Jakub Skurtys: Prześwity
Klara Nowakowska, Ulica Słowiańska. Fundacja na Rzecz Kultury i Edukacji im. Tymoteusza Karpowicza, Wrocław 2012.
Czwarta książka Klary Nowakowskiej, wrocławskiej poetki, zaliczanej czasem do generacji „roczników 70.”, nie przynosi rewolucji, ale konsekwentnie i z gracją rozwija nieco zapomniany już idiom. Ulica Słowiańska jest tomem doskonale przemyślanym od strony typograficznej (pokłony dla wydawcy) i przypomina brulion lub intymny dzienniczek. Szara, nienarzucająca się okładka, całość spięta na wzór zeszytu, do tego antykwa Półtawskiego stosowana w XX-leciu – to wszystko składa się na swoistą „książeczkowość”, na łudzącą lekkość tomiku, jakby nakreślony został mimochodem, nieco pensjonarską ręką.
Tytułowa Słowiańska to jedna z modernistycznych ulic Wrocławia, którą osławiony proces rewitalizacji ominął szerokim łukiem, a dziś zasiedla ją głównie tzw. społeczny margines (niech mi władze miasta wybaczą ironię). Wraz z niszczeniem elewacji, pustoszeniem sklepów i starzeniem się tamtejszej zajezdni tramwajowej rodził się jednak lokalny folklor, mieszanka języków i mentalności, życiowych niepowodzeń i marginalizowanej biedy. To wszystko postanowiła zmieścić w swoim tomiku Nowakowska, tworząc psychologiczny portret ulicy, a zarazem lokując siebie – wrocławiankę, poetkę i przedstawicielkę kolejnego pokolenia mieszkańców – w tej właśnie przestrzeni. Ze świadomości własnego zakorzenienia czyni więc autorka pretekst do opowiedzenia o innych ludziach ze swoistą empatią, próbując równocześnie wczuć się w ich sytuację i zachować prawo do autonomicznej krytyki:
Czuć koty, których nie widać, czuć delicje,
których nie będzie nam dane skosztować;
czuć i wzrok zza judaszy, choć mówisz,
że chłód ciągnie z piwnicy.
Z piwnicy ciągnie swoją drogą;
liczniki biją jak nieszczere serca,
ukrytym kablem płynie
nielegalnie prąd.
W taki sposób miesza się w tych wierszach chęć uogólnienia i mocnego spuentowania z elementami tonacji buffo. Obok poważnych, trochę nazbyt wzniosłych obserwacji, pojawiają się elementy lokalnej gwary i banalne, pijackie rymowanki, np.: „Nasze wino z porzeczki / nie podnosi poprzeczki. // Poprzeczkę podnosi / vino pani Zosi” (Ranking). Ten językowy żart, przepisany pod postacią wiersza, zaczyna grać w zderzeniu z prostotą kolejnych utworów, składających się w cykl alkoholowy (Kac, Popitka, Pijanka). Kilka takich bloków organizuje zresztą UlicęSłowiańską według klucza topograficznego i tematycznego. Od pierwszej Piosenki z Nadodrza zostajemy metaforycznie zaproszeni na dzielnicę (Cud na dzielnicy, Pasaż), potem przed samą kamienicę (Brama, Domofon) i do środka (Schodami w górę, Sobota na schodach) na tradycyjną libację. Ale porządek karnawału zastąpiony zostaje postem (Kac, Kiepskaniedziela), wizją nadchodzącej jesieni i upływającego czasu. Od wierszy autotematycznych przechodzi więc poetka do zgłębiania polskiej biedy, szarości i stagnacji w kolejnych językowych błyskotkach, takich jak Widokz podwórza czy Bazar: „Starzy bywalcy i świeże / warzywa”.
Nowakowska stara się zawsze pozostawać w skali mikro, w charakterystycznym powiększeniu, dzięki któremu udaje jej się uchwycić różnorodność przeżyć i wątpliwości, a przy okazji uderzyć w nutę społeczną. Ulicę Słowiańską trzeba by rozpatrywać jako konsekwentną realizację poetyki, jaką zaproponowała autorka w Składni (2004). Można powiedzieć, że te osiem lat niewiele zmieniło w jej spojrzeniu na rolę wiersza, na to, jak kształtuje się relacja między rozwinięciem narracji i puentą, ale przede wszystkim na lokowanie podmiotu. Zbliżenie wychwytuje i zapisuje kadry z codziennego ruchu ulicznego, a potem ogołaca je z wyjątkowości. Konkretni ludzie stają się więc po prostu ludźmi, zostają po nich zaimki (on, ona) i formy wskazujące (pani od rzeźnika, sąsiadka od wątróbki). Można powiedzieć, że Nowakowska naśladuje w ten sposób sam mechanizm pamięci. Od relacji z procesu widzenia i unieruchamiania przechodzi później do poetyckich puent, do wtrąceń, które stają się czymś na wzór echa – naśladują i przedrzeźniają odmalowane obrazy:
Kłócą się, kto ma zagrać na klawiaturze
wyrysowanej węglem na parapecie.
Litości!, skrzeczy chłopiec z rozciętą wargą,
zasłaniając się ręką i śmiejąc;
(bo nie ma żadnej litości
i żadnej różnicy)
Takie ascetyczne pisanie, oparte na wizualnych olśnieniach, na rejestrowaniu niezwykłych scen, dobrze komponuje się właśnie z oprawą książki, z jej niewielkimi rozmiarami i brulionową formą. Składnia bazowała na maksymalnej przejrzystości; eksponowano w niej „prześwietlenie” jako zasadę unoszącą cały, odrobinę przydługi tom. Ulica Słowiańska skłania się ku zaciemnieniu, ku efektowi zdjęć robionych nocą bez odpowiedniej lampy błyskowej. Tym bardziej przypomina intymny dziennik, spisywany po całodziennych przeżyciach. Ciekawość świata i operowanie skrótem rodem z Piotra Sommera łączy się tu z fenomenologicznym (zarazem wrażeniowym i dotykającym istoty) oglądem. W parze ze skromnością czcionki idzie w tym tomie skromność utworów, za szarością bruku i elewacji podąża szarość okładki. Za to wiersze, ich życiodajny element, zdają się wybijać ponad monotonię i codzienność ulicy, przytłoczonej wizją wrocławskiej nowoczesności.