15 paź

BERNARD NOWAK: MAŁY SKURCZ

Nie ruszam się, nie poruszę nawet palcem. Patrzę na drewnianą ławkę wagonu, na łebki śrub. Żebym tylko nie dostał ataku. Będę prosił o to Bozię. Bo Pan Bóg spełnia wszystkie życzenia. Tak mówi Siostra Marta.
Deszczułki błyszczą, w szparach tkwi zaklęsły kurz. Chcę podnieść wzrok i odszukać Mamę – ale boję się, że jej nie ma. Słyszę, jak rozmawia, nawet się śmieje i odpowiada temu panu, ale nie chcę jej takiej. Nie chcę. Dlaczego z nim rozmawia, uśmiecha się i mówi jakieś niezrozumiałe słowa. Dlaczego tak dziwnie odpowiada? Zapomniała, zupełnie zapomniała o mnie!…
Jedziemy i jedziemy. Mama mówiła, że to daleko i że będziemy dopiero wieczorem. Że będzie jezioro i las, a potem duży most, który na pewno będzie mi się podobał, ale teraz już nic nie mówi. Tylko do tego pana. A mostu nie było, tylko łąki, lasy i woda.
Przyszedł pan konduktor, inny niż na początku, taki bez wąsa. Wcale nie jest groźny, tylko śmieszny, nawet puścił do mnie oko. Sprawdził bilety i zapytał, „Czy to pani dziecko”, a Mama powiedziała „Tak”, ale nawet nie spojrzała.
Jak bym miał dorosłe paznokcie, to bym odkręcił tę śrubkę. A może nawet wszystkie, w całym przedziale. Rozkręciłbym wszystkie i wszystkie deski. Ale by było fajnie – pociąg by jechał i wszystko by klekotało.
– Zostaw – mówi Mama. – Bo się pobrudzisz.
A więc jednak widzi. To dobrze, będę mógł jej dawać znaki.
Za oknem słup, trawa, drzewo i znów słup. Domy całkiem małe, a jeszcze dalej las. A teraz znów słup. Stuk-puk, stuk-puk – i słup. I słup, i słup, zaraz następny, wiem już, że będzie. A Mama się śmieje.
– Trzydzieści jeden – odpowiada.
Nogawki tego pana są też na kant, tylko że długie aż do butów, brązowych jak ławka. Skarpetki i włosy. Śmieje się, a teraz zakłada nogę na nogę. I rusza butem. Włoski przebijają się przez skarpetkę jak słoma, noga nad skarpetką jest biała, jak nie jego. To dziwne, że na głowie i rękach ma czarne, a tam rude. Prawie jak moje, tylko jaśniejsze. Dlaczego tak jest? Acha, bo jakby miał na głowie, to by się śmiali.
– W groch w sam raz – dodaje Mama i się śmieje.
Panie Jezusie, jaki jestem sztywny. Aż boli mnie brzuch. Jak kiedyś, gdy byłem na wakacjach u babci, razem z Andrzejem. Babcia woli Andrzeja, a gdy ja się spóźniłem, uderzyła mnie szmatą. Bo ścierała podłogę. Chodziłem całe popołudnie, a i tak śmierdziało.
Teraz jestem ubrany czysto, aż mi zimno. Gdy tylko dojedziemy, zaraz się przebiorę. Jak jeszcze długo będziemy jechać? A co, jeśli ten pan nie będzie chciał wysiąść?
Żebym tylko nie dostał ataku. Bo by się Mama musiała wstydzić. Przed tym panem. A tak, to może niczego nie zauważy. Tylko, że mam okulary. To dobrze, przynajmniej nie widać oczu. Ja jego widzę, a on moich nie. Okularnicy mają dobrze, bo wszystko widzimy i wszystko wiemy, a oni nie. I nie widać, jak się chce płakać. Mamusia czasem widzi, ale tylko wtedy, gdy jest zła. Tylko Pan Bóg widzi wszystko. I mój Anioł Stróż, on też widzi. Tak mówi Siostra Marta.
Habit siostry pachnie takim mydłem, że nie kręci w nosie. I jest czysty, ale nie zimny. A gdy mnie przytula, to czuję, jaka jest miękka. I zawsze głaszcze mnie po głowie.
Teraz muszę już spojrzeć. Zobaczyć czy Mama patrzy. I dam jej znak. Będę udawał, że chce mi się siku. Wtedy będzie musiała ze mną pójść. I wszystko jej powiem, na korytarzu. Tak, żeby ten pan nie słyszał. Albo lepiej nie, jeszcze nie teraz. Jeszcze wytrzymam. Popatrzę sobie przez okno. Najpierw policzę na słupach do dziesięciu. Dobrze – a teraz jeszcze raz. Albo więcej – do stu.
Nie będę patrzył ani na Mamę, ani na tego pana. Zrobię inaczej. Tak, jak robiliśmy w sanatorium. Przestanę mrugać. Jeśli doliczę do trzystu i nie mrugnę, Pan Bóg spełni moje życzenie. Bo Pan Bóg spełnia każde życzenia. Bo jest Miłością. Tak mówi Siostra. I wszystkich kocha. A najbardziej dzieci. Pan Jezus nie nosi okularów, ale i tak wszystkich widzi. Najpierw policzę, a jak będzie trzysta, to coś pomyślę. Zaraz zacznę. Żebym się tylko nie pomylił, bo wtedy trzeba od nowa.

O, jest most – jaki wielki! Jak hałasuje! Teraz nic nie słychać – ani tego pana, ani śmiechu Mamy. Tylko widać most, a pod spodem rzeka. Jakie to straszne jechać takim mostem, bo jakby się zarwał, to byśmy wpadli do wody. Ten pan też. Chyba umie pływać, on może umieć wszystko, bo jest duży i wyraźnie mówi. Ciekawe, kogo by ratował – Mamę czy mnie. Na pewno Mamę, bo mnie przecież nie zna. To bym się utopił i byłoby mi dobrze. Poszedłbym sobie do Nieba i już. A może by mnie Anioł Stróż wyratował. Bo Anioły mogą wszystko, prawie tyle, co Pan Bóg.
Ale byłoby fajnie! Uniósłby mnie w powietrze i byśmy sobie razem lecieli. Wszędzie, gdzie by się nam chciało. Ja bym tylko mówił „Proszę w prawo, teraz skręcić w lewo”, a on by się śmiał i spełniał wszystkie moje życzenia. Jak wtedy, w Święto Lotnika, gdy jeszcze żył Tatuś.
Po co on chce tyle wiedzieć – i po co Mama mówi. I chce przyjechać. Do nas – to znaczy do naszego domu?
Teraz mówi, że niedługo wysiada. I zakłada nogę na nogę, wcale nie patrząc, że się pogniotą spodnie. Bo dorośli nie muszą się tak przejmować. Jak będę dorosły, też sobie kupię takie spodnie. I będę tak siedział, jak ten pan.
– A on lubi ryby? – pyta Mamę.
– Mój Maciuś lubi wszystko – śmieje się Mama. – Prawda, syneczku?
Ale nie czeka, aż odpowiem. Nigdy tak do mnie nie mówi. „Syneczku”. Stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk, pociągu, jedź szybciej. Słup. Jezioro. Słup. Zaraz zacznę. ”Panie Boże, który jesteś w Niebie, ja chcę, żeby już”.
Najpierw nie wolno mrugać. Już zaraz spróbuję, raz, dwa, trzy. Żeby tylko wytrzymać. Będę sobie patrzył w okno. Wtedy nie zauważą, nawet gdybym płakał. Bo jak się długo nie mruga, to łzy lecą same. Robiliśmy tak w sanatorium.
– Och, proszę się nie fatygować – mówi Mama ze śmiechem.
– To żadna fatyga – śmieje się ten pan. – Jestem raz w miesiącu, a czasem i dwa.
Mamusia nie mówi „syneczku”, tylko zawsze krzyczy. Jak coś stłukę czy się przewrócę i podrę spodnie. I mówi, że będę chodził w łachach, że nic nie kupi. I że będę „Jaktendziad”. Zawsze tak mówi, chociaż nic nie kupuje, bo mam wszystko po Andrzeju. I nie powiedziała, co to znaczy „Jaktendziad”. Może się dowiem, gdy będę duży.
Nareszcie stacja, jaka czerwona cegła. Ale ten pan nie wstaje. Nie chce wysiąść. I jeszcze wyjmuje papierosy. Patrzę na Mamę, co będzie, ale ona tego nie widzi. Bo kręci do niego głową.
– Nigdy – mówi. Czy teraz opowie, jak mój Tatuś ją prosił, żeby chociaż potrzymała, bo chce zobaczyć, jak wygląda?
– Nawet jak chciał mąż – zaczyna Mama.
Tylko żebym się nie zaczął zapadać. W mój atak. Bo nawet nie będę mógł dać znaku. Bo Mama ciągle żartuje i patrzy na tego pana. Jak zacznę się zsuwać, to tylko zamknę oczy i już. I będę się zsuwał, aż się stanie.
Ręka z papierosami też jest cała we włoskach, jak noga konia. Jakie to brzydkie. Czy Mama tego nie widzi?
– Nawet po? – śmieje się pan.
– Kiedyś to prawie się pokłóciliśmy…
Czemu Mama mu mówi takie rzeczy? I śmieje się. Ciągle się śmieją, na zmianę. Raz Mama, raz ten pan. Tylko przez chwilę się nie śmiała, jak mówiła o wypadku. Tak, teraz muszę zacząć liczyć. Bo zaraz będzie za późno. Zamknę oczy i nie będę słuchał. Albo skulę się w rogu. Wejdę pod płaszcz i będę udawał, że śpię. Wtedy Mama nie musi się odzywać. Będzie mi dobrze. Najlepiej jest jechać w nocy. Zamykam mocno oczy, zasypiam, budzę się – i już.
Och, zapomniałem, przecież nie mogę zamknąć, bo mam liczyć. Ale ze mnie gapa, Mamusia ma rację, jak tak mówi.
A czasem jakby się robi noc. Nie tylko przed atakiem, ale w dzień. Czarno i czarno, a zaraz dalej jest już jasno, ale koło mnie nie. Muszę spytać Siostry Marty, czy to możliwe. Jak to jest, że dzień, a się robi ciemno. Krótko, że tylko bym zdążył powiedzieć, jak się nazywam. Albo cały adres. Mamusia zawsze sprawdza, czy pamiętam – i za chwilę znowu jasno. I to tak, że aż razi. Siostra będzie wiedziała. Tak, jakby mój Anioł zapomniał – chociaż co innego ma do roboty?
I żebym się tylko nie zsikał, tak jak kiedyś. Bo kiedyś się zsikałem, ale tylko raz. Tamto w nocy się nie liczy, bo w nocy, jak mówi Siostra, człowiek nic nie może. Ani zawołać, ani się przebudzić. I zawsze mu się coś śni, że wcale nie chce się budzić. Kiedyś mi się śniło, że spadam sobie powoli w taką ciepłą pierzynę. I dopiero potem było zimno. Najbardziej się boję, jak to będzie w sanatorium.
To taki dziwny śmiech, w domu Mama śmieje się całkiem inaczej. I po co mu mówi o naszym Tatusiu – przecież ten pan Tatusia nie znał.
– Wędzone węgorze.
Teraz!
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć.
– Och, to zbyteczne. Lepiej niech pan zawiezie do domu. Żona się ucieszy.
– Nie wiadomo, czy dadzą kolację – mówi ten pan. – Może być kuchnia zamknięta. I synek będzie głodny. Świeżutkie – i rozwija papier. Wyjmuje żmiję i odrywa kawał papieru. Łepek ryby wysuwa się. Jest suchy i ma błyszczący pyszczek.
Najgorzej z pościelą. Bo jest zimna i zawsze się zsikam. I od razu będą się śmiać. Andrzej też się śmieje i mówi, że jestem strażak. I nie muszę się martwić, bo mam już zawód. Tylko że jak pali papierosy i robi różne rzeczy, to ja Mamie nic nie powiedziałem. Jak będę duży, to go zbiję, żeby nie skarżył i się nie śmiał. Ale może się uda i się nie zsikam. Najlepiej, jeśli będę się modlił, ale po cichu. Bo mogą się śmiać, że maminsynek.
Pociąg zaczyna hamować.
– No, ja już wysiadam – mówi pan. – Całuję rączki i do zobaczenia, tak?
O, Boziu, żeby tylko wysiadł! Bo może znów żartuje. Jak ten pan lubi żartować – i Mama też lubi. W domu nie żartuje, a tutaj cały czas. Będę się modlił, żeby sobie poszedł. Siostra mówi, że Bozia zawsze wysłucha. A Siostra nigdy nie oszukuje. Szkoda, że nie mogła z nami jechać.
– Kto wie… Świat jest mały. – Mama też wstaje. Gdy pan otwiera drzwi, wychodzi za nim. Na korytarz. Stoją przy oknie, rozmawiają i znów się śmieją. Ten pan wyjmuje jakąś karteczkę, a Mama kręci głową. Pan znów coś mówi, nachyla się i ujmuje Mamę za łokieć, jakby chciał poprowadzić do tańca. Teraz Mama bierze od niego karteczkę. Niech już weźmie, a on niech wysiądzie, jak najszybciej.
Nareszcie! Nareszcie sobie poszedł. Mama stoi na korytarzu i obraca kartonik w palcach. I chowa go do kieszonki żakietu. Zaraz przyjdzie, zaraz będę tylko z Mamą. I będzie nam dobrze.
Teraz Mama podnosi rękę. Wysuwa dłoń przez okno, ale pociąg rusza. Wiatr rozwiewa jej włosy, Mama przyciska włosy do policzka. Teraz cofa się od okna i je podciąga. Nie może dać rady, zostawia uchylone. I odwraca się w stronę naszego przedziału. Patrzy na mnie, ale chyba mnie nie widzi.
Nareszcie! Siada naprzeciwko i o czymś myśli. Chyba o czymś, co jest daleko, bo wcale na mnie nie patrzy. I ma takie szklane oczy, jakby zaraz miała płakać. Boziu, żeby tylko nie płakała! Ale nie – wzdycha tylko i poprawia się na siedzeniu. Poprawia włosy i wyjmuje szminkę.
Nie będę jadł. Tej ryby. Wyrzucę jak wtedy kiełbasę. Którą dał nam inny pan. Leżała na dachu, aż wyszły z niej robaki.
– Zaraz dojedziemy – mówi Mama. – Będziesz tam miał dobrze. Będą inni chłopcy, tacy sami, jak ty. I miłe panie wychowawczynie. Pamiętasz tamtą, która cię pocałowała? Obiecaj mi, że nie będziesz płakał.
Żeby już nic nie mówiła. Ja wszystko wiem.
– Mamusia cię kocha, ale jesteś już mężczyzną, a mężczyzna nie płacze. Bo Bozia by się złościła. Ona wszystko widzi i wie. Ma takie duże oko, którym widzi cały świat, ciebie też.
„Mama tylko żartuje”, mówi zawsze Siostra Marta. Na pewno żartuje, bo przecież Pan Bóg nas kocha. A dzieci najbardziej. Bozia kocha wszystkich. Więc będę dalej patrzył i liczył słupy: „Aniele – Boży – Stróżu – mój – ty zawsze – przy mnie – stój”.
– Bądź grzeczny, bo cię Bozia ukarze. Bozia nie lubi niegrzecznych chłopców. Pamiętasz, jak cię uczyła Siostra? „Że Pan Jezus jest wszędzie – i za złe karał będzie”. Przecież nie chcesz, żeby się złościła, prawda? Obiecaj.
– Obiecuję – mówię przez łzy.
I chcę liczyć, szybko liczyć, ale już nie mogę. Już jest za późno. Już ciemno, zaraz on będzie. Boziu, Boziu, szybciej!… Niech już przyjdzie, niech się zaczyna.