Jacek Dehnel: Hotel Rzeszów
Oto temat dla sztuki (niech się Tukidydes
przed nim schowa, wraz z flotą, w skalistej zatoczce) –
płacz kochanków w hotelu. Brudnym, choć nie małym:
dziesięć pięter betonu, kubiki zaduchu,
które stały przez lata nad tą dziurą w ziemi.
Będzie tam centrum czegoś. Nowe i błyszczące.
Ale tych dwóch się nie da wymienić na innych,
skreślić, potem nadpisać, zbudować od podstaw.
I odtąd będą nieśli, osobno, przez życia,
niezwiązane ze sobą, tamtych dwóch z hotelu:
zasmarkanych, spuchniętych od łez nastolatków
objętych w kwadratowym, niedomytym oknie,
których starcy (jak z farsy weneckiej) tak długo
rozdzielali aż w końcu rozdzielili. Będą
szli, jechali, płynęli, lecieli przez lata
z tym zburzonym budynkiem jak z odłamkiem w mięśniu,
bezpowrotni, straceni. Czy przynajmniej jeden
z nich