30 paź

John Ashbery: Nowy duch

Myślałem, że gdyby to wszystko dało się zapisać, byłby to jakiś sposób. A potem przyszło mi na myśl, że gdybym tak wszystko opuścił, byłby to inny, i prawdziwszy, sposób.
sprane morze
Kwiaty były.

To są przykłady opustek. Ale było nie było, wkrótce coś zajmuje ich miejsce. Nie sama prawda, być może, tylko — ty. Właśnie ty to zrobiłeś, dlatego jesteś prawdziwy. Lecz prawda niosła się dalej,
by podzielić wszystko.

Czyżbym już się obudził? Czy też to znowu jest sen? Jakaś inna postać snu? Nie ma profilu masa nadchodzących dni. Bezosobowych jak góry, których wierzchołki chowają się w chmurze. Środek podróży, przed odwróceniem klepsydry: miejsce idealnej ciszy.

Ty jesteś moim spokojnym światem. Oto moje szczęście. Stać, zrobić krok w ten świat. Koszt jest ogromny. Zbyt duży na jedno życie.

Jest trochę starych zdjęć, na których widać zdarzenie. Ma to swój sens tam stać, w przelocie. Ludzi, którzy tam są — niewielu, na tle tej strony powietrza. Dali znak, oni dawali jakiś znak. Zwijając się jak liść, tracisz trzecią i ostatnią szansę. Oni nie cierpią tak samo, jak ludzie. Prawda. Lecz to jest twoja ostatnia szansa, tym razem już ostatnia szansa, by uciec przed masą

sprzeczności, cięższą od grawitacji, która sprowadza wszystko w dół na jeden poziom. I niech nic nie obraca się wniwecz.

W zgodzie z prawem teraz trzeba myśleć. Myślenie staje się prawem, marzeniem i młodych, i starych w ich wspólnym ruchu tam, gdzie mroczne masy gubią się w zamęcie. Musimy na umór chłonąć ten zamęt, spróbować tamtej innej, spójnej, ciemnej siły, która pcha nie na światło, lecz w stronę przeciągu wilgotnego, zimnego, lepkiego powietrza. Wdarliśmy się w sedno grobowca. Ale sam ten akt to wciąż propozycja, przed nami,

trzeba ją wypowiedzieć. Sformułować siebie wokół tej głuchej, pustej kuli… Być twoim oddechem, wciąganym i wyrzucanym. Wtedy, po cichu, wyglądałoby to jak przedmioty umieszczone rzędem na szczycie muru: szklany kondensator, zardzewiały bloczek, nieforemne skrzynki z drewna, otwarta puszka maszynowego smaru, dwa odcinki rury… Widzimy ten moment z zewnątrz, tak jak w środku. Nie ma potrzeby dostarczać dowodu. To zabawne… Zimne czynniki zewnętrzne nareszcie są wewnątrz nas, rosną w nas, abyśmy mogli się doskonalić, o nic nie prosząc, nawet o upamiętniającą myśl. A co ze wszystkim, co było tam wcześniej?

Ukształtowane jest w nowym powiązaniu, jak uśmiechy przodków, wspólne wspomnienia, przypominanie sobie, jak światło stało na wodzie akurat wtedy. Ale jest to także coś nowego. Na zewnątrz, czyżbyś nie słyszał, samochody, drzewa, wszystko coraz bliżej. Aby na końcu, nawzajem w sobie, piąć się pod górę, jak pokuta. Gdyż nieustająca pielgrzymka nie stanęła. Tyle że obaj się poruszacie z tą samą prędkością i nie możecie mieć wrażenia ruchu. Który unosi was daleko stąd, zatrważająco szybko w zamęt miejsca, gdzie rzeka wlewa się do morza. W tamto miejsce, które się wydaje nawet bardziej oddalone od brzegu…

Nic nie da się zrobić, musisz dorosnąć, rytm zewnętrzny coraz bardziej musi przyspieszać, wyprzedzając idealny rytm sfer, który najwyraźniej tobą powodował, najwyraźniej stanowił o twoim nasieniu i warunkach jego rozwoju, rozrostu, aż po listowie i owoce, i ostateczny sok, któregoś dnia. Istnieje po to, żeby go przekraczać… Tempo tymczasem łagodnieje, potrafimy zrozumieć dlaczego. Powiedzieli nam starsi krewni. Stało się to dawno temu, jednak musiało się stać i dlatego tu i teraz o tym mówimy. Gdybyś uznał, że otrzymałeś więcej niż wynosi twój udział, też mógłbyś o tym opowiedzieć. Mieliśmy otwarte forum, gdzie każdy przychodził, żeby się otrząsnąć z tych przykrych wspomnień, zdjąć z siebie wszystko na noc, która przybyła tutaj przed nami. Z pewnością był to też czas robót, nie zbiorów, bo nic jeszcze nie dojrzało, nic nawet nie zostało zasiane… Czynna postać czasu, z uciskiem na czole i w nozdrzach przed snem, gdy zagrzebuje się w pobliskie sterty patyków i liści, które odwzajemniają się lekkimi szturchańcami. Bardziej jak jakiś segment rzeczywistości. Także i to trzeba zapamiętać, jest to nawet niezwykle ważne, ale czy pamięć przywoła samą siebie aż do punktu istnienia? Bardziej jest bowiem zmęczona niż wszystko inne. Toteż ulatnia się jak twarz na flaczejącym baloniku, pomarszczona, permanentna i dorzeczna, choć jako perwersyjna wersja samej siebie.

Ponieważ życie jest krótkie
Musimy pamiętać, aby zadawać mu raz po raz zawsze to samo pytanie

Aż powtarzane pytanie i zawsze to samo milczenie utworzą odpowiedź
W słowach rozłupanych i przyciśniętych do ust,
A ostatnie milczenie odsłoni podłoże,
Aż cała rzecz nareszcie będzie istniała oddzielnie
Na wszystkich poziomach krajobrazu i na niebie
Oraz w ludziach, którzy nieśmiało w niej mieszkają,
W zatrzaśniętej nazwie, przed którą się otwiera, na kurz i całkowitą nieobecność myśli
Nawet o umieraniu, niejasna pierwsza myśl, która zapala się w tobie i już nie sposób jej
zatrzymać.
To jest takie wielkie rumowisko życia, tym samym nie daje się przenieść
W inną utylizowalną substancję, lecz nie sposób go odseparować
Od tych jadowitych spojrzeń, kamiennych milczeń i ostrych protestów.
Ale to jest twój krajobraz, dowód, że w nim przebywasz,
Aby jakoś sobie z nim radzić, bądź w nim przepaść,
W którym mogą jeszcze zajść nieme zmiany.

To się dopiero rozpoczyna. Właśnie zaczyna znowu działać. Widzenie, czy już mniej więcej się skończyło. Nie, jeszcze się nie zaczęło, chyba że jako przygotowawczy sen, który zawierał coś z szorstkiej materii życia, ale osunął się w gwiezdny blask, jak wszystkie niechciane wspomnienia. Nie sposób było go przytrzymać. Ale z tego powinniśmy się akurat cieszyć, nikt go naprawdę nie potrzebował, chociaż nie był zupełnie bezwartościowy, nauczył nas form tej naszej dzisiejszej życiowej jawy, manier niedostępności. A jego wyroki, chociaż nieszkodliwe i zabawne, były też taką postacią wypowiedzi, w której da się ostatecznie poznać sąd. Albowiem nie sądzimy, abyśmy nie byli sądzeni, a jednak tak czy inaczej jesteśmy sądzeni, nic o tym nie wiedząc, aż pewnego dnia budzimy się i mamy już inny kolor, kolor filtra opinii i zdań, jakie każdy kiedykolwiek wyrobił sobie na nasz temat. I w tej postaci musimy rozpocząć przygotowania, obecnie, aby spróbować żyć.

Z początku nie jest to łatwe. Są ciemne pustkowia, którym światło pierwszej pełni po wrześniowej równonocy nie za bardzo może sprostać. Myślałeś kiedy o księżycu, jak dobrze pasuje do wszystkiego, co ma oświetlić? A te krople lakieru i rzeki dziennego światła, wytrząsane z puszki — takie niesforne, tak niestrawne… Cóż, czy nie o to właśnie chodzi? Nie, lecz przychodzi czas, kiedy coś, co ma zostać ujawnione, w istocie się ukrywa, zrzucając maskę swojej tożsamości, kiedy sama tożsamość zostaje odsłonięta jako jeszcze jedna maska, mniej ważna i wcześniejsza od tej, którą zdążyliśmy poznać i zaakceptować. Myślisz o czystych legendach, o tym przebudzeniu, jak o wtargnięciu w twardą bryłę dnia. Ale dzień po prostu pragnie cię upewnić, że nie możecie tego zaznać w żaden inny sposób, a więc tak jak w emulsjach i cieniach nocy, chce ci powiedzieć, że wasza obopólnie pełna rozbawienia i połowiczna akceptacja nie jest, bądź co bądź, czymś złym na początek, że każde oddychanie ma być wzajemne i niedoskonałe, jak wszystkie rzeczy, które dają się pojąć.

Niemniej zima wlecze się dalej i jedna śmierć idzie za drugą. Sam próbowałem i wiem, jak odczucie zawężania i eliminacji kłóci się z odczuwaniem życia, kiedy osiąga ono pewien cel i punkt, nie kulminacyjny, ale jednak punkt. W tym punkcie człowiek musi, tak jest, dokonywać selekcji, jednak nie chodzi o selektywność wyboru, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Nie chodzi o wybór tego czy tamtego, bo akurat tak będzie w sam raz, ale o zwykłe przyjęcie samej idei wyboru, aby pewne rzeczy móc zostawić za sobą. Nie ma znaczenia, jakie. Mógłbym opowiedzieć o niektórych rzeczach, których się wyzbyłem, ale to by ci nie pomogło, bo każdy musi sam dla siebie je wybrać, a raczej nie wybrać, tylko pozwolić, aby one spadły na człowieka i odpadły. W tym punkcie tkwi sens i cel procesu zawężania i eliminacji. I stopniowo, tak jak powietrze robi się coraz bardziej rozrzedzone, kiedy wspinamy się na jakąś górę, rzeczy te wystąpią w swojej własnej wyrazistej postaci — z wyrazem przynależności. Jest to fantastyczna sprawa i wystarczy tylko z grubsza się nią zająć. Rzeczy zadbają o resztę. Dopiero w tym punkcie cały sens nieposiadania wszystkiego stanie się oczywisty i olśni cię tak wszechstronnie i straszliwie, że zaczniesz się zastanawiać, jak żyłeś dotychczas — jak gdyby długa na setki mil dolina, pełna sadów i wszelkiego typu przyjaznych wybryków krajobrazu, miała nagle otworzyć się u twoich stóp akurat wtedy, kiedy już sobie powiedziałeś, że następnego kroku pod górę nie wykonasz. To niezobowiązujące, kiepsko widoczne nowe otoczenie (ale z jaką radością świadom jesteś niedoskonałości widzenia, tym razem!) ma się dla ciebie stać nowym rodzajem arbitralności, takim, który chroni i wspomaga, nigdy nie odżegnując się od zadanych przez czas krzywd ludzi starych, ku którym z takim wysiłkiem zdążałeś, nic o tym nie wiedząc. One zanikły wraz z zębatymi jak piła anomaliami samego czasu, i otwarty, wilgotny, niezachwiany porządek dnia — życzliwy, opiekuńczy, hojny — spowija cię tak, jak niewyszukane gesty pięknej dziewczyny spowijają ją w aurę szlachetności, której można nigdy nie dostrzec, tego źródła czyjegoś życia. I nigdy nie trzeba chcieć go ujrzeć, bo jego prawda nie ma znaczenia i jest niewyobrażalna.

Tłumaczenie Andrzej Sosnowski

Od tłumacza: Fragment „Nowy duch” to dziewięć początkowych stron utworu „The New Spirit” z książki „Three Poems” (The Viking Press, New York 1972).