20 mar

Daria Ciunelis: Postmoderniści z Mesjaszem w tle

Piotr Śliwiński, Dziki kąt, Czarne, Wołowiec 2007

„Po kilku dniach pieszo-kolejowej łajzy dotarliśmy do nieobranego wcześniej miejsca postoju. Mieścina niczym szczególnym się nie wyróżniała: domki, kolegiata, ryneczek, zabytki, wszędobylscy ochleje, kilka knajp w niewielkich odległościach. W końcu dworzec. Tak, w końcu i przede wszystkim dworzec! Dla niego wysiedliśmy tu, a nie gdzie indziej. Dworzec…takiego dworca jeszcze moje zaropiałe oczy nie widziały. Różne zwiedziłem, na różnych spałem, ale ten był wyjątkowy”.
Tak zaczyna się drugi rozdział debiutanckiej powieści Piotra Śliwińskiego „Dziki kąt”, choć równie dobrze mógłby się tak zacząć każdy.  Żaden nie jest bowiem wprowadzeniem, lecz tylko kontynuacją jakiejś historii zaczętej tak dawno, że nikt już nie pamięta gdzie jest jej początek. Nie jest on jednak ważny, tak samo jak i losy bohaterów – Świętego i jego przyjaciół: Ćmagi, Długiego, Nyfka, Hebla i Niutka. Zredukowanie ich do pseudonimów potwierdza, że są tylko symbolami postmodernistycznego zagubienia, kryzysu wartości, największej choć wciąż w ukryciu rozwijającej się plagi dzisiejszego świata. Zdaje się, że Śliwiński (ur. 1973) upatruje jej źródła w wydarzeniach, zwłaszcza wprowadzeniu Stanu Wojennego, którym sam, podobnie jak bohaterowie, przypatrywał się jako kilkulatek. Choć z reguły unika wszelkich odpowiedzi, zadowalając się opisem zastałego stanu rzeczy, raz tylko czyni wyjątek, w sentymentalne opowieści wplatając kilka, które dotyczą Sztejmesa. Zaskoczyć może rozbudowany opis jego osoby, a także wykraczające poza samą wizualność nasuwające się porównanie do Mesjasza, gdyż Sztejmes ginie, próbując ratować swój lokalny świat od zgubienia. Młodzi bohaterowie przygotowywani są do podjęcia funkcji apostołów, od swego Mistrza dowiadując się prawdy o historii i przestrzegając nakazów, które im ustanowił („nie będziesz pozyskiwał piór z działkowych kur bez zgody ich właściciela”). Gdy jednak go zabraknie, a objawienie nie nadchodzi, z głowy wylatują wszelkie przykazania, nakazania i prawdziwości. Pozostaje bierność – jako pustka po tym, co było.
Powieść składa się z krótkich rozdziałów o wyraźnie wydumanych tytułach (jak „Normatywka”, „Limes inferior” czy „Klimaks”), wzmagających tylko chaos, który jest stanem zastałym, nieruszalnym i niezmiennym. Akcja wydaje się toczyć w jakimś małym miasteczku, odkrycie, że cała rzecz dzieje się w Krakowie jest zatem niemałym zaskoczeniem. Przywoływane przez Świętego wspomnienia z młodości przeplatają się z metafizyczno-poetyckimi fragmentami, nie odnoszącymi się wprost do samej akcji, ale będącymi wyrazem zadumy Świętego (autora?) nad dzisiejszym światem. W mieszaninie tych historii znajdują się wreszcie wydarzenia toczące się w czasie rzeczywistym, w oderwaniu od przeszłości nieistotne, jednak nużące stylem i konwencją.
Język Śliwińskiego, według opisu na okładce, „jest najmocniejszą stroną powieści – mieszaniną gwary, archaizmów i osobistych kodów komunikacyjnych bohaterów”. Czytelnik zanurza się opowieści, która zaczyna być zrozumiała dopiero po przeczytaniu całości, lecz nie z uwagi na wyjaśniające zakończenie, tylko uformowanie, rozwijającej się w trakcie lektury, intuicji, znacznie ułatwiającej odgadywanie gęsto sianych, poetyckich szarad.
Klamrowa konstrukcja książki wskazuje, że historia zatacza koło. Czytać można ją różnie, bo nie ważna jest tutaj kolejność, nic nie jest tu najistotniejsze, liczą się fakty, ogół. Opowieść jest bowiem jak obrót koła pociągu, które co i rusz okręca się w innym już miejscu. Nie jest rozstrzygający ani cel podróży, bo wysiąść można na każdym dworcu, ani nawet towarzysze, którzy po kolei opuszczają przedział. Liczy się sama podróż, w stronę Jasności, która stale kryje się za kolejnym wzgórzem.