15 mar

Katarzyna Bieńkowska: Między Borgesem a Einsteinem, czyli literatura (polska) i czas ocalony

„Człowiek buduje domy, ponieważ żyje, ale pisze książki, bo wie że umrze. Mieszka w gromadzie, bo jest stworzeniem stadnym, czyta natomiast, bo zdaje sobie sprawę ze swej samotności. Lektura dotrzymuje mu towarzystwa, nie zajmując miejsca nikogo innego, ale też niczyje inne towarzystwo nie byłoby w stanie jej zastąpić. Nie zapewnia człowiekowi żadnego ostatecznego wytłumaczenia jego losu, jednak tka gęstą sieć wzajemnego porozumienia między życiem a nim. Ulotną i tajną sieć porozumienia, która wyraża paradoksalną radość życia, wydobywając jednocześnie tragiczną absurdalność istnienia”. Tak pisze Daniel Pennac, francuski prozaik i wieloletni nauczyciel licealny, w książce Jak powieść, którą miałam niedawno przyjemność tłumaczyć na polski. Jak powieść to swoisty hymn na cześć czytania, czytelniczy manifest, ba! biblia czytelnika, a chociaż Pennac w swym fabularyzowanym eseju analizuje przede wszystkim istotę lektury, siłą rzeczy dociera również do sedna literatury. Zajmując się przyjemnością i sensem czytania, niejako przy okazji i pośrednio uświadamia czytelnikom nie tylko, czego mogą się spodziewać po literaturze, lecz również czego winni od niej wymagać. Co prawda sam Pennac jako pisarz proponuje młodzieży zwariowane i zawikłane tak fabularnie, jak i narracyjnie powieścidła przygodowe, tak że można by go określić nieco kąśliwie Joyce’em ery MTV, jako czytelnik natomiast wielbi Dickensa, Tołstoja, Dostojewskiego i Kafkę, Don Kichota i Panią Bovary. Pennac jest bowiem nie tylko literackim smakoszem, lecz przede wszystkim hedonistą. A są wszak książki, które dobrze się pisze, i takie, które się dobrze czyta. A jedno z drugim wcale niekoniecznie idzie w parze.
To była padgatowka k stati, teraz ad rem. Po roku 1989 w Polsce dano spokój proletariuszom i zakrzyknięto: prozaicy bierzcie się społem za tu i teraz! Piszcie, co widzicie! Dawajcie świadectwo zachodzącym na waszych oczach przemianom! Jakby naturalne było, że socrealizm ma przejść w hiperrealizm. Rzecz jasna, upraszczam, bo i PRL, i świeży kapitalizm wydały literaturę ważną, jeśli nie wielką, to w każdym razie dużą, zbudowaną właśnie na kontrze do mainstreamowych wytycznych. Nie zamierzam wdawać się tutaj w historycznoliterackie rozważania, ale wystarczy przypomnieć, co chociażby taki Redliński zrobił ze sławetną ideą postępu; a i nasz nieszczęsny kapitalizm doczekał się kilku kapitalnych, wstrząsających groteskowych rozbiórek. Jednak czy kontra, czy pro, wszelka proza deskryptywno-interwencyjna, że się tak wyrażę, a już na pewno ta najnowsza, zaprawiona nieuchronną ponowoczesną ironią, obwozi po gościńcach współczesności krzywe zwierciadła, wyśmiewa, podważa, wypacza, czy to wprost, czy w wymiarze meta, poprzez formę i język.
Cały współczesny realizm, czy ten mały, lokalny, post-post-beatnikowsko-kolesiowski, czy ten większy, usiłujący stworzyć jakąś syntezę korporacyjno-nihilistycznej teraźniejszości, traktują właściwie świat jako pretekst, i to pożałowania godny, do tworzenia, często brawurowych – trzeba przyznać – konstrukcji lingwistyczno-ideowych. Mamy tutaj dziełka świetne, na granicy wręcz genialności, że wymienię jednym tchem, bez wdawania się w analizy i hierarchizację, takich autorów, jak – dajmy na to – Shuty, Odija, Masłowska. Ale wszyscy oni posługują się satyrą, żeby nie powiedzieć zgrywą, a jeśli trafiają w sedno, jest to smutne sedno nicości, negacji, próżni, rozpadu, ich ontologia jest niejako ujemna (że nie wspomnę już o etyce), co daje, owszem, totalną swobodę epistemologiczną, jednak w ogólnym rozrachunku przynosi to upojenie dość jałowe. No, poza może Odiją, ten jednak proponuje jakąś pokraczną, bo pokraczną, zdegradowaną i zdeformowaną, ale jednak metafizykę.
Tak czy owak nawet jeśli między czytelnikiem a autorem (książką) wywiąże się jakaś komitywa, porozumienie dotyczyć może jedynie o g l ą d u świata, nawet jeśli forma budzi olśnienie, materia wywołuje najczęściej niesmak, przygnębienie, poczucie obcości. No właśnie, bo to są wszystko książki, które dobrze się pisze, jeśli ktoś, oczywista, ma talent, a potem czytelnik docenia kunszt pisarski, czasem nawet zazdrości trafności ujęcia czy siły rażenia, natomiast prawdziwa przyjemność czytania polega – w moim odczuciu – nie na poczuciu obcości, nie na szoku dziwności, lecz na r o z p o z n a n i u. (Tak samo jest zresztą z miłością). Pisarze dawno, ma się rozumieć, porzucili mrzonki o porządkowaniu świata, o odnajdywaniu (nadawaniu) harmonii rzeczywistości, jednak fakt, że świat był, jest i będzie chaosem, nie znaczy jeszcze, że literatura nie może przynosić ukojenia, nie może krzepić, zamiast dobijać. Przeciwnie, skoro życie samo w sobie jest terapią szokową, literatura powinna okazać nam łaskawość i łagodzić wstrząsy. I nie mówię tu bynajmniej o fałszowaniu rzeczywistości, o jakiejkolwiek formie łatwego eskapizmu. W końcu nawet taki Faulkner, z całym swoim mrokiem i pesymizmem, pisał ku pokrzepieniu serc, wzorując się w tym na naszym Sienkiewiczu! Przyjemność czytania to nie to samo co łatwizna, tanie pocieszenie. Chodzi mi raczej o zamianę histerii z jednej, a cynizmu z drugiej strony na… melancholię. O zastąpienie strachu, stresu i zblazowania nostalgią. Niech literatura wychodzi poza, ponad obłęd teraźniejszej nicości, choćby miało to oznaczać sięgnięcie wstecz bądź zanurzenie się w głąb siebie.
To zresztą drugie oblicze ponowoczesnej ironii, branie w nawias, w cudzysłów, czerpanie z tego, co było, tak na zewnątrz, jak i wewnątrz samej literatury. Przeszłość okazuje się naszą opoką, źródłem nie tylko mitu, ale i ocalenia, punktem wyjścia i dojścia zarazem. A literatura staje się samodzielnym bytem, być może jedyną rzeczywistością, w której możemy poruszać się bez strachu i z nadzieją na wytchnienie zarówno od teraźniejszości, jak i wiszącej nad nami przyszłości. Człowiek potrzebuje jakichś stałych punktów odniesienia, a te można wszak znaleźć wyłącznie w pamięci. Pamięci osobistej, historycznej, czy też literackiej, które zresztą najczęściej się mieszają. Czasem dochodzi wręcz do przesady, skoro nawet Hercules Poirot doczekał się poważnej opasłej biografii, ujawniającej skądinąd zabawne sprzeczności w jego życiorysie, tworzonym wyrywkowo i nie do końca konsekwentnie przez Agathę Christie.
Ale machnijmy ręką na ekscentrycznego Belga, nie tak dawno Paweł Huelle – prawdziwy specjalista od pamięci i nostalgii – przywołał owe intrygujące cztery semestry Hansa Castorpa na Politechnice Gdańskiej, o których Tomasz Mann wspomina w Czarodziejskiej górze jakby od niechcenia. Huelle w swoim Castorpie opisuje dwuletni pobyt młodzieńca w Gdańsku i Sopocie, w latach 1903-1905, gdy Hans miał początkowo dziewiętnaście, a pod koniec dwadzieścia jeden lat, jak można łatwo obliczyć na podstawie danych dostarczonych nam przez Manna. Duża frajda. Ale jeszcze przyjemniejsza jest ponowna lektura Czarodziejskiej góry, teraz, gdy już się w i e, co było przedtem, gdy się już zna wcześniejsze poruszenia serca i duchowe przemiany młodego Castorpa, sprzed poznania Kławdii Chauchat, Naphty i Settembriniego. Castorpa czyta się jako równorzędną Mannowską opowieść, nie tyle pierwszy, ile wstępny tom Czarodziejskiej góry, a przecież Huelle nie udaje Manna (jak robił to z kolei najdosłowniej Stefan Chwin w Esther), nie bawi się w żadne mistyfikacje, on po prostu traktuje literacką rzeczywistość jako rzeczywistość po prostu, a zatem materię poddającą się opowieści z całym dobrodziejstwem do-wolności. A czytelnik przeżywa dubeltową, żeby nie powiedzieć wielokrotną, rozkosz rozpoznania!
Początek dwudziestego wieku wydaje się zresztą wyjątkowo inspirujący dla pisarzy młodszych o stulecie. Jerzy J. Fąfara, poeta i prozaik z Rzeszowa, który nie lekceważy bynajmniej własnej współczesności – a jego bardziej teraźniejsze, peerelowskie opowiadania wiejsko-małomiasteczkowe przywodzą na myśl Czeszkę i Nowaka – za punkt wyjścia do swych opowieści retro bierze nie literaturę „z epoki”, lecz – zabieg sam w sobie banalny, lecz skutek wart świeczki – pocztówki starego Rzeszowa. Wizyta na wystawie fotografii sprzed wieku owocuje książką Brzytwy kata Sellingera, fascynującą opowieścią o legendarnym kacie, słynnym w całym cesarstwie austro-węgierskim, Johanie Sellingerze. Przyjeżdża on wykonać ostatni w swej karierze wyrok na jednym z mieszkańców miasteczka. Przyjazd kata, jego rytuały poegzekucyjne (skrupulatne golenie całego ciała brzytwą) i towarzyszące im zabobony stanowią pretekst (a może jest dokładnie odwrotnie?) nie tylko do poprowadzenia trzymającej w napięciu i wiarygodnie stylizowanej intrygi, lecz również przewrotnej analizy natury ludzkiej i perwersji losu. A choć wymowa tej historii, o wyrazistym, niepokojącym klimacie będącym niejako wypadkową Hieronima Boscha i Chagalla, daleka jest od pogodnej, wniknięcie w ten magiczny i – wydawałoby się – stracony bezpowrotnie świat sprzed wieku umożliwia czytelnikowi oczyszczającą duchową przygodę.
Akcja Brzytew kata Sellingera rozgrywa się zasadniczo, nie licząc kluczowych dla opowieści retrospekcji, w ciągu jednej zaledwie doby, jest natomiast pisarz jeszcze bardziej rygorystyczny w swym narracyjnym skupieniu, a mianowicie Piotr Szewc, który od lat, i w trzech już odsłonach, opisuje jeden, dawno miniony dzień z życia małego miasteczka, swego rodzinnego Zamościa. On nie wraca w czasy tak odległe jak Fąfara, świadomie wybiera moment z przedwojnia malowniczego żydowskiego miasteczka, a zatem niejako dosłownie przeddzień zagłady. „Zagłada” (pisana w latach 1981-83) to zresztą tytuł pierwszej z książek cyklu; tu Szewc również ożywia niejako stare fotografie, a właściwie robi n o w e stare fotografie, pozwalając mieszkańcom i samemu miasteczku nie tylko znów zaistnieć, lecz t r w a ć w intensywności dnia powszedniego. Swym czułym, drobiazgowym spojrzeniem zatrzymuje, ocala przeszłość, uniemożliwia kataklizm. W kolejnych książkach, „Zmierzchy i poranki” (1998-99) oraz „Bociany nad powiatem (2002-2004) idzie za każdym razem o krok dalej, jakby co rusz przesuwał zoom swego aparatu, przybliżał coraz mniej, na pozór, istotne szczegóły, a zatem je także ocalał przed nieistnieniem. Szewc zajmuje się z najwyższą uwagą porzuconą wstążką, grą światła na strychu, zaciekami na murach, dachami i dymnikami. Przenika myśli i odczucia nie tylko ludzi i zwierząt, lecz również rzeczy i zjawisk. Dowodzi, że wszystko ma swoje miejsce zarówno w Księdze Dnia, jak i w harmonii wszechświata. (A jednak! Więc to wcale nie mrzonki!). Zmierzchy i poranki otwiera motto z Księgi Mądrości (w przekładzie Czesława Miłosza): „Ty kochasz wszystkie rzeczy, które są, i nie brzydzisz się niczym, co uczyniłeś. / Anibyś nie ukształcił rzeczy nienawistnych Tobie”. Pisząc o Zmierzchach i porankach tuż po ich ukazaniu, nazwałam je stuczterdziestostronicowym hymnem na cześć istnienia, literackim dowodem na Boskie pochodzenia świata. Tam już sam rytm zmierzchów i poranków pod Boską pieczą gwarantował stałość. Pod koniec Bocianów nad powiatem Szewc zadaje pytanie, czy u kresu dnia, wraz z obrotem Ziemi i nastaniem ciemności, wciąż „trwają w realności rzeczy i stworzenia, które świt wyłonił z niebytu?”. Jakby powątpiewał w nieustanność Boskiej czujności…
Na plan pierwszy wysuwa się także potrzeba (konieczność?) patrzenia, dostrzegania, opisywania i kolejnego żmudnego o c a l a n i a świata przed przemijaniem, zapadaniem w niebyt. Teraz chodzi już nie tylko o wyrwanie tego, co było, z odmętów historii, lecz o ratowanie przed nieistnieniem całości świata. W końcu wiemy doskonale, nie tylko od Einsteina, że czas nie jest wartością bezwzględną, a ułamek chwili łatwo może stać się wiecznością i, niestety, odwrotnie. Skoro przeszłość trwa w nas, może i my – wzajemnie – w niej powinniśmy szukać ocalenia. Być może ów Borgesowski Alef, mieniący się punkcik skupiający w sobie wszystkie inne punkty wszechświata wraz z wszelkimi punktami widzenia, z piwnicy przy ulicy Garay przemieścił się do siatkówki oka Piotra Szewca, tego Faulknera i Prousta powiatu zamojskiego. Myślę, że na wszelki wypadek powinniśmy się go trzymać. Na wiarę i kurczowo.