Kasper Bajon: Fryzjer
To nie był fryzjer, tylko balwierz – subtelna różnica znaczenia.
Jego pachnący imbirem zakład mieścił się w dawnym sklepie kolonialnym.
W witrynie straszyły ufryzowane głowy i nieogolone brody,
A męski wzrok przyciągała czeladniczka Asia, która była miękka jak jej imię.
Wszystko w środku wyglądało jak źle opowiadana baśń i jedynie kolczyk
W brwi, nad złamanym nosem nie pozwalał wątpić w rzeczywistość.
Pociąg do miasteczka przyjeżdżał tylko raz dziennie: wieczorem.
Wielkim czarnym wąwozem wyrytym w skałach, gdy gwiazdy
Wyglądały jak reflektory, które lada moment spadną na zakurzoną scenę.
Przykładałem ucho do szyn i nasłuchiwałem elektrowozu.
Gdy zbliżał się, kładłem na szynach monety, z których grawer Pan Unger
Robił potem naszyjniki dla dziewcząt. Pewnego dnia obok gotyckiego kościoła,
Którego detale z wirtuozerią wyrzeźbione przez śląskich mistrzów,
Wyłaniały się w porannym świetle z morza brązu przetkanego pomarańczową nitką –
Stanęło wesołe miasteczko. Wysoka karuzela odbijała się w wezbranej rzece,
Nad której brzegami intensywna zieleń szczytów, przechodziła w żółć i czerwień.
Przez całą noc grała cygańska kapela, ledwie zagłuszana przez szum rzeki
I gwizd wiatru zamiatającego ulice. Pamiętam jak patrzyłem na śmiejącą się Asię.
Pęd powietrza podwiewał jej spódniczkę i odsłaniał majtki, które jeszcze popołudniu
Suszyły się w słońcu. Na szyi miała naszyjnik ode mnie, za rękę ściskała balwierza.