Czy jest dzisiaj możliwa poezja metafizyczna?
O tomiku Raptularz Adriana Sinkowskiego dyskutują: Dariusz Karłowicz („Teologia Polityczna”), Justyna Sobolewska („Polityka”), Jerzy Sosnowski (pisarz), prowadzenie: Tomasz Rowiński („Christianitas”).
Jerzy Sosnowski: Lubię tomiki, które nie są zbiorem wierszy, lecz całością, książką od początku do końca. Istnieje kilka słów, uderzająco powtarzających się w tych wierszach, i są one jednym z elementów, które dają poczucie, że w Raptularzu obcuje się z całością. Są to, rzecz jasna, wiatr, światło i woda, czasem pod przebraniem błota bądź śniegu. Elementy te łatwo powiązać ze śmiercią i przemijaniem: woda sprawia, że toniemy; w błocie toniemy z całą pewnością; śnieg roztapia się i pokazuje, co kiedyś utonęło pod jego powierzchnią. Czy nie są to znaki umierania? Zarówno ludzi, jak i rzeczy. Pomiędzy nimi pojawia się wiatr, który jest symbolem przemijania po prostu. Przypomnę, w Księdze Koheleta, mojej ulubionej księdze, znane nam „Marność nad marnościami i wszystko marność” w hebrajskim oryginale nawiązuje do wiatru, Francuzi przetłumaczyli to: „Dym dymów i wszystko dym”, na marginesie – którego to dymu w Raptularzu nie brakuje. A zatem z jednej strony koheletyczna świadomość, z drugiej strony światło, które jest często światłem żarówki, słońca, odbitym światłem w szybie, przez to nagromadzenie odsyłającym – a może przywołującym w wyobraźni czytelnika – światło niestworzone, a stwarzające.
Justyna Sobolewska: Wiedziałam, co robię, zabierając głos jako druga. Ważne słowa, takie jak światło czy woda, uzupełnię o kolejne: granica czy granice. Będę cytować: „Granice nie są tym, / czym się wydają”, „Granice to nic złego”, „Granice stoją w miejscu”, „granica nie do przejścia”, „granicę / między jawą a snem”, „Granice idą z dymem”. Widać od razu obraz, prawda? Znaczący wydaje się też czas, toczący się od lata do marca, bo choć jest to opowieść o żałobie, to jednak zupełnie inna niż – na przykład – w tomiku Radosława Kobierskiego, piszącego o ojcu. Swoją drogą ojciec jest kolejnym słowem kluczem w Raptularzu. Te słowa opisują pierwszy zakres odbioru tego tomu. Żałoba, wpisana w codzienność, podszyta światłem, ustępuje granicom, które się zacierają, których nie ma. To granice między synem a ojcem, między dzieckiem a rodzicem. Kluczowe utwory to „Symetria” i „Zapadnia”, w pierwszym, bardzo ironicznym, podmiot jest rodzicem i chce się wyleczyć z agresji do dzieci – doskonale to rozumiem, mission impossible – w drugim rodzic, mając swoje dzieci, przechodzi na stronę ojca, który z kolei przechodzi inną granicę.
Dariusz Karłowicz: Jestem w trudnej sytuacji: nie znam się na poezji, czytam głównie poezję antyczną. Zacznę więc od tego, że jestem pod wrażeniem Raptularza. Pod wrażeniem jednorodności i dojrzałości poetyckiego świata. Nie czuję tu potknięć, niepewności pióra, niezręczności. Jest to robione pewną ręką, więc dziwi mnie, że Raptularz to debiut, bo mogła to być kolejna książka artysty, który pisze od lat. Czuje się to na każdym poziomie: rytmu, niesłychanej konsekwencji obrazowania, wreszcie konsekwencji stosowania pewnej perspektywy w oglądaniu świata, która wydaje mi się bardzo ciekawa. Gdyby pomysł wzięcia tytułu od Arystotelesa nie był pretensjonalny, to zamiast nazwy Raptularz ten tomik mógłby nosić tytuł „O powstawaniu i ginięciu”. Pierwsze wrażenie, które ma się już po lekturze kilkunastu stron, jest takie, że mamy do czynienia z płynącym ciągiem obrazów. Jakby czytelnik znalazł się za potylicą autora, wszedł w czyjś strumień wrażeń. Bardzo to przejmujące i dziwne. Autor opowiada to, co widzi bez wyraźnego porządkowania, bez odróżniania rzeczy istotnych od nieistotnych. I wszystko skażone jest przemijaniem, wszystko stale rodzi się, zużywa, umiera. Zmieniają się role, zacierają się granice migotliwego ciągu – zmieniamy się i sami jesteśmy zanurzeni w niekończący się proces zmiany. I może to właśnie jest pierwszy sygnał nadziei. Pojawia się wraz z myślą, że ten proces nie ma końca – jest wieczny. W obliczu tej bezkresności wszystkie nadpite kieliszki, ślady szminki, nadpalone papierosy, puste talerze zyskują na znaczeniu, mimo iż bezpowrotnie odchodzą. Nieważne rzeczy, uczestnicząc w nieskończonym continuum, zyskują powagę pomimo nietrwałości. Tyle że to przecież nie daje nadziei, nie tworzy pojedynczych sensów. Czy taki sens istnieje? Niesłychanie zmysłowy, nasycony obraz nie sufluje żadnej jednoznacznej odpowiedzi. Czy jest jakiś inny wymiar, coś poza tym continuum, poza wieczną zmianą? W sukurs przychodzi powaga, pietyzm, rzetelność poetyckiego sprawozdania. Pytanie o sens bierze się z niedowierzania, że jest możliwe, by rzeczy tak ważne pozbawione były jakiejkolwiek wagi przekraczającej ich chwilową obecność. Ale odpowiedź nie jest jednoznaczna. Owszem, jest jakieś światło, coś odbija się w szybie, wspomnienie smugi kładącej się na framudze okna zdaje się o czymś mówić, coś przypominać, coś zapowiadać. Ale co? Tego nie wiemy.
Jerzy Sosnowski: Naturalnie, siłą wierszy jest to, że nie są jednoznaczne. Lecz jest miejsce, w którym, wydaje się, kwestia związana ze światłem pojawia się w taki sposób, że od poezji, która nie ma być deklaratywna, niczego więcej oczekiwać nie mogę. Wiersz „Awaria” kończy się zdaniem: „Połowa grudnia, zastanów się, jak to zrobić / dobrze, by ruszając się z miejsca, nie zabrać światła, / ławki z parku ani żadnej rzeczy, która jest”. Przez odwołanie do wiadomego cytatu następuje mocne ustanowienie bytu, który jest. Mówię to jako człowiek nieufnie odnoszący się do metafizyki traktowanej zbyt starożytnie.
Tomasz Rowiński: Po pierwsze, rozumiem Dariusza Karłowicza. Lubię, gdy poezja do mnie przemawia wprost, nawet w sposób naiwny. Nie byłem w stanie przeczytać tomiku na raz, zbyt mało wydał mi się komunikatywny. Po drugie, czy bardziej niż o żałobie, ta książka nie jest po prostu o melancholii? Nie cierpimy jej, mimo że stale nas ona dopada. Nieuchronnie wiąże się ona z tym, że odchodzimy. Gdy jednak zatrzymałem się w lekturze, zrozumiałem, że łaskę – a skoro łaskę, to także nadzieję – to światło, które nie musi w poezji ujawniać się zawsze w słowie Bóg lub w obrazie natury, przynosi właśnie przemijanie, czas nam dany. To zrozumienie sprawiło, że przestałem odczuwać potrzebę rozpoznawania dyskursywności tekstu. Wystarczyło, aby te wiersze do mnie po prostu mówiły. To jednak wyjątkowa sytuacja. Równocześnie wiersze z Raptularza stoją wobec tych samych pytań, które dotykają całą poezję współczesną. Czy zrozumiałość nie jest konieczna, aby poezja była emanacją znaczeń? Czy zatem poezja, aby była wydawana, nie musi odzyskiwać czegoś, co w niej utracone? Wymiaru sakralnego na przykład, który leży u źródła liryki, albo wymiaru zbiorowego, który zanikł po romantyzmie. Dla mnie wiersze Adriana Sinkowskiego są katolickie, odwołują się do pewnego uniwersum, stoi za nimi pewna teologia.
Justyna Sobolewska: Są katolickie, a nie są religijne?
Tomasz Rowiński: Owszem, poezja religijna mędli słowa takie jak Bóg, nieustannie – dla potwierdzenia swojego statusu – musi odwoływać się do kiczowatych obrazów gór czy potoków, podczas gdy poezja katolicka, koncentrując się tak jak w Raptularzu wokół światła i wody, nie obraca słowami, które w sposób jednoznaczny określą jej status. Niewątpliwie jednak jest za nimi zmysł teologiczny.
Jerzy Sosnowski: Mówiąc brutalnie, Adrian Sinkowski nie jest Wojciechem Wenclem. Zaczynając od początku: skoro mówił pan, że tomik ten jest o melancholii, nie o żałobie, to ja przypomnę, że są to okolice spokrewnione. Przywołam Marka Bieńczyka: melancholia to żałoba, której przedmiot nam się wymyka. Zaniepokoił mnie natomiast trop, który mówi, że poezja musi być zrozumiała, bo – to nie złośliwość, raczej stwierdzenie faktu – zależy to w dużej mierze od kompetencji czytelnika. Opis w tomiku jest gęsty, a składnia długiego zdania, jeśli połamana jest dodatkowo przerzutniami, ma prawo w trakcie lektury męczyć fizycznie. Kwestia zrozumiałości czy niezrozumiałości, według mnie zasadnicza, prowadzi nas, poza świetnym tomikiem, do pytania, czy jest możliwa poezja metafizyczna.
Justyna Sobolewska: Zaniepokoił mnie podział na poezję religijną i katolicką, boję się szufladek, bo granice, jak uwydatnia Raptularz, są płynne. A skoro wkraczamy na teren poezji religijnej, to najciekawsze wiersze religijne biorą się z granicy niewiary lub bluźnierstwa, tak jest u Mickiewicza, Norwida, Różewicza, Świetlickiego. Gdzieś są styki, gdzie to się otwiera, granice przestają być potrzebne, ustępują. Dla mnie, dodam, ten tomik jest jasny, wychodzi od opisu codzienności, niewiele pojawia się w nim metafor, język jest przejrzysty, a tym, co czyni tomik poetyckim, to absolutna wieloznaczność, to, że w tym momencie, dyskutując, możemy wędrować po wielu poziomach. Najważniejsza granica, która zostaje w Raptularzu przekroczona, czyli życie i śmierć, można nazwać melancholią, tyle że żałoba należy do tego porządku. Cytat: „Naszła mnie myśl, że jestem torbą” jest doskonałym streszczeniem tomiku. Mamy w tym zdaniu koncepcję osobowości, przekraczania siebie. Kolejny poziom tego tomu, który pojawia się dzięki temu, że obcujemy z językiem poetyckim – proza bowiem, mam wrażenie, nie otworzyłaby tylu wątpliwości o to, o czym to jest, tylu możliwości odczytań.
Dariusz Karłowicz: Mam wątpliwość, czy trudność w obcowaniu z tekstem wiąże się tylko z kompetencjami czytelnika. Pamiętam, na przykład, z moich przypadkowych lektur poetyckich, że imażyniści traktowali zawiłość czy niezrozumiałość jako pewien środek wyrazu. Jeśli dobrze pamiętam, Ezra Pound wprowadzał fragmenty greki nie dlatego, iż liczył na czyjeś kompetencje językowe, lecz po to, żeby sygnalizować tajemnicę, istnienie czegoś niewyrażalnego albo choćby trudnego. Mam wrażenie, że niezrozumiałość – oczywiście stosowana z umiarem – może być pewną techniką literacką czy nawet duchową, sposobem prowadzenia w stronę niewyrażalnego. Nie mówię oczywiście o bełkocie czy nieporadności. Taki język pojawiać się może, gdy nasze doświadczenie jest wprawdzie wyraźne i mocne, ale niekomunikowalne. Tak mówią poeci wtajemniczeni. Istnieje tradycja, która mówi, że Ajschylos zdradził tajemnicę misterium. Znał ją i próbował ją zdradzić. To zajęcie grzeszne i beznadziejne zarazem. Dlaczego? Bo misteria są aporrheta – „zakazane”, a więc nie wolno o nich mówić, ale są również arrheta – „niewypowiadalne”. Paradoks polega na tym, że wielkich tajemnic zdradzić zarazem nie wolno i niepodobna. Pewien rodzaj poezji metafizycznej jest taką właśnie próbą zdradzenia wtajemniczeń – niedyskrecji, do której poetów zmusza nieprzeparte gadulstwo czy kompulsywna potrzeba naprawy świata. Ale to nie jest przypadek naszego autora. Zdaje mi się, że on nie uważa się za tego, który wszedł w posiadanie tajemnic. Pisze o tym, co nieznane, choć przeczuwane. Od zwykłych profanów różni go ciekawość i upór. Od wtajemniczonych – uczciwe wyznanie bezradności wobec misterium. To poeta, który nie był w środku telesterionu. Może podsłuchiwał pod drzwiami, podglądał. Teraz uczciwie opowiada to, co widział i słyszał, zdaje relacje, ale nie fantazjuje – rzetelnie przekazuje zachowane obrazy. Czy składają się w całość? Powiada: tyle widać, być może coś za tym stoi, a być może nic, choć przecież trudno byłoby w to „nic” uwierzyć. Należę do osób, podobnie jak Tomasz Rowiński, które różnicę między katolickością a niekatolickością traktują szalenie poważnie, ale miałbym pewną wątpliwość wobec tego, co mówi. Ta próba rozplątywania rzeczywistości zmysłowej, tak aby wywikłać z niej coś trwałego, jest rzeczywiście obecna w tradycji katolickiej, ale nie jest jej wyłączną własnością. Tak robią ci wszyscy, którzy pytają o cel – to cała tradycja metafizyki od Diogenesa z Apolonii. Pitagoras bada proporcje dźwięków, Platon parzy w niebo, Augustyn przygląda się walce kogutów. Szukają początku drogi prowadzącej poza postać zjawisk, szukają śladów Liczby, Dobra, Harmonii, Boga. Poeta chodzi wokół czajników, napoczętych szklanek, wzdłuż balkonu z nadzieją, że być może gdzieś tu uchyli się zasłona, że da się coś z tego wszystkiego zrozumieć, ale nie podsuwa nam gotowych rozwiązań, on po prostu patrzy na to wszystko z ogromną uwagą. Nie mam wątpliwości mocnego osadzenia Raptularza w tradycji metafizycznej. Pytanie, czy zmienność unicestwia trwanie, to przecież pytanie centralne dla tej tradycji. Pytanie i lęk. Coś było i tego nie ma, zmieniło się. Czy zginęło? A to jest, jak mi się zdaje, główny wątek Raptularza.
Jerzy Sosnowski: Nie po raz pierwszy, kiedy słucham Darka Karłowicza, mam wrażenie – trochę męczące, jak ze snu – iż mówi coś, co jest niezwykle bliskie temu, co ja bym powiedział, ale jest nieznaczna różnica, która sprawia, że Darek mówi coś jednak zasadniczo innego. Cóż, powiem coś podobnego, lecz znacząco innym językiem, otóż wrócę do hasła „poezja metafizyczna” i może uda mi się przejść do problemu niezrozumiałości, a być może też katolickości. Epitet „metafizyczny” jest dzisiaj często używany niezwykle nieprecyzyjnie. Istnieje tradycja filozofii akademickiej, która każe w metafizyce widzieć namysł nad bytem. Istnieje jednak i nowsza tradycja, zresztą – jak było słychać – niepozbawiona związku z tą pierwszą, która, mam wrażenie, jest bardziej poręczna, jeśli mowa o metafizyczności – o czymś, o czym myślimy jako „metafizyczne” zgodnie z naszym współczesnym doświadczeniem. Jednym z wyrazicieli tej tradycji był Stanisław Ignacy Witkiewicz, w centrum sposobu myślenia stawiający doświadczenie metafizyczne. Doświadczenie takie oto mniej więcej – zawsze jest mniej więcej, kiedy mowa o tym doświadczeniu – kiedy w chwilowym przebłysku mnogość rozmaitych rzeczy składa się nagle na doświadczenie całości. Doświadczenie całości świata, a dokładniej rzecz biorąc: tej części świata, która została nam dana do oglądu. Wówczas nie tylko mnogość tego, co widać, układa się w jakąś całość, ale także nasze życie, które składa się z rozmaitych drobiazgów, rozmaitych momentów, scala się nagle w jeden wzór, który daje się uchwycić, tylko nie ma na to słowa. W tym sensie zawsze mi się wydawało, że doświadczenie metafizyczne Witkacego jest bliskie doświadczeniu religijnemu, lecz niezwykle niebezpiecznie jest zamieniać te pojęcia. Doświadczenie to ma jedną wadę: w gruncie rzeczy nie daje się opisać czysto filologicznie, ponieważ język z natury rzeczy jest analityczny, a nie syntetyczny. Słowa są narzędziami, i to bardzo ostrymi, najlepszy dowód jak łatwo stają się narzędziami przemocy, co obecnie doskonale widać w dyskursie publicznym, ale nawet kiedy próbujemy nimi uchwycić, nie zranić, to one oddzielają nas od tego poczucia całości, na którą w istocie to hen (jedność) jest równie dobrym słowem, jak każde inne. Otóż jedynym, jak się wydaje – ostrożnie, to duży kwantyfikator, może lepiej zabrzmi: oczywistym – wybiegiem, żeby tę wadę języka przekroczyć i żeby za pomocą pewnego sposobu wykorzystać język, próbując to doświadczenie całości oddać, żeby tę wadę języka na chwilę zawiesić, tym wybiegiem jest literatura, w szczególności poezja. Dlatego, że pozwala na użycie języka niedyskursywnego, z zatarciem definicji słów, z zatarciem ich sensu, z wprowadzeniem elementu niezrozumiałości nie jako dymu imażynistów, tylko z wpisaniem go w istotę języka, którym próbuje się przezwyciężyć apofatyczność doświadczenia metafizycznego. W tym sensie nie miałbym pretensji o to, że te wiersze, mnie się wydaje, że głównie na poziomie składni, ale także przez nagromadzenie rozmaitych rzeczy, wymykają się czasem prostemu rozumieniu. Gdyby zderzyć Raptularz z klasyką poezji, dajmy na to: z Asnykiem, tam będę widział wykład, tyle że do rymu, więc mocno bym się zdziwił, spotykając kogoś, kto doświadczył metafizycznego dreszczu w trakcie lektury Asnyka. Tymczasem tu jestem, mam wrażenie, w pobliżu tego doświadczenia. W tym sensie Witkacego miałbym za bardzo poważnego proroka: doświadczenia metafizyczne od dawna są rzadkie. U Adriana Sinkowskiego znalazłem uwagę, która pokazuje, jak od nich uciekamy, bo one są głęboko ambiwalentne: „Ciało wsiąka w ziemię / albo ziemia wsiąka w ciało. Jest na to sposób: / pilot do telewizora. Tablet. Płyta DVD”. I wydaje mi się, że jeśli marzymy za Witkacym, aby umiejętność przeżycia metafizycznego nie była zupełnie niszowa, dobrze jest unikać granic organizacyjnych. Dlatego w stosunku do poezji czy szerzej kultury identyfikacje instytucjonalno-wyznaniowe wydają mi się niebezpieczne. Ubolewam nad tym, jako mało udany, ale z grubsza biorąc katolik, że przynależność instytucjonalna do Kościoła stała się przynależnością w sensie aktywności społecznej do czegoś w rodzaju fanklubu piłkarskiego – i to dzieli – tym mocniej opowiadam się za poezją metafizyczną. Przy określeniu „poezja katolicka” przechodzą mnie dreszcze.
Justyna Sobolewska: Jesteśmy podzieleni jeśli chodzi o kategoryzacje, ale co do jednego możemy być zgodni: w poezji Adriana Sinkowskiego mamy wrażenie odnowienia, że coś w Raptularzu jest z możliwości poezji, ujęcia doświadczenia metafizycznego w sposób inny, poza tym stereotypowym obrazowaniem, w postaci gór czy potoków, chociaż wolałabym unikać porównania z poezją katolicką.
Tomasz Rowiński: Przypadkiem nie spieramy się o to, czego obrazem jest poezja. Innymi słowy, poezja jest odbiciem tego, co mamy w środku, czy poezja jest raczej obrazem świata.
Justyna Sobolewska: Rozwinę to pytanie: jaki jest sens pisania poezji, cokolwiek by ona wyrażała? Gdyby zawęzić je do życia literackiego czy współczesnej poezji, myślę, że poeci mają dzisiaj kłopot z odpowiedzią na to pytanie, z różnych powodów. Jest to kłopot ze wspólnotą, gdziekolwiek bowiem pojawia się dyskusja o poezji, nie może ona obyć się bez Miłosza, Szymborskiej czy Herberta. Wokół ich poezji budowano wspólnotę, natomiast im bliżej teraźniejszości, tym o to trudniej. Poezja tkwi w niesłychanym rozproszeniu, w małych centrach, niełatwo być jej czytelnikiem, skoro tomiki nie mają dystrybucji. Kłopot ten daje się opisać z różnych stron, zawężanie go do twierdzenia, że poezja się oddaliła, jest odtąd zbyt skomplikowana, mija się z prawdą. Patrząc na wysokości nagród oraz ich ilość, można dojść do wniosku, że poezja – paradoksalnie – jest najbardziej doceniana, lecz najsłabiej czytana. Powracam w tym miejscu do pytania o sens pisania: poeci szukają języka, dzięki któremu pojawia się możliwość budowania wspólnoty, z kolei we wspólnocie, podejrzewam, ten sens wydaje się inny, z pewnością większy.
Jerzy Sosnowski: Tak, pisanie ma sens. Pisanie jest sensem. Wydaje się, że poezja może wyrastać z doświadczenia wspólnoty i przeczuwam w passusie o katolickości cień takiego oczekiwania. Ale poezja może też budować wspólnotę sama z siebie. Po lekturze Raptularza odczuwam z Adrianem Sinkowskim swoistą więź, może nawet rodzinną. Wiele lat temu, w czasie wznoszącej fali zainteresowania poezją „bruLionu”, poszedłem do Kawiarni Architektów na kielicha, bo mi było źle na duszy. Siedzę sam przy stoliku, z lampką brandy, czuję się jak bohater Świetlickiego, przy sąsiednim stoliku dwie dziewczyny, a jedna z nich orientuje się, że wolno tam palić, więc schodzi trzy piętra niżej, do szatni, aby kupić paczkę. Wróciła i twierdzi, że były tylko mentolowe. Druga pyta: jak to? Na co koleżanka jej odpowiada: co chcesz, po zdjęciu czarnych okularów ten świat przerażający jest tym bardziej. Zacytowała „Pod wulkanem” Świetlickiego. Poczułem się mniej samotnie, wcale się do nich nie dosiadłem, po prostu zarejestrowałem, że znają tego samego poetę. Wiem, że w skromnym i pozakościelnym wymiarze, pokazuje to jednak, jak wiersz buduje wspólnotę w świecie, w którym jesteśmy podzieleni. W świecie, w którym czujemy się samotni. Ktoś, kto pisze, może mieć nadzieję, że dzięki temu, co zrobił – bo czuł przymus, że musi to dokończyć, bo tak trzeba – ktoś poczuje się kiedyś mniej samotnie.
Dariusz Karłowicz: Chociaż kiedyś chyba nikt nie pisał poezji, aby zrozumiała ją jedna osoba przy barze, prawda? Pokazy tragedii były w Atenach jedynym momentem, kiedy spotykała się cała wspólnota, nie tylko obywatele. Komunikatywność nie mogła być cechą drugorzędną. Owszem, poezja jest dzisiaj ekskluzywną formą rozrywki, zarezerwowaną dla ludzi solidnie do niej przygotowanych, ale spełniała u źródeł fundamentalną rolę polityczną. Tragedia antyczna była próbą opowiedzenia nowym językiem archaicznego mitu. W oczywisty sposób było to publiczne, masowe, polityczne. “Odyseję” czy “Iliadę” recytowano całej wsi, całej eklezji, która zbierała się, żeby wysłuchać takiej opowieści. Z czasem coś odebrało poezji tę funkcję. Może dlatego, że aby spotkać ze sobą wszystkich znalazły się lepsze metody, które bez języka poezji mogły się obejść. Być może dlatego, że poezja zamknęła się w sobie. Rzadko czytam poezję współczesną. Tym razem nie czuję się zawiedziony. Mam zresztą wrażenie, że między Raptularzem a dawną poezją istnieje pewne podobieństwo. Idzie o chęć przeniesienia pojedynczego doświadczenia w szerszy kontekst, nie chcę od razu powiedzieć, że polityczny, ale z pewnością poza to, co wyłącznie jednostkowe, czysto prywatne. Jeśli jest tu niezrozumiałość, to jest proporcjonalna do trudności sprawy. Czytając, miałem uczucie nadzwyczajnej potoczystości, ogromnej klarowności językowej, braku literackiego fałszu. To są wiersze bez skuchy. Ale też trzeba powiedzieć, że są to wiersze poważne i – jak się mówi w Warszawie – na temat. Jeśli bywają trudne, jeśli się nie składają w proste odpowiedzi, to nie dlatego, że poeta lubi zawiłość, ale dlatego, że chce nam powiedzieć: to się tak łatwo nie składa. To są rozsypane kawałki. To jest wyzwanie. Oto sprawa, z którą warto się mierzyć. Dlatego będę do sięgnięcia po Raptularz namawiał.
Jerzy Sosnowski: Żadnego sporu między nami nie będzie. Równie mocno zachęcam do sięgnięcia po tomik. W pozostałych sprawach z Darkiem zgody być nie może (śmiech). Po pierwsze, nie wątpię, że gdy użyłem określenia niezrozumiałość, byłeś świadom, że miałem na myśli tekst religijno-filozoficzny „Teologia mistyczna” Pseudo-Dionizego Areopagity, fundamentalny dla teologii negatywnej, zaczynający się od pochwały paradoksu, który gdyby potraktować go jak tekst poetycki, bo zresztą nim jest, nie mieści się w kategorii poezji zrozumiałej, bo to ma być niezrozumiałe, ponieważ Bóstwo jest niezrozumiałe. Tekst z punktu widzenia racjonalności jest absurdalny, lecz to czyni go sensownym. Po drugie – nie to, żebym polemizował – zwracam uwagę na subtelność: kiedy filozof zajmujący się filozofią starożytną mówi o jakimś „początku”, zaraz mówi o starożytnej Grecji, tak jakby rzeczywiście był tam początek poezji, w dodatku poezję antyczną podaje za prawzór poezji, podczas gdy jest tam jedynie prawzór teatru. Nie ma powodów, aby odrzucić ideę, że poezja niezapisana zrodziła się naprawdę na początku, w chwili zaistnienia człowieka, więc twierdzenie na podstawie ileż późniejszego doświadczenia Greków, iż arche poezji jest polityczne, pozostanie dla mnie tezą dyskusyjną.