15 paź

Jerzy Górzański: Dziennik (fragmenty)

Joseph Louos de Lastrange miał powiedzieć o Isaacu Newtonie:
– Był on najszczęśliwszym z ludzi, gdyż system świata można ustalić tylko raz.
Pisarze zatem są nieszczęśliwymi z ludzi, ponieważ próbują ustalić wiele systemów świata, upatrując ich doskonałość w różnorodności, kiedy, tak jak odkrycie prawdy bezwzględnej, nie jest możliwe uchwycenie gromady cieni w zapadających coraz głębiej ciemnościach świata.

*

Dialog:
– Znaleźli mnie w śmietniku zawiniętego w gazetę.
– Urodzony w gazecie.
– Śmierdzący gazetą.

*

Wiem, w którym momencie to się zaczyna. W nocy. Śpię, a właściwie nie śpię. Wtedy przychodzą do mnie – w tej sennej nietrwałej rzeczywistości – słowa i zdarzenia, zdawałoby się trwałe i wyraziste, które znikają wraz z nadejściem świtu. Nie można ich zapisać ani zapamiętać.

*

Myśl Grażyny, niezwykle aktualna w styczniu 2006 roku: „Wizja ostatecznego rozpadu powoduje potrzebę porządkowania.”

Styczeń 2006
W jakimś wywiadzie gazetowym na temat tego, czy marki, nie tylko samochodów, są konserwatywne i czy to samo dotyczy klientów.
Pada pytanie:
– Czy nie grozi nam pewne skostnienie?
Marki mają ten sam problem co wszelki konserwatyzm: jako niezdolne do modyfikacji, fundamentalistyczne twory – przegrywają. Ale jeśli okażą się elastyczne przy zachowaniu niezmiennych podstawowych wartości, to pozostają niepokonane. Mam takie ulubione zdanie z powieści Giuseppe Tomasiego di Lampedusy „Lampart”. Książę Salina pyta swego zbuntowanego adoptowanego syna Tancrediego, jak on – należący do wielkiego rodu – może pogodzić ze swoim sumieniem przejście na stronę mieszczańskich rewolucjonistów pod wodzą Garibaldiego. A Tancredi udziela mu mądrej, choć cynicznej odpowiedzi: „Wuju trzeba wszystko zmienić, aby zostało tak jak jest.”

*

Otóż słynne zdanie Tancrediego powtarzane jest w różnych konfiguracjach, a może prościej: w różnych tłumaczeniach.
W drugim wydaniu polskim „Lamparta” (PIW 1963), w przekładzie Zofii Ernstowej, owa odpowiedź Tancrediego tuż przed jego udaniem się do Fiduzzy, brzmi nastepująco:
– Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak jak jest,wszystko się musi zmienić. Rozumiesz?

*

Otóż książę Salina nie rozumie. Nie rozumiał wówczas – w drugiej połowie XIX wieku – nie rozumiałby dziś, w pierwszych latach XXI wieku.
Tym samym widać wyraźnie, że nie tyle chodzi o skracanie czy upraszczanie świetnych powiedzeń z dziedziny literatury, ile o włączenie ich do reklamowych spotów – literatura piękna przemienia się w literaturę użytkową. Wspaniała myśl Lampedusy pędzi w nowiutkim BMW dziwacznie skoligaconym z producentem strojów sportowych, firmą Nike.

*

Tak wspomina Claude Duneton w felietonie “Słowa w ordynku”:
„Gdy jako mały chłopiec mieszkałem w domu ojca na skraju puszczy, mieliśmy w posiadaniu najskromniejszy możliwy słownik: mały ilustrowany Larousse wydany w latach 20., z obrazkiem dziewczynki z dmuchawcem. Jakże często zabijałem długie godziny nudy, oglądając ilustracje ukazujące życie ludzi i dziwactwa świata. Gdy porównuję to z jakimiś 170 tomami na każdy temat, które dziś trzymam na półkach, sądzę, że byliśmy wówczas bardzo powierzchowni… Ale nie potrzebowaliśmy niczego więcej: moja matka wierzyła w Boga…”

*

Owszem, byliśmy powierzchowni. Zdawało się nam, że tak powinno być, bo nie umieliśmy porównywać.
Moja matka również wierzyła w Boga, choć była partyjna…
Te podobieństwa, zbieżności, coś z dziedziny losów równoległych…
Nie mieszkałem na skraju puszczy – raczej na skraju praskiego świata, który graniczył z puszczą i pustynią.
Podobnie, jako mały chłopiec, zapamiętale czytywałem po wojnie, tej drugiej, „Leksykon ilustrowany” Trzaski, Everta i Michalskiego z 1934 roku. Zachwycał mnie rysunek XII-wiecznej katedry w Monreale na Sycylii. Ale tez przejmowała podobizna posępnego Cypriana Kamila Norwida – najpierw go ujrzałem, a znacznie później przeczytałem, zwłaszcza tę pochwałę Wyobraźni, której jestem wiernym wyznawcą.

Wyobraźnio!… pani Penelopo
Znam cię – i lekką jak pomykasz stopą
Po spopielonych sercach twych amantów…

*

Było nas dwóch – mój ojciec i ja. Matki w to nie mieszam. Matka jest zawsze kimś, kto reprezentuje, kogo wystawia się do reprezentacji. To osoba oficjalna, poważna, niemal dystyngowana. Ojciec to błazen i pijak – mój w każdym razie był tego najjaskrawszym przykładem – komiczne tło, wieszak na ubrania, szczotka do butów, mizerny okaz, pocieszna kreatura, harcownik na tyłach własnej armii, który rozśmiesza maruderów. Istnienie cząstkowe na poziomie kiepskiego dowcipu.
Może dlatego był mi tak bliski, przez tę swoją niepoważną figuratywność, absolutną beztroskę i brak poszanowania dla rodzinnych pryncypiów.

*

U Horacego znalazłem takie zdanie:
„Trudny w pożyciu, skłonny do narzekań, chwalca dawnych czasów, w których sam był jeszcze chłopcem.”
Byłaby to niezła charakterystyka mojej skromnej osoby, gdyby nie ten „chwalca dawnych czasów”. W istocie, moje dzieciństwo przypadło na czasy stalinowskie, ale przecież dzieciństwo nie jest ideologiczne ani partyjne, co najwyżej szczęśliwe lub smutne, trudne, czy raczej fantastyczne, ewentualnie głupie.
Moje dzieciństwo było nietykalne (co podkreślam bezustannie), ponieważ ja sam stwarzałem mój świat dziecięcych przeżyć i dorośli nie mieli do tego świata dostępu, czy tez mieli na owe dziecięce przeżycia niewielki wpływ.
Moje dzieciństwo (osobliwe), jak i moja młodość (po części niewybredna), przypadały na okres komunizmu. Nic na to nie mogłem poradzić.
Adolf Dymsza (w jednej z licznych anegdot o tym świetnym artyście) zagadnięty przez kolegę aktora w teatralnej garderobie:
– Straszna powódź w Wenezueli, panie Dodku.
Dymsza odparł:
– Nie moja wina.

*

Nie moja wina… Nie tęskniąc ani nie gloryfikując tamtych czasów, jednak niekiedy powracam do „dziedziny ułudy”, a może rzeczywistych doznań, bo tak naprawdę z dziecka się nie wyrasta, tylko jest się jakby powolniejszym w marzeniach.
Prawdę mówiąc, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Co jest ważniejsze, a może bardziej dopuszczalne, cielesność czy duchowość?
Cielesność chyba, zmysłowość i jej wyrafinowane rozkosze. Czy też duchowość, tajemnicza i ukryta głęboko, na samym dnie naszych pragnień?
A jeżeli tylko rozpacz cielesnej powłoki, która nadaremnie stara się osłonić ubóstwo ducha?

*

Albert Camus:
„Kto to jest człowiek zbuntowany? Jest to człowiek, który mówi: nie”.
Ile razy mówi? Jak często? Jeżeli mówi bez przerwy: nie, to nie jest człowiek zbuntowany – raczej człowiek w swoim bucie osamotniony. Częstotliwość wyrażania nie uwzniośla buntu. Ale to: nie – raz wypowiedziane – wyrzucone z siebie w rozpaczy, nigdy nie umilknie w nawykach powtarzalności.

*

Figaro w „Cyruliku sewilskim” Pierre de Beaumarchais:
– Śmieję się skwapliwie ze wszystkiego z obawy, bym nie musiał płakać.
Oto cyrulik podpowiada mi, jak patrzeć na świat.

*

Jakiś zawzięty ateista zarzuca obrzędowości religijnej napuszoność i ponurość. Zapewne ów pogromca wiary widziałby taki oto repertuar: „Skoczny walczyk o męczeństwie chrześcijan”. A na zakończenie: „Wesoła piosenka o Golgocie”.

*

Mówią, że zrozumieć to wybaczyć. Ale jak wybaczyć – nie rozumiejąc?

*

Gdybyśmy wiedzieli o wszystkim to nie wiedzielibyśmy o niczym.

*

Mądrość na wadze – niedowaga.
Głupota na wadze – nadwaga.

*

W „Dzienniku” Julien Green wspomina czasy dzieciństwa:
„ (…) biały marmurowy kominek, przy którym zasiada matka wieczorami, przed ogniem i opowiada nam o Południu, w głębi paleniska za płomieniami orzeł, który wydaje się bić skrzydłami, posadzka błyszczy, Panie, to wszystko, czego już nie ma… Sześćdziesiąt lat temu. Czy to możliwe, że moje życie dobiega końca?”
Nie dobiega. Green pisząc te słowa ma 71 lat. Będzie żył jeszcze 27 lat!
Umrze w 1998 roku, w wieku 98 lat. Potwierdziły się słowa pewnego młodego krtyka, które Green zanotował w swoim „Dzienniku”:
„To czego dostarcza nam życie, bywa tak nieprawdopodobne, że aż nieużyteczne”.

*

W filmie australijsko – belgijskim Paula Coxa (z 2000 roku) staruszka opowiada dowcip staruszkom:
– Jedna staruszka zwierza się drugiej staruszce:
„Najgorsze jest to że ten mój absztyfikant przynosi mi co wieczór bukiet róż.”
„I co w tym złego?”
„Muszę przeleżeć cały wieczór z nogami uniesionymi w górę.”
„To nie masz wazonu?”

*

Pamiętam z dzieciństwa wierszyk pani Malickiej, zamieszczony w przedwojennym „Płomyku”, czytany przed zaśnięciem: „Nie bój się, nie bój, dziecino, tam nie ma strachów na dworze. Ta nocka za oknem chodzi i gwiazdki zapala Boże.”
To jeszcze miało swój urok. Gorzej było potem: „Myszki na strychu chroboczą, a stara mysia ich niania bajkę im długą opowie i będzie mówić do rana”.
I jak tu zmrużyć oko. Znacznie później, kiedy już jako tako wydoroślałem, inni zaczęli chrobotać i opowiadać bajki. Do dziś trwa to chrobotanie i bajdurzenie. Nie o myszy chodzi, tylko o ludzi. To są bajki o świetlanej przyszłości (już nie komunizmu), ale kapitalizmu.

*

Pisał poeta Henri Michaux w cyklu „Tranches de savouir” („Plasterki wiedzy”), zamieszczonym w tomie „Face aux verrous” („W obliczu rygli”), o minionym XX wieku (jakże zauważalna jest różnica w formułowaniu zarzutów – wiek XIX jednak bardziej oszczędzano):
„Każde stulecie ma swoją mszę. Na co czeka to, w którym żyjemy? Czemu nie ustanawia podniosłej ceremonii odrazy?”
XXI wiek również nie musi „ustanawiać podniosłej ceremonii odrazy”. Przeniesiona żywcem z XX wieku ma charakter kompletnego zidiocenia i kultu tandety.

*

Pewien Francuz powiadał: „List pisany ołówkiem – to rozmowa szeptem.”
Nigdy mi się nie śniło tego rodzaju pisanie.
I nie śni. Zwłaszcza teraz (2006 r.), kiedy zaczynam się uważnie przyglądać sobie (nie dlatego, że nie poznaję siebie, ale dlatego, że sobie przeszkadzam – jakoś wyrastam na boki, chociaż coraz częściej patrzę w dół):

Widzę moje kolana
Starcze,
wystające jak główki
małych dzieci,
które ocalały z pożaru.

Kim (lub czym) właściwie te moje starcze kolana mogłyby wstrząsnąć?
Johann Georg Heinzmann żyjący w czasach Johanna Wolfganga von Goethego, pisał: „Dlaczego to miałby ktokolwiek wspaniale pisać i drukować dla tego podupadłego rodzaju ludzkiego, który pragnie jedynie, aby go zabawiać, schlebiać mu i wiecznie oszukiwać.”
A zatem – żadnej chronologii! Precz z ta napuszona monotonią codziennych zapisów. Solenność dat i godzin to dla liryka coś w rodzaju niekończącej się drogi na szafot.
Powtarzam, co i tak już dawno powtórzone.