20 paź

Bogdan Nowicki: Medicina mystica w “Sanatorium pod klepsydrą” Brunona Schulza”

Pamiętam jak ojciec często leżał na starym poddaszu zasłanym ziołami, pośród dużych, grubych, oplecionych wikliną balonów kwasu siarkowego, obwieszonych gęstą, szarą pajęczyną, w brzęczeniu połyskliwych bąków, gdzie na długich, wyschniętych krokwiach smażyły się pogięte, piernikowo brunatne dachówki, a z niego biły siódme poty. Gdzie zawsze tak cudownie pachniał zeschły rumianek, rabarbar, koper, piżm i kora chinowa, a on w tym magicznym zaduchu wciąż kombinował i kombinował.
W nastroju laboratorium, wegetatywnie realizowała się więź ziół, owadów z myślą cierpliwego pantokratora. Był krzewicielem holistycznej wizji świata, usiłował stworzyć całość z różnorodnych elementów, w które po wcieleniu, rozsypał się świat.
Wertował pożółkłe i wypłowiałe z liter oraz cyfr manuskrypty paracelsusowej anatomii, dla której wszechświat stanowił jednolite ciało organiczne. Odkrywając prawa materialne, chemiczne i astralne, szeptał powtarzając za prekursorem paramedycyny: Wulkaniczny kunszt, który wstrząśnie fundamentami wspaniałej budowli nauki ludzkiej jak trzęsienie ziemi o niespotykanej sile, to Alchemia, a Bóg nie stworzył świata definitywnie skończonym, jak to nam się dzisiaj roi, lecz tylko zasiał Nasienie, tj. prapierwotny surowiec wszystkich rzeczy i tak oto dozwolił, by wszechświat rósł dalej od nicości do dziś.
Odtąd zostały zapoczątkowane w nim dwie przeciwstawne tendencje rozwoju – jedna zmierzała ku nowoczesnej farmacji, opartej na lekach chemicznych, zaś druga odchodziła od laboratoryjnych poszukiwań w stronę mistycyzmu. Sekundował z pasją Salomonowi Trismosinie, jego dziełu Splendor Solis.
Ojciec już wtedy, jak poważni badacze, skrupulatnie studiował procesy gnicia oraz rozkładu, wnikając w istotę przemijania po to, aby jej zapobiec. Fascynowała go przemiana, różnorodne możliwości transmutacji.
Eksperymenty i doświadczenia jednak mu nie wystarczały, potrzebował dla swych magicznych praktyk podbudowy teoretycznej, stąd  zanurzył się w alchemii stricte mistycznej, która posługując się realnymi zwierzętami oraz fantastycznymi potworami, zdarzeniami zaczerpniętymi z antycznych mitów i legend, wszelakiego rodzaju akrostychami i anagramami, tajemnymi alfabetami i szyframi, rozciągnęła nad jego głową sieć tak rozległych mistyfikacji, z której w końcu nie potrafił się wydobyć.
Sam popadał w coraz cięższą chorobę, lecz nie poddawał się, pragnął odkryć jej sens. Wtedy też ens morbi, uzyskało dla niego znamienny status zatrucia życia duchowego, którego lekarzem mógł być tylko Bóg albo wybrańcy przez niego powołani. W chorobie widział proces naturalny i duchowy, nasienie konieczne w życiu, czynnik je konstytuujący, a nie godne odrzucenia corpus alienum. Ponadto ją spowinacił z działającym w naturze swoistym arkanum- szeregiem tajemniczych odpowiedniości roślinnych i mineralnych, mających właściwości lecznicze dla określonej przypadłości. Korzystał tutaj z zasad medycyny ludowej, która głosiła z przekonaniem, że cały świat jest apteką, a Bóg Najwyższym Aptekarzem.
Jak już wspominałem procesem kardynalnym dla ojca był proces putrefactio, zmierzający do chaosu, do stanu pierwotnej materii, w której zatracał się porządek i jakikolwiek sens, świat jako taki zanikał, zostawała massa confusa, abyssus.
Te ezoteryczne praktyki prowadzone na granicy życia, rozrodu, rozpadu, znoszące jednak nieuchronność śmierci, kryły w sobie wiele niebezpieczeństw. Kiedy ojciec usiłował przenieść je w obszar własnej egzystencji, dokonywał przy tym rozrywania osobowej ciągłości.
Nawet, wskutek przewlekłej choroby, odkąd przebywał w Sanatorium, nadal  uczestniczył w grzesznych manipulacjach, które przeprowadzał na nim doktor Gotard. W nich metamorfoza i zanik zmuszały do paradoksalnych orzeczeń na temat dalszego losu rekonwalescenta.
Kimże był ów hipnotyzer niestrudzenie kształtujący perypetie swoich pacjentów per fas et nefas? W zaczarowanej umowności świata, śpieszący ze szprycą lewatywy, w wyjątkowe noce, do niesfornych kuracjuszy, którzy ośmielili się naruszyć powszechnie panujący kwietyzm?
Permanentny półmrok, głęboka cisza, stan letargu, fantasmagoryczność zjawisk, postaci, rzeczy, pozwalają wymienić wśród jego antenatów Patera, przebywającego w pozbawionej kolorów oraz zdumienia Krainie Snu, gdzie aż roiło się od dziwotworów. Sam Pater zaś zmieniał się nieustannie: jego głowa stawała się głową starca, dziecka, kobiety, lwa, szakala czy innym razem ptaka- świat jako naczynie podlegał implozji, rozrzucając wokół inferna kompleksów, urazów i niepokojów.
Widziadła o zmieniających się kształtach trują ludzką wyobraźnię- jest to doskonały czas dla wszelkiego rodzaju proroków, sztukmistrzów, demiurgów, kreatorów demonicznej, dekadenckiej, a zarazem iskrzącej się niespotykanymi dotąd możliwościami, wizji rzeczywistości. Granica między sztuką, a życiem znika, magia zastępuje monstrum jawy.
W latach dwudziestych pojawia się najpierw w Niemczech, potem we Francji, jakby wyjęta z kart powieści okultystycznych, postać z Zakaukazia Georga Iwanowicza Gurdżijewa. Ten mag, filozof, hipnotyzer, mistrz ezoteryki, pisarz, artysta, leczący i przywracający młodość oraz wigor swym pacjentom, głosił tezę, jakoby istoty ludzkie to śpiące maszyny, zaś nasza świadomość na jawie nie jest niczym innym, niż pewnym stanem transu, z którego tylko nieliczni kiedykolwiek się budzą. Swoje poglądy i wnioski czerpał z badań nad mózgiem; tego neurofizjologa oraz psychologa, jedni uważali za szarlatana, inni za geniusza.
Nieobcy to był i dla mnie świat, chętnie i z zaangażowanym przymrużeniem oka uczestniczyłem w licznych seansach spirytystycznych i przepoczwarzania się w Zakopanem u Witkacego, które łączyły w sobie elementy teatru, parodii, groteski oraz hipnotyzmu. Wtedy naigrywaliśmy się z siebie i wszelkich społeczno-obyczajowych norm, oscylując między prawdą a fikcją, między rzeczywistością a imaginacją, w stanie jakiejś demoniczno-absurdalnej emfazy.
Doktor Gotard zawsze wydawał mi się karykaturą Gurdżijewowskich, iście demiurgicznych aspiracji, pozostając rzecznikiem pomyłki, w tym zastawionym z chytrą wirtuozerią dla przybywających balneum diaboli, jakim jawiło się Sanatorium. Miejsce misternie utkanej zasadzki guasi-bycia, prowizorium Hadesu, przeznaczonego dla wybranych, aby mogli przekroczyć własną chronologię oraz przytomność.
Z początku brałem udział w tej ażurującej się rzeczywistości, zarówno w jej wymiarze zewnętrznym, scenograficznym, jak i wewnętrznym, mentalnym, gdzie dochodziło do konfrontacji z negatywem ojca.
Przypuszczam, że cała sytuacja stanowiła kolejny etap mojej inicjacji: dramat dojrzewania. Dotąd stosowałem wobec ojca rytuały charakterystyczne dla idolatrii, teraz jednak postrzegałem go jako bytową heteronomię, która nie mogła zostać zniszczona, ponieważ była przede wszystkim zjawiskiem intencjonalnym, całkowicie uzależnionym od mojej postawy. Sposób istnienia ojca degradował się w stosunku do sposobu istnienia mojej świadomości.
W Sanatorium śmierć uzyskała status przewlekłej choroby, dokuczliwej dla pacjentów zwłaszcza wtedy, gdy odwiedzali ich najbliżsi. Niemożność zupełnego zniknięcia potwierdzała sama struktura czasu, jego nieadekwatność we wzajemnym stosunku gości i kuracjuszy. Pełen niepokoju   pewnego razu podjąłem rozmowę z doktorem Gotardem.
– Czy ojciec żyje?- zapytałem zatapiając wzrok niespokojny w jego uśmiechniętej twarzy.
    – Żyje, naturalnie- rzekł, wytrzymując spokojnie moje żarliwe spojrzenie.- Oczywiście w granicach uwarunkowanych sytuacją- dodał przymrużając oczy- Wie pan równie dobrze jak ja, że z punktu widzenia pańskiego domu, z perspektywy pana ojczyzny-ojciec umarł. To się nie da całkiem odrobić. Ta śmierć rzuca pewien cień na jego tutejszą egzystencję.
– Ale ojciec sam nie wie, nie domyśla się?- zapytałem szeptem. Potrząsnął głową z głębokim przekonaniem- Niech pan będzie spokojny- rzekł przyciszonym głosem- nasi pacjenci nie domyślają się, nie mogą się domyślić… Cały trick polega na tym, że cofnęliśmy czas. Spóźniamy się tu z czasem o pewien interwał, którego wielkości niepodobna określić. Rzecz sprowadza się do prostego relatywizmu. Tu po prostu śmierć ojca nie doszła jeszcze do skutku, ta śmierć, która go w pańskiej ojczyźnie już dosięgła.
– W takim razie- rzekłem- ojciec jest umierający lub bliski śmierci.
– Nie rozumie mnie pan- odrzekł tonem pobłażliwego zniecierpliwienia- Reaktywujemy tu przeszły czas z jego wszystkimi możliwościami, a zatem i z możliwością wyzdrowienia… Dajemy naszym pacjentom długo się wysypiać, oszczędzamy ich energię życiową. Zresztą i tak nie mają tu nic lepszego do roboty.
A zatem świat Sanatorium jako aporetyczny dopuszczał możliwość przeciwnych sobie rozstrzygnięć, co prowadziło do zamętu, chaosu.
Kiedy się w nim bezpowrotnie zanurzyłem, poruszałem się w przestrzeni labiryntu, która była właściwie przestrzenią choroby. Poddane tyranii bodźców, zmieniały się moje zdolności spostrzegawcze, co wzmagało poczucie zamknięcia, klaustrofobii, nie przyczyniające się do działania, ruchu, poszukiwania wyjścia, lecz powodowało zanik aktywności, zgodę na błądzenie-egzystencjalny fatalizm oraz defetyzm.
Miałem trudności w nazywaniu przedmiotów, otaczających mnie zjawisk; krajobraz przeobrażał się w matnię ze snu. Czułem się tak, jakbym zawędrował do krainy Kimmeryjczyków, gdzie nigdy nie świeci słońce, wywoływał zmarłych i zasięgał rad, co do przeszłości u swego coraz bardziej nieuchwytnego wroga, doktora Gotarda.
Już sama podróż pociągiem, którym przybyłem do Sanatorium, zamiast otwierać przestrzeń, zamykała ją, degradowała, kurczyła, wciskała z powrotem do wnętrza wagonów, gdzie załamujące się korytarze, puste przedziały, labiryntowe i zimne, miały w sobie coś dziwnie opuszczonego, coś niemal przerażającego – kolej żelazna funkcjonowała tutaj jako coś w rodzaju negatywnego bieguna ruchu.
W samym Sanatorium pod wpływem dokonujących, a zarazem nie dokonujących się wydarzeń, została we mnie naruszona prawidłowość metabolizmu informacyjnego, zawodziła również pamięć. W tym labiryncie drzwi, framug, zakamarków nie mogłem przypomnieć sobie, gdzie co się znajduje.
Także w mieście poruszałem się pół przytomny, senny, sam w sobie coraz bardziej niezidentyfikowany. Zaiste dziwny to był labirynt, w którym zewsząd dokuczały przeciągi, przewiewy, wydostające się z licznych szczelin, otworów, szpar. Uniemożliwiały one skutecznie skupienie się czy próby określenia sytuacji własnej oraz otoczenia.
W takiej topografii dręczyło mnie uczucie Urnagst– pierwotnego lęku, zagubienia, bezsilności nie tylko wobec miejsca do jakiego przybyłem, ale również wobec sił natury, choroby czy terminalnego stanu ojca. Niepojętego procesu jego zanikania- tego wybitnego niegdyś Kreatora oraz Kacerza, Animagusa przeobrażającego się z artystyczną dezynwolturą w różne stworzenia, od owada aż po ptaka.
Obecnie miałem przed sobą postać kogoś uległego aberracjom, z kogo wywietrzał paracelsusowski Arceusz. Obserwacja degrengolady ojca była dla mnie przeżyciem iście traumatycznym- stanowił on godny politowania surogat życia zawisły od powszechnej pobłażliwości, od swoistego consensus omnium, z którego czerpał swe nikłe soki.
Poza tym poprzez jego bezkształtne błaznowanie, dramatycznie ujawniło się bankructwo realności, otwierając miejsce dla gnoma i jego groteski. Śmierć w tym Hadesie, Szeolu, Abaddonie, Otchłani czy Czeluści  należała do tego typu zjawisk, które zupełnie do końca nie potrafią się wydarzyć, rzeczywistość jej nie obejmuje, byt jest wszechobecny. Chociaż każdy znajduje się tutaj w procesie ciągłej przemiany, zachowuje osierdzie istnienia nawet wówczas, gdy przeobraża się w inną postać. Czyżby były to próby reinkarnacji? Nie każdy jest jednak do nich przygotowany, bo czyż można być przygotowanym na inny wariant własnej obecności?
Wrogość pomiędzy mną, a Sanatorium wzrastała stopniowo, lecz nieuchronnie i stanowiła wyraz konfliktu pomiędzy całkowitą zależnością wobec umowności, dekoracyjności rozpadającego się środowiska, a moim buntem poszukującym sensu, jakiegoś constansu realności w tym otoczeniu, które ostatecznie okazało się makietą, atrapą okrywającą nicość.
Co noc wydawało mi się, że zstępuję, nie w przenośni, ale dosłownie, w otchłanie i przepaście bez słońca, w głębiny głębin, skąd wydostanie mogło okazać się zupełnie niemożliwe.
Terapia, jaką zastosował doktor Gotard wobec swych pacjentów okazała się przebiegłą i wyrachowaną mistyfikacją, mającą nadać cechy prawdziwości ich pozornej w rezultacie obecności. Temu celowi służyła między innymi złuda personelu, sprzętów, zabiegów, wreszcie złuda istnienia samego Sanatorium.
Bytową fikcyjność znacząco potwierdziła przesyłka, którą otrzymałem ze swej ojczyzny, a był nią refraktor astronomiczny- rekwizyt teatralny zamieniający się w automobil, poruszający się z niezwykłą uciechą w skandalu oraz powszechnym szalbierstwie otoczenia. Parenteza tego sprzętu rozbiła ontologiczną imprezę uknutą przez firmę doktora Gotarda.
Cofnięty czas okazał się wyrafinowaną mistyfikacją, zaś sam doktor Gotard dla wszystkich nieuchwytny. Jego doczesność zrealizowała się ponad wszelkim oglądem i ponad wszelkim poznaniem; wśród chrapania swoich pacjentów zrzucił z siebie wszelką odpowiedzialność, aby dostąpić patetycznego wniebowstąpienia i potwierdzić powszechny doketyzm zarówno postaci, jak i samego Sanatorium.
Po demistyfikacji nastąpiły fantastyczno- absurdalne procesy uwolnienia demonów, kompleksów, pokus, szalony zamęt ranienia i unicestwiania tego zmutowanego z pozostałości okultystycznych świata. Obecność wierzgała w nierozstrzygniętych machinacjach temporalnych; bezdomne sobowtóry- wcielenia pojękiwały żałośnie, kiedy to została z nich zdjęta moc hipnotyzera. Zależność pomiędzy zdrowiem, chorobą, a śmiercią uległa zakłóceniom, pustosząc cierpiących pacjentów oraz animujący ich fluid magnetyzmu. A wszystko to realizowało się w atmosferze jakiejś błazenady, drwiących z wszystkiego gęb, z której emanowała aura panironii. Obecna tam była nieustannie atmosfera kulis, gdzie aktorzy po zrzuceniu kostiumów zaśmiewali się z patosu swych ról. Wykpiona została ludzka świadomość, astronomia, okultyzm, lęk przed przemijaniem, różnica pomiędzy nocą a dniem.
Wszelkie próby podjęte przez doktora Gotarda konserwowania zdrowia, okiełznania starości oraz śmierci lub okpienia jej przez osiągnięcie transmogryfikacji, zakończyły się niepowodzeniem. Ponadto profanowanie egzystencji ludzkiej przez takie metody paramedyczne, które traktują ją jako materiał służący do bezceremonialnego poprawiania gatunku, niwecząc przy tym tożsamość osoby, były nie tylko nieskuteczne, ale przede wszystkim niebezpieczne- stąd już tylko krok do eugeniki, światopoglądu tajgetejskiego lub stosowanej coraz powszechniej w społeczeństwie kryptonazji. Aż chciałoby się powtórzyć za Pseudo-Tomaszem, w odniesieniu do tych podejrzanych praktyk, medyku oczyść przerażające ciemności twego umysłu.