Joanna Łopusińska: Czarne perły w czarnym ogrodzie
Małgorzata Szejnert, Czarny ogród, Znak
Oscar Wilde zdradził kiedyś: „Nigdy nie czytam książki, którą mam recenzować. Tak łatwo się zasugerować”. Cieszę się, że w wypadku „Czarnego ogrodu” Małgorzaty Szejnert nie podjęłam tej diabelskiej myśli, dla której pierwowzorem zdaje się być postawa balzakowskiego wydawcy Dauriata, „recenzującego” w ten sposób tom poezji Lucjana Chardona, bohatera „Straconych złudzeń”.
Biorąc do ręki „Czarny ogród”, zastanawiałam się, jaka to książka. Co ciekawego, można pomyśleć, jest w zwykłej kopalni, w historii górniczych rodzin, jakich wiele na śląskiej ziemi? Grubość książki Szejnert raczej kieruje myśli w stronę szuflady z przykurzoną tabliczką: dokument historyczny.
„Czarny ogród” otwiera się przed czytelnikiem arkadyjskim obrazem osiedla, „w którym miały rozkwitać cnoty rodzinne i pracownicze”, z domami o wysokich dachach z gontu, które „stały w jabłoniach, a jeśli któraś zaczynała marnieć, pracodawca wysyłał anioła (…), który przynosił zdrowy szczep”. Obok miasta – ogrodu, jak nazywano Gieschewald, w niedługim czasie powstaje „czerwone miasteczko, zwarte jak twierdza (…) z dziedzińcami ukrytymi wśród murów”. Tak stworzony zostaje Nikischschacht. Obydwa miasta, kiedy znajdą się na polskiej ziemi, przyjmą bardziej swojskie nazwy: Giszowiec i Nikiszowiec. Zaprojektowano je specjalnie dla powstałej w tym miejscu kilkadziesiąt lat wcześniej, jeszcze w XIX wieku, kopalni Giesche. Specjalnie dla jej pracowników, górników tak silnie uwikłanych w historię Niemiec, Śląska i Polski.
Od pierwszych do ostatnich stron przez karty książki przewijają się nazwiska Badurów, Wróblów, Gawlików, Jungerów, Kasperczyków, Kilczanów, Poloczków, Rysiów, Niesporków . Zmieniają się tylko wraz z kalejdoskopem historii pokolenia, granice, obyczaje. Dziś trudno na przykład uwierzyć, że jeszcze w latach 30. nauczycielki obowiązywał celibat i panieństwo. Poprzez niewielkie i rodzinne wydarzenia, śluby i pogrzeby uwieczniane na kliszach Giszowskiego fotografa Nieszporka, przez wydarzenia ogólnospołeczne jak strajki czy katastrofy w kopalni, celebracje świąt czy w końcu ponadpaństwowe wydarzenia jak druga wojna światowa, autorka zbudowała pełny świat. Świat żywych, minionych chwil, odtworzony z zapomnianych dokumentów i poszarpanych wspomnień.
W „Czarnym ogrodzie”, już na wstępie tej śląskiej historii, spotykamy wielkie nazwiska, a im głębiej, tym więcej jest tych w światowych dziejach pierwszoplanowych. Pojawia się Karol VI Habsburg, malarz Hans Holbein, młoda Róża Luksemburg. Szeroko komentowane w dokumentach są kolejne śląskie powstania, w których uczestniczą Giszowianie, plebiscyty i śląskie sejmy. W końcu w „Czarnym ogrodzie” zjawiają się też wielkie schwarzcharaktery: Himmler i Hitler, choć ten ostatni nieosobiście. Fascynujący jest fragment książki mówiący o wizycie Heinricha Himmlera w Gieschewaldzie w lipcu 1942 roku. Przybywa tam po tym, jak w Auschwitz obserwuje jedną z pierwszych egzekucji przeprowadzanych na Żydach z użyciem gazu. Dyrektor kopalni, Niemiec Schulte, nie popierający działalności nazistów, ale z racji pozycji kopalni Giesche (produkującej wówczas na potrzeby Rzeszy), wtajemniczony w wiele spraw, informuje o tym zdarzeniu środowiska żydowskie w Zurychu. W sierpniu wiadomość o planach eksterminacji Żydów, a nie, jak sądzono, ich eliminacji poprzez wysiedlenie na Madagaskar, dociera do Departamentu Stanu w Waszyngtonie. Zostaje potraktowana jako pogłoska wywołana strachem. Reakcji świata brak.
Kim są ludzie z książki Szejnert? O sobie powiedzą, że Ślązakami. Na kartach książki kilkukrotnie pojawia się postać Kazimierza Kutza, którego śląskie korzenie są powszechnie znane. Reżyser z autopsji zna specyfikę tej węglowej krainy. Początkowo mowa jest o rodzinie słynnego filmowca, wywodzącej się ze Śląska – co bardziej zaskakujące – mającej silne związki z Giszowcem. Obydwaj dziadkowie reżysera pracowali i zginęli w kopalni Giesche. Wcześniej walczyli we wszystkich śląskich powstaniach, całe życie pozostali dumni, że „przyłączyli kawał Śląska do Polski”. W następnych rozdziałach pojawiają się informacje o śląskich filmach Kutza, z których kilka – tu uwaga – zostało nakręconych w Giszowcu. A właściwie już na Osiedlu Staszica, na które przemianowano Gieschewald w czasach polskiego socjalizmu i które administracyjnie włączono w obręb Katowic.
Chcąc zrozumieć, posmakować, zobaczyć Śląsk oczami Ślązaków, sięgnęłam po raz kolejny po film „Perła w koronie” nakręcony przez Kutza właśnie w Giszowcu, na terenie „Czarnego ogrodu” Szejnert. W kontekście filmu autorka pisze, że dotyczy on wydarzeń strajkowych z 1937 roku. W książce możemy przeczytać szczegółowy opis tamtych dni, odtworzony z dostępnych dokumentów. Oglądając film Kutza z 1971 roku, miałam wrażenie, że mówi on o zupełnie innym strajku, o innych ludziach, o innym świecie. Film parafrazuje tamte wydarzenia w sposób odbierający mu autentyczność, stawiający go w szeregu innych propagandowych filmów lat socjalizmu. W „Perle w koronie” nie ma walczących o lepsze życie Giszowian; są uheroizowani socjalistyczni święci (początkowo jest to jedynie postać przywódcy strajku, komunisty Sierszy, grana przez Franciszka Pieczkę, później wszyscy strajkujący). Zamiast cichego strachu o mężów i ojców, jest fiesta walki robotniczych rodzin z niemieckim okupantem polskiego przemysłu i kapitalistycznym rządem dwudziestolecia, który tego okupanta popiera. Nie ma, przedstawionych w książce Szejnert, realiów lat 30. z miastem – ogrodem; są nędzne chałupki i rozpędzający mszę za strajkujących policjanci, przypominający bardziej tłumiącą demonstracje na Wybrzeżu milicję. Propaganda haseł komunistycznych, takich jak walka klasowa czy niwelowanie różnic społecznych, apoteoza stanu robotniczego, widoczna jest nawet dla osób znających temat jedynie z lekcji historii. Szczerze zastanawia mnie ta pozycja filmowa w dorobku słynnego Ślązaka, tak daleka historycznie i ideowo – użyję eufemizmu – od zdokumentalizowanego świata Giszowca oglądanego pod lupą Szejnert. Kiedy Kutz nakręci po latach kolejny śląski film strajkowy „Śmierć jak kromka chleba”, będzie nieporównywalnie bliższej ówczesnych postaw i nastrojów, opisanych również w książce Szejnert.
Książka robi niezwykłe wrażenie. Zadziwia bogactwem faktów, za pomocą których autorka buduje spójną opowieść. Sucha dokumentacja kryjąca się za beletrystyczną oprawą – czym jest, wypada zapytać, tytułowy czarny ogród? „Podniósł do góry swą lampę i przyglądał się ścianom (…). Ze znaków koślawych (…) składała się historia tych czeluści. Zdawało mu się, że stoi w cudownym lesie w puszczy odwiecznej, nie sianej (…). Rosły naokoło olbrzymie paprocie z pniami, jakich nie obejmie trzech ludzi (…), mchy przepyszne i niewysłowione kwiaty pachniały w czarnym gorącu wieczystych cieniów”. Tak węglowe podziemia opisywał doktor Judym Stefana Żeromskiego. Wydaje się, że takie postrzeganie czarnego królestwa, jako tajemniczej praojczyzny, życiodajnego (zapewniającego byt) ogrodu, bliskie było założycielom miasta-ogrodu Giszowca i jego mieszkańcom.
Kim byli ówcześni Ślązacy? Górnikami i katolikami, to jasne. Ale przynależność narodowa nastręcza większe trudności, ta trudność jej uchwycenia przewija się w książce raz po raz. Najpierw w plebiscycie w latach 20., mającym ustalić przebieg granicy polsko-niemieckiej na Śląsku, w którym to plebiscycie Ślązacy nie mogą się zdecydować, czy bardziej czują się Polakami, czy Niemcami. Tym mniej miarodajne będą wykazy nazwisk z poszczególnych grup Volkslisty, gdzie do stawiania podpisu albo parafki rękę pchał strach. Również pojawiające się pośród poległych w szeregach Wermachtu czy Wojska Polskiego śląskie nazwiska żołnierzy niewiele powiedzą nam o ich ojczyznach. Ci ludzie, jak widać z opisywanych przez Szejnert historii, kimkolwiek byli dla innych, dla siebie zawsze pozostawali, po prostu, Ślązakami. Kim czują się dziś, kim są w kapitalistycznej i politycznie wolnej Polsce? To już temat na inną opowieść, choć niekoniecznie innej autorki.