Joanna Lech: Hodowla
Jeszcze nie było mowy o śmierci. Dopiero rosłam i dziadek
co miesiąc odliczał mi centymetry. Dwa, mówił, dwa i trochę więcej.
Wtedy wszystko było proste i spłowiałe, jak jego kapcie. Wystarczyło
badać ruch powietrza, chłonąć światło, milczeć. Nawet w ziemi jeszcze
nie było miejsca dla zmarłych. Sadziłam w niej pestki po zgniłych
jabłkach, strugałam obierki, czekając, aż zacznie kiełkować wilgoć
między palcami, smak porostu na zębach. Tu trzeba uważać, mówił,
patrzeć pod nogi. Nie deptać. Patrzyłam tylko, jak świat wyciąga
korzenie; niesamowite, że nawet trawa wtedy rosła szybciej ode mnie.
Dzień chował się za lasem i z tamtej strony zawsze mruczały
zwierzęta, gęstniały cienie. Wieczorami wygrzebywałam glinę
spod paznokci. Dziadek zasypiał, a mech przyrastał mu na policzkach,
choć już wiedziałam, że jego dłonie to sęki. I nawet nie ma mowy
o płaczu, powiedział potem, całując mnie w czoło, a jego usta
były suche i ciepłe, jak kora.