21 sie

Karol Samsel: Antidotum

Marcin Orliński, Płynne przejścia. Instytut Mikołowski, Mikołów 2011.

„Zaczynam od siebie, jestem lekarzem, który poważnie potraktował łacińską maksymę i leczy siebie sam. Tak lecząc, być może wpływam na twoje rany, na kształt twoich ran, bracie, siostro”. Tymi słowami Karola Maliszewskiego, pochodzącymi z Rozproszonych głosów (2006), Marcin Orliński otwiera swój tom krytyczny zatytułowany Płynne przejścia. W ten sam – ciepły i miękki sposób, nieco łamiącym się głosem, odnosząc się do wspólnoty urodzeń, autor Parady drezyn formułować będzie swój własny „pakt przyjacielski” z autorami, który określi projektem „krytyki uczestniczącej”. Orliński wzrusza wyrafinowaną empatią i precyzyjnym, etycznym wyczuciem:

W tym pustym miejscu, które często nazywamy człowiekiem, pulsuje coś pośredniego między diagnozą i prognozą, między naturalną koniecznością i etyczną powinnością. Właśnie w tym miejscu się spotykamy, ty i ja, oboje tak samo winni i niewinni, tak samo piękni i straszni, brat i siostra, którzy podają sobie rękę w ciemnej, pustej ulicy. (Trakcje, s. 241-242)

Wyznam: porusza mnie ta metaforyka, zachwyca, a zarazem napawa dziwnym niepokojem. Podziwiam Marcina, a zarazem boję się odrętwienia, które mimowolnie może wiązać się w krytyce z „rewolucją przyjaźni”. Obawiam się jakobinady – tym razem jednak nie wyzwolonej przez przemoc, opresję, nacisk, lecz przez serdeczność, partycypację, czystą metexis. Orliński dokonuje przecież znaczącego przesunięcia względem tego, co zaproponował już Maliszewski, formułując program „krytyki towarzyszącej”. Chce pełnego uczestnictwa krytyków w autorskim światoodczuciu. Ma stać się poniekąd tak, jak w Celanowskim Liczeniu migdałów: krytyk Orlińskiego ma zanurzyć się w autorstwie, dać się mu pochłonąć, powinien zatem mówić wprost – „Policz migdały / policz, co było gorzkie i ciebie wzmacniało, / dolicz mnie do nich”.

Powtórzę: być może jestem inkwizytorem i sądzę Orlińskiego niesprawiedliwie. Wykazuję mu utopizm, choć przecież objaśnia on dokładnie i z odpowiednią ostrożnością, na czym miałaby polegać „fuzja dusz” autorów i krytyków. Krytyk ma spalać się w dziele asysty, czynić ze swojej służby opus magnum, co więcej: przekraczać swoje miejsce – z członka asysty stawać się akuszerem utworu literackiego, jego re-kreatorem „przy-jaźniącym się” z kreatorem: Dzieło ma więc zawsze pewną niezbywalną, przedmoralną wartość. Jednocześnie przyjaźń oznacza nie tylko wstępne zaufanie wobec dzieła, ale także stałą obecność przy jaźni. Przy-jazność (Przy-jaźniość) wydaje mi się podstawową cechą krytyki uczestniczącej w obu jej momentach. (Projekt krytyki uczestniczącej, s. 226)

Muszę mimo to wypowiedzieć swoje zastrzeżenie. Obawiam się niebezpieczeństwa zbliżenia. Jego daleko idących konsekwencji. Konsternuje mnie przywołany przez Orlińskiego cytat z Williama Blake’a, który odczytuję na prawach samospełniającej się przepowiedni: Przemienili się w to, co ujrzeli. Podobnie nieprzyjemne zaskoczenie budzi we mnie przywołanie Ewangelii wg św. Jana w motcie Projektu krytyki uczestniczącej: Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca (J 14, 9). Ujmując rzecz najprościej, jak potrafię: lękam się ofiary, którą w świecie Orlińskiego ma spełnić krytyk literacki. Odczuwam silny – mentalny i egzystencjalny – opór, aby stać się antidotum, dać się pochłonąć temu, co wzmacniamy. Lekarz, mówiąc językiem Maliszewskiego, nie może oddać się na żertwę, spalić się, roztopić w leku, który podaje, jest bowiem zobowiązany wieczną potrzebą bycia Osobą – Innym, o którego uderza świat Tekstu. Czy jeśli pozwolę się opanować misji antidotów, nie pozbawię literatury zderzeń, konfrontacji, rozdzieleń, dyspersji?

Nawet jeśli pozwolić na scalenie światów krytycznych i autorskich w ofierze współuczestnictwa, nie każda ofiara zostaje spełniona w ten sam sposób. Ofiara Izaaka zaprocentowała – Bóg ocalił syna Abrahama i prorokował mu niezliczone pokolenia potomków. Co jednak stanie się, jeśli ofiara krytyka nie będzie przypominać tej zawartej w Księdze Rodzaju, lecz okaże się tą z Księgi Sędziów? Co jeśli stanie się przeklętą ofiarą Jeftego? Jefte po zwycięskiej bitwie obiecał ofiarować Bogu to, co z domu pierwsze wybiegnie mu naprzeciw. Myślał o psie, powitała go jednak jego córka. Tyle kosztował go zwodniczy śpiew syren (nawiążmy do mitu Odyseusza, do którego odwoływał się Orliński). Sznury okazały się zbyt słabe – „spotkanie” i „wymiana” przyprawiły mężczyznę o szaleństwo:

Odyseusz, świadom niebezpieczeństwa, polecił swoim ludziom zatkać uszy woskiem. Wiedziony jednak ciekawością, samego siebie kazał przywiązać do masztu. Pragnął usłyszeć tę słynną melodię, która w równej mierze jest piękna i straszliwa, która może uskrzydlić lub strącić w otchłań szaleństwa. (Projekt krytyki uczestniczącej, s. 218)

Nie zgadzam się z Adornem, który czyni z Odyseusza bohatera oświecenia. Nikt z nas nie może przeczuć, czy zabezpieczenie przed obłędem i śmiercią rzeczywiście jest wystarczające. Nigdy nie pojawiła się pewność co do tego, że sznury utrzymają ciało Ulissesa. „Krytyce uczestniczącej” stale towarzyszyć musi ryzyko osunięcia się w „krytykę zaangażowaną”. Jego każdorazowe podejmowanie nie jest bynajmniej rzeczą trywialną. Metexis jawi się w tym ujęciu jako gra śmiertelna – zwycięzcy w istocie okazują się serdecznymi „przyjaciółmi”, a więc kimś więcej niż „towarzysze” Maliszewskiego, przegrani jednak zasilają obozy ideologów, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że projekt eksplodował im w rękach i rozerwał usta.

Dlatego „płynne przejście” budzi we mnie grozę. Orliński wydaje się to rozumieć, zwłaszcza wówczas, gdy opowiada o „szalonych akrobacjach na linii rozpiętej pomiędzy białą rękawiczką a narządem do przeszczepu” (Trakcje, s. 249). W tym zawiera się przecież zupełny patos uczestnictwa, jego wysokie ryzyko etyczne, śmiertelność samych krytyków, w końcu zaś – ofiara, którą składają oni w ramach „paktu przyjacielskiego”. Podziwiam Marcina, który delikatnym głosem opowiada o skrzętnie tajonym horrorze „przejść”, cytuje Richarda Rorty’ego i Wayne’a Bootha, opowiada o „homoseksualnej metempsychozie” Bartosza Konstrata i „cofającym się pożarze pamięci” Romana Honeta.

Nie przestaję jednak zadawać sobie pytania o to, co stanie się z nami, jeśli „płynne przejście” okaże się wyłącznie zasłoną, którą należało rozedrzeć. A co jeśli krytyka powinna stać się spotkaniem w prześwicie rozdartej zasłony? Kto z nas wie, czy wpierw nie należy być raniącym się nawzajem spojrzeniem z dalekich odległości – możliwym właśnie dzięki rozdarciu? Twarz odbijająca się w szczelinie „płynnych przejść” jest wizerunkiem wroga, który stoi u bram naszego domu. Należy go zranić, aby nie zbliżył się na tyle blisko, by wyzwać nas do walki, sprowokować, wykorzystać naiwność. To sytuacja trudna, wymagająca wielu pertraktacji i kunsztu najlepszych negocjatorów. Wpierw należy rozdrażnić jego serce, a potem je uspokoić. Przejrzeć się w jego ranach niewidzącym okiem „białej rękawiczki”, odpowiednio czułym jednak, aby przenieść „narząd” i umieścić go wewnątrz. Ernesto Meija Sanchez dokładnie to wyjaśnił. Orliński go cytuje: „Napisać / wiersz to dziecko począć / w grobie” (Trakcje, 238).

Krytyk zatem nie jest Izaakiem, autor nie jest Abrahamem. Autor nie jest Jeftem, krytyk zaś – nie może stać się jego nieszczęśliwą córką. Autor nie jest wreszcie Hadrianem, krytyk zaś – Antinousem, czyli eromenosem poświęcającym życie dla jego nieśmiertelności. Proszę wybaczyć ten ciąg opozycji. Myśląc o funkcji krytyki literackiej, przywołuję w pamięci obraz walki Heraklesa z Anteuszem. Tym razem jednak mityczny heros nie jest mordercą, lecz nauczycielem. Odrywa zapaśnika od ziemi nie tyle, aby pozbawić go funkcji życiowych, lecz – by wzmocnić jego pęd ku istnieniu, uszlachetnić energię, rozwinąć, zwielokrotnić, wreszcie zaś: sproblematyzować wewnętrzne konflikty. Anteusz jest rozgorączkowany – czy aby na pewno wolno nam uczestniczyć w jego oślepiającej gorączce życia?

Dopisek:

Nie jest moim celem unieważnienie projektu krytyki uczestniczącej ani wskazywanie na kolizję interesów zachodzącą w jej obrębie. Wręcz przeciwnie, doceniam zawartą w programie Orlińskiego propozycję antymimetycznej lektury utworu literackiego, zrywającą z kultem czytelniczych gustów, przyzwyczajeń i szkół interpretacyjnych. Wskazanie na moment podmiotowy i przedmiotowy lektury krytycznej jako na punkty konstytuujące uczestnictwo, czynią krytykę tego rodzaju doskonałym łącznikiem przenoszącym współczesną treść literacką do obszaru badań literaturoznawczych, w tym: do działu historii literatury. Krytyk uczestniczący może tym samym okazać się idealnym medium lub wehikułem, dzięki któremu autor – niemal równolegle w czasie – stanie się obiektem refleksji historyka literatury.

Orliński wskazuje m. in., że ma dojść do „spotkania dwóch narracji, dwóch dzielności”, a także, że „wiąże się to ze swoistym sprzężeniem zwrotnym, które następuje w czasie lektury” (Projekt krytyki uczestniczącej, s. 223). Jednocześnie dodaje w Trakcjach, że zetknięcie tego rodzaju ma mieć charakter „spotkania między flirtem a kłótnią” (s. 233). Rozumiem, jak bardzo zdradzieckie mogą się okazywać skróty myślowe, mimo to – ujawniają one pewne naturalne niebezpieczeństwa związane z możliwym wykolejeniem teorii. Celem mojego studium miało stać się wskazanie na naturalne trudności, z którymi musi się zetknąć sumienna krytyka uczestnicząca. Choć opór jest nieunikniony, pozostaje przezwyciężalny, mimo że dosyć wysokim kosztem.

„Sprzężenie zwrotne” wiążące się z uzyskaniem „ironicznej równowagi”, a także z „wygrywaniem postaci przeciwko sobie”, nie jest w moim przekonaniu immanentnie wpisane w lekturę. Zależy ono raczej od odpowiednio wyostrzonej psychiki odbiorcy, tj. od jego psychologicznych kompetencji czytelniczych. W wypadku krytyka kompetencję tę wyznacza świadomość istnienia kompleksu ofiary, szerzej ujmując: świadomość zagrażających krytyce kompleksów lekturowych. Nie jest zatem tak, że interpretacja jest wynikiem dostępnego każdemu „spotkania między flirtem a kłótnią”, lecz raczej – że jawi się jako „spotkanie na szczycie”. Jest gestem deklaratywnym, świadomym i swobodnym zarazem. Jeśli dojdzie do „sprzężenia zwrotnego”, dojdzie do „spotkania dwóch dzielności”. Jeśli jednak przyjmie się a priori, że „sprzężenie” zaszło, doprowadzi to do ideologizacji działalności krytycznej.

Zgadzam się z Rortym i z Orlińskim – owszem, należy zachować czujność, stąd „ironiści stale pamiętać będą o kruchości i przygodności swych finalnych słowników, a przeto i swoich jaźni” (s. 223). To, czego chcę, to przede wszystkim – nieco inaczej tę groźbę nazwać. Naświetlić, uwypuklić. Uświadomić. Nie o zagrożeniu wiarą w metasłownik słowników finalnych mówiłem w niniejszym studium. Tę samą obawę nazwałem utopią ideologiczną. Dla krytyka demon tej rangi ma jedną twarz. Jest nią kompleks lekturowy, który – jak uważałem – aby zostać stłumiony, wymaga znacznego wzmocnienia aktu „ironicznej równowagi”. Być może, wzmocnienia składnikiem „nie-ironicznym”.