Kazimierz Orłoś: Wesołe chłopaki
W przychodni byłem kwadrans przed siedemnastą. Miałem czwarty numerek, ale – jak zawsze – wolałem przyjść wcześniej. Po oddaniu płaszcza w szatni na parterze, udałem się na pierwsze piętro, gdzie przyjmuje doktór Kowalik. Chodzę z laską, powoli, utykam po upadku na ulicy w ubiegłym roku. Poza tym – osiemdziesiąt dwa lata na karku,
to nie fraszka.
Na górze, przed gabinetami, liczne kolejki. Przyjmują interniści, kardiolodzy, gastrolodzy, urolodzy i tak dalej. Pod drzwiami z tabliczką „Dr Adam Kowalik, internista”, dokładnie wypytałem, kto ostatni. Niby są numerki, ale kłótnie w rodzaju: „ja byłem pierwszy, pana tu nie było, ten się spóźnił” – zawsze są możliwe. Wyjaśnienia udzieliła mi pani w wieku siedemdziesiąt pięć – osiemdziesiąt, jak oceniłem na oko – w bordowym kapeluszu, przekrzywionym na ucho, w czarnym swetrze oraz z torebką z wężowej skórki na kolanach. Miała numerek drugi, natomiast trzeciego numerka nie było. Po udzieleniu tej informacji powróciła do rozmowy z sąsiadką, czyli numerkiem pierwszym – osobą wyjątkowo otyłą, bo zajmującą dwa dalsze krzesełka pod plakatem „Objawy nadciśnienia tętniczego”. Była zapewne właścicielką metalowej szwedki opartej o ścianę.’
Rozejrzałem się. Korytarz w naszej przychodni jest długi, ludzi sporo. Jak zwykle – osoby w podeszłym wieku. O kilka kroków dalej, pod gabinetem urologa, czekali jegomoście cierpiący na schorzenia dróg moczowych: chudy emeryt w szaliku (prawdopodobnie zapomniał wsunąć do rękawa, gdy oddawał płaszcz w szatni) z wielkim nosem i nastroszonymi brwiami, siwy – w okularach, a obok jego przeciwieństwo: grubas z twarzą przypominającą gruszkę – typowy brak szyi, sine policzki. Podobnie, jak moja sąsiadka, trzymał na kolanach wielką teczkę z czarnej skóry, zapinaną na klamry i pasek. Rozmawiał z chudym. Dalej, wzdłuż ścian, czekało kilka staruszek – również w moim wieku a nawet starszych: drobne, pokurczone postacie na skrzypiących krzesełkach, pod plakatami informującymi o miażdżycy, cukrzycy oraz o symptomach prostaty. Widziałem moherowe berety, kapelusiki, siwe głowy. Było tam także kilku mężczyzn, równie starych – częstych bywalców naszej przychodni, znanych mi, być może, z poprzednich wizyt. Jarzeniowe lampy – białe rurki – oświetlały jasno korytarz oraz twarze wszystkich pacjentów. Usiadłem ostrożnie na krzesełku, które zaskrzypiało głośno, wsparłem dłonie na lasce i w ten sposób, jako numerek czwarty, przystąpiłem do normalnego w tej sytuacji oczekiwania. Co kilka minut wahadłowe drzwi obok otwierały się, pchnięte od strony schodów i zjawiali się nowi pacjenci. Na ogół szli dalej rozglądając się – szukali odpowiednich gabinetów. Kuśtyk, kuśtyk – przechodzili obok mnie – wolno, z laskami, utykając lub pociągając stopami. Później słychać było te same, znane rozmowy: „Który ma pan numerek? Kto wszedł ostatni? Ja mam siódmy, a pani?” I tak dalej, i tak dalej.
Czasami, wgłębi, drzwi tego lub innego pokoju, otwierały się – ktoś wychodził, ktoś inny wchodził na jego miejsce – jednak te krótkie chwile pewnego ożywienia były, jak zawsze, wyjątkowe. Na ogół po prostu siedzieliśmy i czekaliśmy.
Po piętnastu minutach, podczas których drzwi do gabinetu doktora Kowalika nadal pozostawały zamknięte, spytałem właścicielkę torebki z wężowej skórki, czy doktór już przyjmuje? No i oczywiście: okazało się, że Kowalika nie ma – panie tu siedzą od szesnastej.
– Ale to normalne, proszę pana, doktór lubi się spóźniać – powiedziała moja sąsiadka – Trzeba poczekać, nie ma rady.
– Tak jest, tak jest. – przytaknąłem skwapliwie – swoje musimy odsiedzieć.
I chyba w tym momencie wahadłowe drzwi, pchnięte wyjątkowo mocno, otworzyły się na oścież, skrzydła stuknęły o ściany i na korytarz wtoczyło się – tak właśnie pomyślałem: wtoczyło się – dwóch młodych ludzi, przy czym jeden przytrzymywał drugiego za czerwoną bluzę.
– To nie tu! – wołał. – Baśka jest gdzie indziej! Mówię ci!
– Czekaj! – krzyczał pierwszy. – Dowiemy się, spoko!
– No gdzie leziesz baranie! Ona jest na dole! – denerwował się drugi, w bluzie moro.
Obaj trzymali puszki z piwem i wywijali nimi, szarpiąc się przy drzwiach. W końcu czerwona bluza wyswobodził się z uchwytu, obracając się na pięcie. Udał, że chce kopnąć kolegę zgiętą w kolanie nogą. Potem zaraz ruszył pierwszy, ten w moro za nim, środkiem korytarza, między krzesełkami na których siedzieliśmy. Obaj wysocy, w szerokich spodniach z lampasami, ogolone głowy. Na nogach białe adidasy. Mogli mieć po dwadzieścia lat.
Pod gabinetem doktora Kowalika zatrzymali się, żeby przeczytać tabliczkę. Trochę dalej stanęli na dłużej. Rozglądali się chwilę, następnie usłyszałem, jak czerwona bluza powiedział: – Ty, popa na niego!
Zdaję się, że rozśmieszył ich ten z twarzą jak gruszka. A może chudy drągal z wielkim nosem? Poszli zaraz dalej, ale od tego momentu zaczęli się śmiać – coraz głośniej i głośniej. Po prostu ryczeli ze śmiechu.
– Uhuhuhuhu! – niosło się korytarzem – hahahaha! Ty, popa, popa! – słyszałem co pewien czas.
Bili się po plecach, przystając, przysiadali, ten w moro kucnął pod ścianą. Jego towarzysz przeszedł kilka kroków na zgiętych nogach. Zataczali się ze śmiechu, wywijali puszkami. Zdawało się, że chlapią piwem naokoło. – Hahaha! Uhuhuhuhu!
Rozmowy pod ścianami przycichły. Patrzyliśmy na nich, jak na przybyszów z innego świata. Ktoś powiedział: „Co to jest? Co za wychowanie?” – I zaraz zamilkł. Reszta także milczała: ten z twarzą jak gruszka, sztywny drągal, ja, skurczone staruszki. Wszystko roczniki z pierwszej połowy ubiegłego wieku: trzydziesty piąty, trzydziesty, dwudziesty piąty i starsze. Z laskami i bez lasek. Cukrzycy, sercowcy, reumatycy. Niektórzy zapewne z demencją. Ogłuszyli nas po prostu swoim śmiechem.
A oni, po tych głośnych wybuchach rżenia i rechotu, zamilkli dopiero na końcu korytarza. Wtedy, gdy z gabinetu kardiologa wybiegła ta mała, wesoła pielęgniarka, którą często tutaj widywałem. „Baśka!”, ucieszyli się obaj. Czerwona bluza rozłożył ręce– nad ogoloną głową błysnęła puszka. Zdaje się, że chciał obejmować dziewczynę, ale ona odepchnęła go: – Spokój! Co to za hałasy? Zwariowaliście?
Później, przez chwilę, rozmawiali cicho – nie słyszeliśmy słów. Dopiero, gdy pielęgniarka – drobna w białym fartuchu, czarnulka – zaczęła ich popychać z powrotem, w stronę wahadłowych drzwi, usłyszałem fragment rozmowy.
– Mówiłam ci, głupi: pobieranie krwi rano, na parterze, gabinet osiem – tłumaczyła, kiedy przechodzili obok. – Musicie przyjść przed dziewiątą. Dotarło? – walnęła drobną piąstką tego w czerwonej bluzie w szerokie plecy. – Po coście teraz przyszli? O siedemnastej?
Ci dwaj coś odpowiadali, znowu śmiejąc się – doszli do wahadłowych drzwi i bluza moro przytrzymał skrzydła, aby czarnulka mogła swobodnie przejść. Widziałem jak pochyliła głowę i przebiegła pod jego ramieniem. Jeszcze przez chwilę słyszeliśmy śmiech na schodach. Dziewczyna powtarzała: – Cicho, cicho, uspokójcie się, głupi! Potem wszystko umilkło.
– Wesołe chłopaki – odezwała się moja sąsiadka. Popatrzyła na mnie.
– Wesołe chłopaki? – sapnęła z dwóch krzesełek gruba jejmość. – Kochana, tacy by panią zabili na ulicy. Jakby im tylko przyszła chęć! Kochana, zatłukliby kijami albo nożem zadźgali. Ho, ho, ho!
– Młodzi muszą się wyszumieć – oświadczyła właścicielka torebki. – Prawda, proszę pana? – Znów spojrzała na mnie.
Chciałem coś odpowiedzieć, ale w tym momencie nadszedł doktór Kowalik i pierwszy numerek zaczął się podnosić z dwóch krzesełek. Szwedka upadła na podłogę – stuknęło.
Powstało zamieszanie.