Janusz Szuber: Czepiec pani Borówczyny
Zanim Fufi, po długiej i wielkiej ze mną przyjaźni, powędrował do krainy niewyobrażalnych już przygód, stał sobie w witrynie sklepu pani Kikty, przy ówczesnej ulicy 22 Lipca, mniej więcej naprzeciw drogerii pani Hydzikowej, sędziwej drobnej wróżki, gdy tymczasem pani Kikta była korpulentną, w sile wieku, po prostu zwyczajną kupcową.
Oto początek planowanej książeczki dla dzieci, na który natrafiłem kartkując stary notes. Rozdziałów jest kilka: „Kupcowa i wróżka”, „Zielonooki z dużymi zębami”, „Czapla, siostra źrebaka”, „Lipowa drabina”, „Podróż na młynku do kawy”, „Fufi i niezapominajki”, „Ręczny magiel czyli dalszy ciąg podróży”. Przymierzałem się do tej książeczki parokrotnie, ale szybko traciłem zapał i odwagę.
Chociaż pogoda całkiem nieadwentowa, bezśnieżnie i wręcz nieprzyzwoicie, jak na grudzień, wysoka temperatura, a ostre światło w południe wydobywa ukryte zazwyczaj o tej porze niezliczone odcienie brązu, to jednak, zgodnie z kalendarzem, na placu Św. Jana zainstalowano świąteczne lampki i każdego wieczoru mrugają do mnie przez nieszczelne żaluzje. O, a teraz, kiedy postawiłem kropkę po tym przydługim zdaniu, odezwała się najprawdziwsza mucha i lata sobie w najlepsze, jakby to środek października był jeszcze i wciąż, i tak dalej.
Parę dni temu wstecz wybraliśmy się z przyjaciółmi do Żarnowca. Niby pod bokiem ten Żarnowiec, wystarczy za Krosnem z głównej szosy skręcić i nadłożyć niewiele kilometrów, a jednak jechałem tam 40 lat z dobrym okładem, tyle bowiem minęło czasu od wycieczki szkolnej w ostatniej klasie podstawówki. Z tamtego Żarnowca zapamiętałem dwie rzeczy: duże i bardzo płaskie narcyze Marii Dulębianki i wyleniałe orle pióro ze złotą stalówką pod szkłem w gablotce. Tym razem, może dlatego że wewnątrz dworku panowała lodownia, kontemplowałem piece żeliwne i kaflowe oraz wyposażenie kuchni, podobne jak w domach moich ciotecznych babek.
Konopnicka. Naród traktował ją jak wieszcza prawie, na 25-lecie twórczości obdarowując dworkiem i hektarami. Nafciarze, ziemiaństwo i włościanie witają na stacji w Jedliczach – ze strojem krakowskim w malowanej skrzyni, z adresami hołdowniczymi i spiżarnią pełną konfitur. W szafkach bibliotecznych jej pisma w oprawie godnej arcydzieł.
„Na jagody” to była moja pierwsza w życiu książka. Wedle wiarygodnych relacji w wieku trzech, czterech lat znałem ją całą na pamięć i popisywałem się, recytując na wyrywki przed audytorium rodziny i znajomych. I ani by mi wtedy, ani kiedy indziej, w głowie nie postało, no bo skąd, że Konopnicka mogła ją spisać, choćby w części tylko, od kogo innego.
Wróciłem z Żarnowca z nowym wydaniem bajeczki – Zielona Sowa 2005. Tamto „Na jagody”, należące wcześniej do Wusi Lewickiej czyli mojej mamy, musiało zatem pochodzić z lat dwudziestych ubiegłego stulecia, zaginęło dawno i bezpowrotnie. Teraz czytałem znaną mi tylko z głosu matki opowiastkę Konopnickiej, nie bardzo już rozróżniając, która z nich – Maria czy Ewa – mówi te wiersze we mnie.
Cztery konie, wóz w drabiny,
Czepiec pani Borówczyny,
Słyszy śmiechy i okrzyki,
Słyszy nawet turkot bryki!
A tu wkoło nic – ni śladu…