Janusz Drzewucki: Mój wybór i tylko mój
(wyznanie krytycznoliterackie)
Jeden z moich przyjaciół zapytał mnie w tych dniach o najważniejsze – według mnie – utwory dla literatury polskiej XXI wieku; jakie książki bym polecił, jakich autorów? Wprawił mnie tym pytaniem w nie lada zakłopotanie, a nawet w popłoch, bo odpowiadając, nie chciałbym nikogo pominąć, każdemu chciałbym oddać sprawiedliwość, a to jest raczej niemożliwe. Uspokoiłem się, gdy mój przyjaciel stwierdził, że nie liczy wcale, że oddam Panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek, że sprawię, iż wilk będzie syty i owca cała, liczy natomiast na moją jak najbardziej osobistą i subiektywną refleksję.
Ośmielony tą sugestią, a także faktem, że niebawem minie trzydzieści lat od mojego krytycznoliterackiego debiutu, zacząłem rozmyślać nad odpowiedzią.
Różewicz, Myśliwski i ten trzeci
Dwaj najważniejsi dla mnie pisarze dzisiaj – chociaż nie od dzisiaj – to Tadeusz Różewicz i Wiesław Myśliwski. Zbiorami wierszy: Nożyk profesora (2001), Szara strefa (2002), Wyjście (2004), Nauka chodzenia (2007), Kup kota w worku (2008) oraz To i owo (2012) Różewicz wyznacza poziom poezji polskiej. Liryka tego autora jest nie tylko polska, ale również europejska i światowa. Autor Niepokoju z niepokojem opisuje współczesny świat, współczesną cywilizację, współczesną kulturę. Opisując rozpad i rozkład rzeczywistości, w której żyjemy, poeta uświadamia nam, że nie da się jej opisać w całości, bowiem ona nigdy już nie złoży się w całość. Z dwu powodów: po pierwsze – proces rozpadu całości na części, na fragmenty, strzępy, odłamki, który zaczął się zresztą wiele lat temu, co tu dużo mówić w czasie Holokaustu, jest procesem nieodwracalnym, po drugie – rozkładowi ulega także język, mało tego, rozkładowi ulegają również gatunki i formy literackie. A jednak, mimo egzystencjalnego pesymizmu i sceptycyzmu artystycznego, poeta mówi, pisze. Tyle, ile może, tyle, ile musi, ani słowa więcej.
Inaczej postępuje Myśliwski. Mając do dyspozycji ów kaleki język, składający się ze słów, które nie znaczą tyle, ile znaczyły w czasach jego dzieciństwa i młodości, opowiada o świecie, w którym jeszcze przed chwilą wszystko było na swoim miejscu, w którym panował ład i porządek. Mam tu na myśli jego dramat Requiem dla gospodyni (2000), esej Kres kultury chłopskiej (2003) oraz powieści Traktat o łuskaniu fasoli (2006) i Ostatnie rozdanie (2013). W tych dwu ostatnich książkach Myśliwski przywraca wiarę w sens powieści w czasach, w których rządzą media elektroniczne, plotka i sensacja.
Trzecim autorem ważnym dla mnie równie mocno jak Różewicz i Myśliwski jest zmarły w 2012 roku Henryk Bereza. Jak wiadomo, przez większość życia zawodowego był on krytykiem literackim, wyjątkowym nie tylko dlatego, że piszącym wbrew krytyce uniwersyteckiej i akademickiej, uprawianej – o paradoksie – przez historyków literatury, ale dlatego przede wszystkim, że konsekwentnie upominał się o niezależność i niepodległość literatury wobec Państwa i Kościoła, że przypominał, że najważniejszą wartością literatury jest właśnie literatura i że jej żywiołem jest nie język pisany, lecz mówiony, polszczyzna, jaką słyszy się na ulicy, jaką mówimy do siebie na co dzień. W ostatnich latach – w dużej mierze z powodu kłopotów ze wzrokiem – odszedł od czynnego uprawiania krytyki w klasycznym rozumieniu, poświęcił się poezji, czego dowodem zbiory lapidarnych, miniaturowych wierszy Miary (2003), Względy (2010), Zgłoski (2011). Na wydanie czeka tom czwarty, zatytułowany Zgrzyty, jakie autor ukończył tuż przed śmiercią. Na wydanie czeka również spisywana przez niego Księga snów, z którego niewielki wybór ukazał się pod tytułem Oniriada pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Trzeba też wiedzieć, że tom Wypiski (2006), czyli wybór z jego krytycznoliterackiego dziennika, jakie prowadził przez niemal całe życie, to tylko część całości, na którą składa się pięćdziesiąt sześć brulionów formatu a4, rzecz bez precedensu zarówno w polskim piśmiennictwie literaturoznawczym, jak i w diarystyce.
Diarystyka, biografistyka i eseistyka
Przy tej okazji nie mogę nie wspomnieć o wydanych w latach 2007-2011 trzech tomach Dziennika Jarosława Iwaszkiewicza, obejmujących – bagatela! – niemal cały XX wiek, mianowicie lata 1911-1980. Jakkolwiek dziennik autora Sławy i chwały nie przynależy do literatury XXI wieku, to jednak mówię tu o nim jako o ostatnim – podkreślam słowo „ostatnim” – wielkim dziele literatury polskiej XX wieku. Równie wielkim odkryciem były dla mnie wydane w ostatnim czasie Dzienniki. Zeszyty podróżne Edwarda Stachury oraz Tajny dziennik Mirona Białoszewskiego (obydwa dzieła ogłoszone w trzydzieści lat po śmierci ich autorów).
Wydawać by się mogło, że współczesna literatura dziennikiem stoi, czego dowodem dziennik Sławomira Mrożka i Kronos Witolda Gombrowicza, budzące zainteresowanie nawet mediów literaturze poświęcających zazwyczaj dużo mniej miejsca niż skandalom z udziałem rodzimych pożal się Boże celebrytów. A przecież tym, co rozpaliło moją wyobraźnię, moje jak najbardziej intelektualne emocje okazały się dzienniki Jerzego Pilcha (2012), Jerzego Górzańskiego (znakomity Dziennik zdarzeń i dopowiedzeń z 2008) i Rajmunda Kalickiego (cykl Dziennik tajemny z 2000, Dziennik patagoński z 2007, Dziennik nieobyczajny z 2008 oraz Dziennik zza światów z 2013).
Jak się wydaje, nie tylko dziennikiem, ale także biografią stoi literatura polska. Spośród licznych książek z tego zakresu wymienię trzy: biografię Jarosława Iwaszkiewicza pióra Radosława Romaniuka (póki co ukazał się tom pierwszy, ale należy się spodziewać, że tom drugi będzie na równie wysokim poziomie), Czesława Miłosza spisaną przez Andrzeja Franaszka oraz Władysława Broniewskiego autorstwa Mariusza Urbanka. O ile pozycja Miłosza w hierarchii współczesnej literatury polskiej wydaje się tyleż wysoka, co bezdyskusyjna i praca Franaszka pozycję tę tylko ugruntowuje, o tyle książki Romaniuka i Urbanka (każda na swój sposób, stricte naukowy w przypadku Romaniuka i popularnonaukowy w przypadku Urbanka) przywracają Iwaszkiewiczowi i Broniewskiemu należne im, równie wysokie, a jakże, miejsce.
Mocną stroną naszej literatury – oprócz diarystyki i biografistyki – wydaje się eseistyka. W gruncie rzeczy wspomniane wyżej dzienniki bez dat Kalickiego i Górzańskiego przynależą tyleż do diarystyki (chyba nieco mniej), co do eseistyki (chyba jednak bardziej). Oprócz dzieł tych dwu autorów, do moich ulubionych lektur należą ponadto Książka twarzy (2011) Marka Bieńczyka, jeśli się nie mylę pierwsza książka eseistyczna uhonorowana Nagrodą Nike oraz trzy książki Marka Zagańczyka Krajobrazy i portrety (1999), Droga do Sieny (2005) oraz Cyprysy i topole (2012) – oryginalny przykład eseistyki podróżniczej: nie tylko po krajach, po architekturze i malarstwie, ale także po lekturach. Mistrzem współczesnego eseju jest jednak dla mnie Jarosław Marek Rymkiewicz. Z jednej strony jako autor tzw. opowieści encyklopedycznych Słowacki. Encyklopedia (2004) i Leśmian. Encyklopedia (2001), zaś z drugiej – szkiców historycznych Wieszanie (2007), Kinderszenen (2008), Samuel Zborowski (2010), Reytan. Upadek Polski (2013). Jego eseistyka jest drapieżna pod względem poznawczym, odkrywcza, prowokująca. Pisząc o tym, co historyczne, eseista pisze o tym, co jak najbardziej współczesne. Nic więc dziwnego, że znajduje tyle samo przeciwników, co zwolenników.
W kręgu prozy
Jeśli wierzyć gazetom i tygodnikom społeczno-politycznym, które z powodu braku tygodniowej prasy kulturalnej z prawdziwego zdarzenia śledzą najnowszą literaturę, proza polska przeżywa niesamowity boom. Niestety, nie podzielam w większości entuzjazmu wobec książek i ich autorów, którzy są dzisiaj na topie, trendy i cool, stosując dość koszmarną terminologię obowiązującą w gazetowym i internetowym dyskursie o kulturze. Z powodzi sezonowych bestellerów oraz półsezonowych arcydzieł i arcydziełek wyławiam kilka świetnych tytułów, w trakcie których lektury myślę, że to i owo dostałem od ich autorów. Są to opowieści podróżnicze Andrzeja Stasiuka Jadąc do Babadag (2004) i Taksim (2009) oraz dwie książki Krzysztofa Vargi rzecz o Węgrzech Gulasz z turula (2008) oraz brawurowa, pełnokrwista powieść Trociny (2012), która być może nie powstałaby w umyśle i wyobraźni Vargi, gdyby nie proza Witolda Gombrowicza i Thomasa Bernharda. Wymieniając Gulasz z turula, czyli relację z tego jak Polak (po ojcu jednak Węgier) odnajduje się w kulturze węgierskiej, z autentyczną przyjemnością wymieniam także Mariusza Szczygła Gottland (2006), czyli opowieść z pogranicza beletrystyki, reportażu i felietonu o tym, jak Polak widzi Czechy, Czechów, czeską kulturę. Gulasz z turula i Gottland polecam każdemu, kto wybiera się nie tylko na wino i piwo do Budapesztu i do Pragi.
Stasiuk, Varga, Szczygieł – to nazwiska znane, nie potrzebujące mojej rekomendacji. Być może taka rekomendacja, nie tylko moja, przyda się autorom, którzy nie mają równie znanych w mediach nazwisk, a zatem Januszowi Rudnickiemu i Dariuszowi Bitnerowi. Rudnickiemu towarzyszę od początku, czyli poczynając od Można żyć z 1993. Cieszę się, że jego ostatnie książki: Chodźcie, idziemy (2007), Śmierć czeskiego psa (2009) i Trzy razy tak! (2013) spotkały się wreszcie z należnym im uznaniem i krytyki, i czytelników. Lubię poczucie humoru Rudnickiego, czasem na granicy dobrego smaku, lubię obserwować jak jego bohater szamocze się w skórze Polaka w Niemczech i Polaka w Czechach. Bitnerowi, który zadebiutował wcześniej niż Rudnicki, bo w roku 1981 powieścią Ptak towarzyszę dopiero od tryptyku prozatorskiego Trzy razy z 1995. Trzy jego ostatnie książki Mała pornografia (2003), Książka (2006) oraz Jesień w Szczecinie (2011) to utwory ciągle czekające i na swojego krytyka, i czytelnika, pokazujące brawurowo, czym może być – kolejno i odpowiednio – powieść w powieści, powieść w opowiadaniach i powieść w esejach.
Jest jeszcze jeden pisarz, którego chciałbym wymienić. Ten autor to Marian Pilot. Kilka lat zaledwie młodszy od Myśliwskiego, właściwie jego rówieśnik, przed laty zaliczony wraz z Myśliwskim przez Berezę w poczet czołowych przedstawicieli nurtu chłopskiego. Ostatnia jego powieść Pióropusz (2010) została wyróżniona prestiżową Nagrodą Nike, ale czy umieliśmy docenić Pilota tak, jak doceniliśmy innych laureatów tej nagrody? Chyba nie, zwłaszcza, że werdykt jury publiczność literacka przyjęła ze swego rodzaju niedowierzaniem. Wiem, co mówię, bowiem o to, kim do licha jest Marian Pilot, pytał mnie na drugi dzień skonsternowany i skonfundowany znany dziennikarz radiowy, autor programów o książkach i literaturze. Warto sięgnąć po wcześniejsze książki tego autora, powieściopisarza i nowelisty (zadebiutował w roku 1962 tomem opowiadań Panny szczerbate!), jak choćby wznowiony nie tak dawno Pantałyk z 1970 roku.
W kręgu poezji
Kilka lat temu wziąłem udział w debacie w TVP Kultura z okazji Światowego Dnia Poezji. Pod koniec godzinnej dyskusji każdy z biorących w niej udział mógł polecić telewidzom swoich ulubionych poetów współczesnych. Moje zdumienie nie miało granic, gdy okazało się, że wszyscy wymieniają tych samych sześć-siedem nazwisk. Kiedy na koniec wymieniłem swoich faworytów, a pamiętam, że byli nimi: Adam Ochwanowski ze Złotej Pińczowskiej, Jerzy Plutowicz z Białegostoku, Mieczysław J. Warszawski z Lasków Odrzańskich, Stanisław Chyczyński z Kalwarii Zebrzydowskiej oraz Jerzy Utkin z Piły (dzisiaj chętnie dorzuciłbym jeszcze Wojciecha Kassa z Prania, Macieja Meleckiego z Mikołowa i Tomasza Hrynacza ze Świdnicy Śląskiej) zaznaczając, że z premedytacją wymieniam poetów, jakich przede mną nikt z bodajże sześciorga dyskutantów nie wymienił, prowadzący spotkanie profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego z trudem ukrył irytację, a kiedy zdjęto nas z wizji, zapytał, czy to są autentyczne, czy fikcyjne postaci. Odniosłem zresztą wrażenie, że o tych poetach nie mieli zielonego pojęcia również wspomniani dyskutanci, wśród których byli pracownicy uniwersytetów, redaktorzy renomowanych czasopism.
Przyglądając się i przysłuchując od lat najrozmaitszym dyskusjom i panelom poświęconym najnowszej, niekoniecznie zaraz najmłodszej poezji, nie mogę oprzeć się dość nieznośnemu przeczuciu, że dotyczą one wąskiego kręgu kilku czy kilkunastu tych samych nazwisk poetów z Warszawy i Krakowa, które są na topie, cool i trendy. Oczywiście może być, że są to rzeczywiście po prostu nazwiska bezwzględnie najlepszych dzisiaj poetów w Polsce i tyle. Śmiem jednak wątpić, czy aby na pewno. Nie wierzę, że karty zostały rozdane, a role rozdzielone raz na zawsze. Najnowsza poezja polska jest według mnie bogatsza, niż to się niejednemu specjaliście wydaje i w tym tkwi jej siła – z jednej strony, a z drugiej – urok, czy raczej uroda. Tak czy owak poczułem się wtedy zwolniony z obowiązku pisania o tych poetach, o których piszą wszyscy. Moją ambicją – jako krytyka, stwierdziłem wtedy – ma być odkrywanie nowych nazwisk, opisywanie nowych zjawisk poetyckich, ale także odpoznawanie nazwisk zapomnianych, odczytywanie na nowo starych poetów, których czas wydawałoby się przeminął.
Zawsze bliski był mi Kazimierz Hoffman, jeden z najbardziej hermetycznych poetów przełomu XX i XXI wieku. Jego zbiory Kos i inne wiersze (2003), A-dur (2007) oraz Znaki (2008) omawiałem z najwyższym zaangażowaniem. Kto wie, że jego admiratorem był Ryszard Kapuściński (autor opowieści Podróże z Herodotem, 2004; zbioru wierszy Prawa natury, 2006; tomu szkiców Ten Inny, 2006), z którym razem pracowali długie lata w Polskiej Agencji Prasowej? Moje ostatnie rozmowy z Kapuścińskim dotyczyły nie tylko globalizacji oraz granicy między reportażem a literaturą piękną, ale również poezji, prawdę powiedziawszy, przede wszystkim poezji, w tym poezji Hoffmana oraz Mariana Grześczaka (jakby kto pytał: Snutki z 2006 i Wersety jerozolimskie z 2012), poetów nieustannie poszukujących prawdy w słowie, prześwietlających ich znaczenie. A skoro jesteśmy przy poetach starszej generacji, to wyznam, że w ostatnich latach nieustannie wracam do opasłych edycji liryki zebranej Krystyny Miłobędzkiej (Zbierane, 2006) i Urszuli Kozioł (Fuga, 2010).
Kilkanaście lat temu na łamach czasopisma „NaGłos” w Krakowie ogłosiłem szkic zatytułowany W imię ciągłości (Kilka uwag o poezji polskiej lat dziewięćdziesiątych), w którym postawiłem hipotezę, że znaną tezę profesora Jana Błońskiego o dwubiegunowości poezji polskiej zdeterminowanej przez linię Czesława Miłosza i linię Juliana Przybosia, należałoby zrewidować na rzecz linii Miłosza i linii Tadeusza Różewicza. Myślę, że nie myliłem się wtedy, także wówczas, gdy zastanawiałem się nad sensem dychotomii: Zbigniew Herbert i Miron Białoszewski bądź Adam Zagajewski i Bohdan Zadura. Tyle tylko, że teraz zaproponowałbym linię Bohdana Zadury i linię Krzysztofa Karaska. Jeśli ktoś chce zrozumieć, cóż ważnego dzieje się w najnowszej liryce polskiej, winien wcześniej zapoznać się ze zbiorami Zadury (Ptasia grypa, 2002; Kopiec kreta, 2004; Wszystko, 2008; Nocne życie, 2010; Zmartwychwstanie ptaszka 2012) oraz Karaska (Maski, 2002; Gondwana i inne wiersze, 2006; Gry weneckie, 2007; Autostrady i konie, 2008; Lofoty i inne wiersze, 2010; Wiatrołomy, 2011; Dziennik rozbitka, 2012). Nikt tak, jak Zadura i Karasek nie ma równie silnego wpływu na również najmłodszych poetów. Wzorują się na Zadurze i Karasku na potęgę. Tylko czekać, kiedy Bohdan i Krzysztof zaczną wzorować się na poetach, którzy wcześniej wzorowali się na nich.
W kręgu przekładów
Na młodych, młodszych i najmłodszych bez wątpienia wpływ mają liczne i rozliczne przekłady poezji amerykańskiej i angielskiej, nie tylko zresztą tłumaczenia tak modnego w latach dziewięćdziesiątych Franka O’Hary (niezrównane dzieło Piotra Sommera), ale również innych przedstawicieli tzw. szkoły nowojorskiej Johna Ashbery’ego czy Jamesa Schuylera, których spolszczyli Piotr Sommer, Bohdan Zadura i Andrzej Sosnowski.
A jednak dużo większe wrażenie wywarły na mnie: antologia współczesnej poezji ukraińskiej Wiersze zawsze są wolne Bohdana Zadury (2004) i dwie antologie poezji węgierskiej XX wieku: Węgierskie lato Bohdana Zadury (2010) i Dojść do słonecznej strefy Jerzego Snopka (2010). Z wielkim pożytkiem dla siebie zapoznałem się również z osobnymi wyborami poetów ukraińskich, jakie przygotował Zadura: Dmytra Pawłyczki, Wasyla Machny, Jurija Andruchowycza, Andrija Bondara, Serhija Żadana.
Z wielkim podziwem myślę o pracy translatorskiej Grzegorza Łatuszyńskiego, którego dziełem są trzy potężne antologie: poezji serbskiej (w dwu tomach Wszystkie chwile są tu i nic być nie przestaje, 2008), czarnogórskiej (Słowa, które nie śpią, 2009) i chorwackiej (W skwarze słońca, w chłodzie nocy, 2010). Aby mieć wyobrażenie o gigantycznej pracy, jaką wykonał i wykonuje Łatuszyński, trzeba dodać, że w ostatnich latach wydał we własnych tłumaczeniach tomy poezji wybranych: Miloša Crnjanskiego, Stevan Raičkovicia, Vaska Popy oraz Jovana Zivlaka. A to jak oddał w polszczyźnie lirykę tylu indywidualności twórczych może okazać się nad wyraz inspirujące dla niejednego adepta tak sztuki translacji, jak i poezji. Prace translatorskie Łatuszyńskiego oraz wspomnianego wcześniej Zadury uświadamiają nam, że nie musimy być ślepo zapatrzeni w poezję amerykańską i angielską, że warto szerzej rozejrzeć się po poetyckim świecie.
***
Jak zostało powiedziane na wstępie: oto mój osobisty i subiektywny, a więc siłą rzeczy wybiórczy, a nawet stronniczy, wykład tego, co w polskim piśmiennictwie literackim ostatnich kilkunastu lat najoryginalniejsze; co moim niezależnym i samorządnym zdaniem najciekawsze i najcenniejsze. Niestety, już po lekturze tego, co napisałem wyżej, wpadłem w konfuzję, bo jednak o tym i owym pisarzu zapomniałem, bo jednak tę i tamtą książkę prześlepiłem. Ale uznałem, że nic już więcej dopisywał nie będę. W końcu w trzydzieści lat od mojego krytycznoliterackiego debiutu mogę pozwolić sobie na odrobinę dezynwoltury.