20 mar

Marta Brzezińska: Dehnelicje

Jacek Dehnel, Balzakiana, Wydawnictwo W.A.B.

Drogi Czytelniku, „zabierasz się do czytania nowej powieści Jacka Dehnela »Balzakiana«. Rozluźnij się. Wytęż uwagę. Oddal od siebie każdą inną myśl. Pozwól, aby świat, który cię otacza, rozpłynął się w nieokreślonej mgle…” Albo nie, pozwól mu zostać, przyczaić się gdzieś w nogach jak psu, niby łagodnemu a jednak lada chwila gotowemu wyszczerzyć kły, a może nawet rzucić Ci się do gardła. Niech taka możliwość Cię nie przeraża, najwyżej zdzielisz go po łbie świetnie leżącą w dłoniach książką Dehnela, po prostu wepchniesz światu między zęby to opasłe tomiszcze liczące ponad czterysta stron. Z nadzieją liczysz, że może nie na próżno sprawia wrażenie monety ze szlachetnego kruszcu i wytrzyma napór szczęk. Wiadomo przecież nie od dziś, że w słabej lekturze, tak jak i w lichej monecie, pokładać zaufania nie należy.
Zatem pozwalasz się ponieść lekturze, lecz wpierw, dryfując między Scyllą absolutnego zachwytu a Charybdą podszytych zazdrością uprzedzeń, przywołujesz w pamięci sylwetkę młodego pisarza, jeszcze przed trzydziestką.
Jacek Dehnel – poeta, pisarz, niekiedy tłumacz, oryginał, arbiter elegancji rodem z Gdańska, a szlifem edukacyjnym z Warszawy, pełen, przypisywanej zwykle starszym, dystynkcji i rezerwy, włada piórem z równą wprawą co towarzyszącą mu podczas przechadzek laseczką – z odczuwalną manierą, lecz przecież niepozbawioną wdzięku. Przekonałeś się o uroku jego pisarstwa, uległeś mu podczas lektury poprzedniej powieści „Lala”, która przyniosła autorowi nagrodę Paszportu „Polityki” i spektakularny sukces wydawniczy.
„Balzakiana” oferują Ci to, do czego autor już cię przyzwyczaił, co w nim nawet lubisz (choć przyznajesz się do tego z obawą bycia posądzonym o upodobania dziś dość mało awangardowe), czyli: wartką narrację, spatynowane nostalgią portrety bohaterów (nie ujdzie Twojej uwagi jakaś wyjątkowa czułość autorskiego spojrzenia wobec kobiet, szczególnie starszych) zdejmowanego z cierpliwością i uwagą dawnego fotografa, język pełen metafor błyskotliwie ironicznych, bogaty w brzmienia nieco zapomniane, staroświecko pożółkłe, lecz prozatorsko szlachetne. „Balzakiana”, jak to może sygnalizuje tytuł, dają Ci nawet więcej – rozpieszczają literackimi aluzjami, rozmaitymi Dehnelowymi „ekstrabonusami”, „boczkami”, smaczkami, frymuśnymi słownymi kołomyjkami, celnie uchwyconymi ludzkimi słabostkami w swych przeplotach, pląsach, dąsach i fumach.
Cztery utwory, cztery mini powieści, składające się na książkę, zapraszają Cię na nostalgiczną przechadzkę z Balzakiem w roli Baedekera i choć spacer to ulicami polskich miast (i z rzadka duktem prowincji), to wciąż chodzi o „stracone złudzenia”, o serce matki, babki, żony, o „blaski i nędze życia”, o sceny „komedii ludzkiej”. Ale to się dzieje właśnie tu i teraz. „Teraz, kiedy każdy szewc wysyła syna na informatykę, a córkę na marketing, kiedy syn rzeźnika studiuje na Cambridge, a córka właściciela lombardu robi dyplom na ASP, tworząc instalację z porwanych złotych łańcuszków i potłuczonych zegarków, czym »dokonuje aktu symbolicznego ojcobójstwa«”.
Ten mariaż realistycznej, eleganckiej prozy w balzakowskim stylu i współczesnych polskich realiów – tym uzasadniony, że, jak mówi autor, „każdy czas ma swoich bohaterów” – sprawia początkowo wrażenie dziwne, z lekka ostentacyjne, by nie rzec przerażające. Jednak po skończonej lekturze nie odczuwasz, by nadużyto Twego zainteresowania, przeciwnie, nie wyobrażasz sobie, by w inny sposób można było nakreślić losy nieszczęsnego korepetytora, którego własny fortel i intuicja zwiodły tragicznie; historię naiwnej Tońci Zarębskiej oraz rodziny Ściepków, właścicieli znakomicie prosperującej firmy UBIORY TKANINY w alei Solidarności. Gdy z zapartym tchem, ale i złym przeczuciem przebiegałeś wzrokiem kartki ostatniej opowieści z tomu – historii pani Haliny Rotter, artystki z dawnych lat, która „(…) spała w Grandzie, grandziła w SPATiF-ie, tańczyła na kontuarze, strącając obcasem kieliszki z szampanskom igristom; Szpilman napisał dla niej »Niedzielę nad jeziorem«, a Osiecka »Sukienki, falbanki, deszcz«” – już ani przez moment nie wątpiłeś w autora, w tę monetę, którą trzymasz w dłoni.
Ba! Oczywiście mógłbyś przyjrzeć się badawczo i wyłapać potknięcia, nieraz zakwestionować wiarygodność obrazków z życia rekinów i płotek small biznesu czy high life’u, nie dać wiary bezduszności rodzinnych stosunków, nieszczęśliwej miłości, zawiedzionym nadziejom, i ogólnie tezie o bezwzględności współczesności, gdzie tylko głupiec nie wierzy, że światem rządzi pieniądz, cyniczne powiązania, i że przetrwają najsprytniejsi. Mógłbyś, ale tego nie zrobisz.
Przyjemność płynąca z lektury, która Cię tak prawdziwie wzruszyła, rozbawiła, zadziwiła, nie pozwoli na akt czytelniczego nieposłuszeństwa wobec autora. Rzecz jasna, satysfakcja z lektury „Balzakianów” nie uczyni w Twych oczach Jacka D. równym Honoriuszowi B. (ani tym bardziej podobnym Italo C., którego autorka niniejszego tekstu zaproponowała Ci, Czytelniku, niejako w recenzyjnym pakiecie), czyni go jednak wartym Twojej najwyższej uwagi, jako pisarza rozwijającego warsztat, podejmującego ambitne wyzwania, twórczo wykorzystującego swój oryginalny styl i naddatek maniery. Być może ten naddatek stanie się kiedyś przyczyną jego bankructwa. Na razie jednak, towar – palce lizać!