Bernard Nowak: * * *
Po północy wstałem za swoją potrzebą. W drodze powrotnej wbiłem sobie w udo nóż, a potem położyłem się spać. Niemal natychmiast zasnąłem.
Obudził mnie ból. Nieduży, ale jednak. Spojrzałem na zegar: trzy, pięć i jeden. Ostrożnie zacząłem odłączać nożyk od kluczy. Bo to nie żaden nóż, a zaledwie nożyk. Breloczek. I ból powodowały klucze. Gdy mi się udało, znów położyłem się spać. Leżałem na prawym boku, tak jak nakazują zasady. Wokół nożyka zrobiłem z kołdry mały namiot. Zasnąłem.
Tym razem obudził mnie śpiew ptaków. Spałem półtorej godziny; zegar pokazywał teraz cztery, dwa i sześć, same parzyste. Leżałem i słuchałem. Już dawno nie wsłuchiwałem się w cokolwiek poza muzyką. To nie były jednak ptaki, lecz ptak. Jeden. Zaczynał wysokim świergotem, potem wszystko puchło, a za chwilę, dość nagle, kończyło się cienkim, wibrującym świderkiem.
Już nie zasnąłem. Leżałem i myślałem o różnych rzeczach. Słyszałem jak sąsiad wyprowadza psa, jak drugi wsiada do samochodu i trzasnąwszy drzwiami odjeżdża. Potem ten za ścianą brał prysznic, a ta nade mną kąpiel. Wyleguje się w wannie codziennie. Gdy odkorkuje wodę, ta rusza przez rury jakby chlustała po całej ścianie.
Rano, gdy zrobiło się widno, obejrzałem prześcieradło. Nie było śladów. Ranka też była czysta. Nożyk, jak w chińskich zabiegach, wszedł między mięśnie nic nie uszkadzając i nie powodując najmniejszego krwotoku. Wstałem i poszedłem się ogolić. Umyłem też głowę, myję co drugi dzień. Śniadanie zjadłem na stojąco. Z gimnastyki zrezygnowałem, niektóre z ćwiczeń mogłyby poruszać mięśnie, niepotrzebnie podrażniając udo. Wybrałem najluźniejsze spodnie i nie zwlekając wyszedłem do miasta.
W biurze coś zauważono. Tak mi się przynajmniej zdaje. Nawet ci, którzy zazwyczaj zamieniają kilka słów, omijali mnie z daleka. Ja ich zresztą też, w końcu niewiele trzeba aby się urazić. Oni milczeli, ja skupiłem się na pracy. Usiadłem przy biurku, włączyłem komputer. Na wszelki wypadek wsunąłem nogi tak głęboko, jak tylko było możliwe.
Edyta, moja biurowa panienka, spostrzegła brak nożyka od razu. Kupiła mi go kiedyś, nie pamiętam już z jakiej okazji.
– Zgubiłeś brelok?
– Odpiął się.
– Acha… – odrzekła i choć nic nie dodała, wiedziałem że nie wierzy. Ale i ona nie powiedziała niczego wprost.
Po pracy wszyscy rozeszli się do domów. Ja poszedłem do kawiarni. Siadłem przy oknie aby zerkać na ulicę i wyobrażać sobie najbardziej dziwne rzeczy. Wymyślałem dla przechodniów krótkie życiorysy, wyobrażałem sobie gdzie i do kogo się spieszą. Niektórych łączyłem w pary i czekałem, czy będą mieli sobie coś do powiedzenia. Początkowo byli skrępowani, jednak już po kilku minutach wszystko zaczynało toczyć się normalnie. Wtedy ich zostawiałem i przerzucałem się na innych.
Myślałem o ludziach, ich losach, gdy zaczęło padać. Krople deszczu popstrzyły bruk, a za chwilę spływały już po szybach. Przedzierały się przez kanaliki kurzu i łączyły się ze sobą w strumienie. Zamówiłem jeszcze jedną kawę i sięgnąłem po papierosa. Inni, którzy tak samo nie wzięli parasoli, zamawiali ciastka i napoje. W kawiarni zrobiło się przytulnie. Wydało mi się niestosowne, żeby pić w czasie deszczu, ale w końcu pochyliłem się nad filiżanką i bez ceregieli dotknąłem jej ustami w dobrze wiadomym celu.
Lubię takie chwile. Czuję się jak na wczasach. Kelnerzy są uprzejmi, na stoliku pojawiają się ciasta o dziwnych nazwach i skomplikowanym sposobie przygotowania. Rozmawiam z nimi o tym. Udzielają wyczerpujących odpowiedzi. To miłe. Jest tak, jakby na całym świecie nie było nic ważniejszego nad sposób przyrządzania czekoladowej kuwertury.
Wstałem i wyszedłem. Po kilku krokach rozruszałem się. Szło się dobrze, bez bólu. Pomyślałem o spacerze. Powietrze było rześkie, to prawda, jednak kręcić się po śródmieściu to nie spacer. Wjechałem windą na ostatnie piętro wieżowca, gdzie mamy empik, wybrałem coś z półki i zagłębiłem się w lekturze. Odsunąłem się od regału, aby i inni mieli dostęp do prasy. Bo każdy staje przy samej półce i nie zwracając uwagi na drugich stoi tak pół, a czasem i godzinę. Głupio się przyznać, ale niekiedy zwracam komuś uwagę. Żeby nie brzmiało gburowate, posługuję się jakimś obcym zwrotem, najczęściej niemieckim: „Der brave Mann denkt an sich selbst zulezt”.
To nietypowe, że wbiłem go sobie w nogę lewą, przecież jestem praworęczny. Człowiek, gdy jest zaspany, robi dziwne rzeczy. Tym bardziej należy podziwiać, że tak precyzyjnie wszedł. Nie czyniąc żadnych szkód. Ale to tak, jak z upuszczonymi rzeczami. Zaturlają się tam, gdzie, gdyby się chciało, za nic w świecie by nie trafiły.
Udo trochę jednak spuchło. Nie całe, ale wokół ranki. Było gorące, może nawet miało temperaturę, w końcu to ciało obce. Należało nogę oszczędzać, najlepiej trzymając ją w górze, ja zaś chodziłem po mieście jakby nigdy nic. Tak, to nierozsądne, nawet lekkomyślne, powinienem się czym prędzej położyć, przynajmniej w pierwszym dniu. Trzeba wziąć dzień, dwa wolnego, zanim się noga nie przyzwyczai. Byłoby niedobrze, gdyby właśnie teraz przyplątało się zakażenie. Z drugiej strony lekarze zalecają ruch, bo najgorzej, gdy się wszystko zastoi.
Wątpię, czy ktoś mógł zauważyć. Ludzie byli zajęci, a po drugie, gdy zerknąłem na nogawkę, nie było widać. Małe wzniesienie trochę poniżej kieszeni. Mogła tam być nadal kieszeń, tyle że wydłużona i z pękiem kluczy. Ale Edyta zauważyła. A udała że nic. Swoją drogą ciekawe, czy można na to dostać rentę.
Poszedłem do empikowej toalety. Byłem tam po raz pierwszy, nie znałem jej. Zdjąłem spodnie i sprawdziłem. Nóż był na swoim miejscu. Naciągnąłem je ostrożnie i wyszedłem z budynku na plac. Deszcz zebrał z powietrza kurz, zmył chodniki. Gdzieniegdzie stały drobne kałuże, które jakby się śmiały. Przyjemnie było między nimi iść. Szedłem i szedłem, mijając się z nielicznymi ludźmi. Trwało to dość długo. Dawno opuściłem śródmieście, byłem już na peryferiach. Nikt mnie nie wyprzedzał.
Gdy ulica się skończyła, zza zakrętu wyszła dwunastoletnia może dziewczynka w letniej sukience i zarzuconym na ramiona sweterku. Trzymała rękę tak, jakby miała w niej parasol. A więc padało aż tutaj. Gdyśmy się zrównali, dziewczynka uśmiechnęła się. Po kilku krokach odwróciliśmy się obydwoje i jeszcze raz posłali sobie uśmiech. Stałem i patrzyłem, ale ona nie obejrzała się już. Ruszyłem w powrotną drogę.
W środku miasta natknąłem się na Edytę. Wychodziła z mojej kawiarenki.
– Szukałam cię – powiedziała. – Musimy porozmawiać.
– O czym?
– Chyba nie tutaj?
– Chodźmy do ciebie.
– Do ciebie.
Szedłem przy jej lewym boku, osłaniając nogę. Na klatce przepuściłem ją przodem. Dobrze zna moją kamienicę, przychodzi już od pół roku. Zanim włożyłem do zamka klucz, pocałowała mnie namiętnie, nie zwracając uwagi na sąsiadów. Szli schodami w górę, a ona całowała.
– Widziałam na biurku szefa twoje zwolnienie – powiedziała na koniec pocałunków. Przekręciłem klucz w drzwiach.
– Od kiedy?
– Otrzymasz we czwartek.
– Ktoś jeszcze?
– Tylko ty.
– Napijesz się czegoś?
– Pójdę już. Jak u ciebie – wszystko dobrze?
– Nie odprowadzę cię.
Jej oczy zwęziły się.
– Chciałabym kiedyś… – zaczęła i zamyśliła się. – Chciałabym… – Znów urwała. Wzięła torebkę i otworzyła drzwi. Na schodach zastukały obcasy. Patrzyłem zza firanki, jak przemyka się pod oknem, a potem przechodzi przez ulicę. Szła oddalając się szybkim krokiem. Zaparzyłem herbatę i wyciągnąłem się przed telewizorem.
Coś się nie zgadzało. I z Edytą, i w pracy. Także ta dziewczynka na ulicy, z dłonią bez parasola, zdawała się coś do mnie mówić. Chciała najwyraźniej coś mi przekazać, coś w języku, którego nie znam, tylko co – i co to jest za język? Czy oni wiedzą coś, czego ja nie wiem, a jeśli nie wiem, to gdzie mógłbym się dowiedzieć? Przecież nie będę pytał przechodniów. Jeśli nawet Edyta milczy jak zaklęta, to do kogo miałbym się zwrócić?
Wtedy przyszło mi na myśl, żeby zdjąć spodnie. Zdjąć. Po prostu. Ten pomysł był jak olśnienie. Przecież jestem sam, mogę robić, na co mam ochotę. To oczywiste i naturalne. Wstałem więc z kanapy i nie bacząc na ślepców rozpiąłem pasek. Spuściłem nogawki. Najpierw do kolan, a potem wypuściłem je z rąk i pozwoliłem, aby opadły do kostek. Spojrzałem na udo: Nożyka nie było – i nie było też rany! W miejscu, gdzie niedawno tkwił, widniał maleńki ślad, nie większy niż po dwóch ząbkach kota. Przeciągnąłem tam dłonią. I wtedy wyczułem, że nie pod skórą ale głębiej, gdzieś między warstwami mięśni, mam jakieś, którego przedtem nie znałem, zgrubienie. Tam mógł być breloczek, gdyby nie jedna rzecz. Otóż znajdował się dość daleko od kocich strupków. Może z piętnaście, może nawet dwadzieścia centymetrów. Jeśli to jednak on, to znaczyło, że właśnie w tym momencie przedsięwziął był w moim organizmie zupełnie samodzielną podróż.