Irena Wyczółkowska: Boże Narodzenie na ulicy Kościuszki
Po przedpokoju można było jeździć rowerem.
Wielka przestrzeń zimna.
Nieusłuchane kaflowe piece, darmo im grozić pogrzebaczem,
w łazience – Arktyka!
Ale duży balkon, murowany, tak, to była zaleta.
Tam się stawiało garnek z bigosem, barszcz i – kupioną wcześniej choinkę.
Potem trzeba było przekonać drewniany krzyżak,
że znów jest ważny, po roku wygnania,
kiedy się droczył: za gruby ten pień albo za cienki.
Ściemnia się: to już czas na tekturowe pudła
z łańcuchami z bibułki i słomek, ozdoby z wydmuszek, świeczki.
Prezenty? Będą, będą, przecież oboje z bratem
położyliśmy listy do Nieba na skraju parapetu,
gdzie jak wiadomo jest Miejsce Kontaktu.
Teraz pora otworzyć balkon.
Wkracza mróz w szorstkim futrze, ale ciach! zamyka się mu drzwi
przed nosem. Pachnie choinka.
Nagle z gałęzi wyfruwa ptak, widać tam się schronił, zasnął,
wzlatuje w górę niczym Dobra Nowina. Otwieramy pośpiesznie balkon,
szybuje w stronę pierwszej gwiazdy, tej za niebieskim dachem.
Jeszcze nie rozumiem, co to znaczy „zapamiętać na całe życie”,
ale wiem na pewno, że zapamiętam.
Siadam tam, niewidzialna,
przy nakryciu dla strudzonego wędrowca.