazywa? – wskazał tego, który przeżył. Nieborak trząsł się na całym ciele.
– Szeregowy Sołdatienko, wasze wysokobłagorodie – odpowiedział młodszy lejtnant zbielałymi wargami.
– Umny młodzieniec! Awansować mi go zaraz na kaprala! I wódki nie żałować.
– Według rozkazu! – zasalutował oficer.
Generał zamknął okno.
– I cóż powiecie, Siergieju Henrykowiczu?
– Wrodzony instynkt walki to za mało… – Lawendowski, by nie dać poznać po sobie wstrząsu, starał się mówić powoli i rzeczowo. – Musi być dobrze wyszkolona…
– A i owszem – skinął głową Brusiłow. – Capoeira to się nazywa. Podobno Murzyni w Brazylii tak walczą. Zdaje się na Dalekim Wschodzie też mają podobny system walki gołymi rękami? – spojrzał pytająco na Lawendowskiego.
– Mają, Aleksieju Aleksejewiczu, ale całkiem inaczej to wygląda. Chińczycy mniej chodzą na rękach i więcej biją pięściami. Jakże ta capoeira tu do nas trafiła?
– A przyjechał taki jeden z Ameryki Południowej, co się tam tego dobrze wyuczył. Chciał z tym do naszego baletu, ale jak widzicie, znalazłem mu lepsze zastosowanie. I uczennicę, jedną wprawdzie, ale za to nad wyraz pojętną…
– Kim ona jest?
– Swietłana Teodorowna Lawendowska – odparł gospodarz z filuternym uśmiechem.
– Że niby jak, panie generale?! – Sergiusz z wrażenia przeszedł na polski.
– Wasza świeżo poślubiona przed Bogiem i ludźmi małżonka, Siergieju Henrykowiczu – wziął ze stołu świadectwo cerkiewnego ślubu i podniósł je przed oczy osłupiałego oficera. – Możecie mówić jej Swieta albo duszko moja…