Karen Kovacik: Piaskowe tornada
Dzisiaj, na trzydziesty dzień suszy,
mój pęcherz jest jak macica —
obrzękły, napięty, niczym żółta pięść,
nie ulży mu nawet sok żurawinowy.
Staję na co drugiej stacji benzynowej na I–80,
żeby upuścić parę kropel, czując się jak impotent,
jak monstrualny, bezskrzydły ptak z Eocenu,
siedem stóp wysoki, który, chociaż pełen siły, wyginął,
zdominowany przez szybkich, mięsożernych drapieżców.
Wiem jak to jest być zepchniętym w narożnik,
z pięścią starych długów przy twarzy, i rozpoznać
koniec ery. Widzę to po mojej bratowej,
która wpada we wściekłość gdy nadepnie na triceratopsa,
zabawkę jej syna. Cały dzień oddana kobiecym zajęciom —
wydzielaniem leku na kaszel, zmianą brudnych majtek —
podczas gdy jej mąż, okazały — niczym dorodny buhaj — mężczyzna,
śmieje się z jej zagonionego czuwania. Widzę to
w tegorocznych kolbach kukurydzy, bez jedwabiu, więdnących
w pokucie za usunięcie drzew. Widzę to
po sobie, membrany mego ciała drżą w gorączce
od wiedzy, że jestem tym, co produkuję i teraz
nawet nie mogę się wysikać jak należy. Zastanawiam się
czy Dorothea Lange, ta odważna kobieta, okiem obiektywu
łowiąca widoki, drżała z zimna na glinianej
podłodze lepianki z pęcherzem pełnym
bakteryjnej emulsji? Czy obawiała się jego implozji,
suchego, w jego wnętrzu, cyklonu? Czy czuła się
jak Kansas — alkaliczne płaszczyzny
i piaskowe tornada, gorący wiatr i darń, szara skala
rozpięta pomiędzy czernią i bielą?