Bernard Nowak: Wielki post
W mojej klatce wariatów jest trzech: sąsiad nade mną, ten z naprzeciwka, no i ja.
Wariat z naprzeciwka to dawny ormowiec. Ma najładniejszą wycieraczkę oraz najbardziej solidne drzwi. Ten nade mną to wariat-rencista. Wprowadził się niedawno, na miejsce nieodżałowanej pamięci pana Wieńczysława, emerytowanego profesora liceum.
Ormowiec jest najmniej interesujący. Chłopskie rysy, tępa, zacięta twarz. Widać że lubił pałowanie i że wybrał zajęcie zgodne z powołaniem. Teraz, gdy organizację rozwiązano, nie ma co robić, więc chodzi po dzielnicy i dogląda porządku, a raczej szpieguje i poucza, ze szczególnym udręczeniem młodzieży. Mieszka z trzypokoleniową rodziną, z córką i jej dziećmi. Zięć przebywa gdzieś osobno. Zapewne nie mogli ze sobą wytrzymać.
Wariat nade mną to wariat zupełny. Niby normalny, na oko nikt by się nie domyślił, ale w nocy, gdy zwykli ludzie śpią, wygłasza długie, pełne werwy monologi. Najczęściej gada do telewizora. Robi to na różne sposoby. Czasem tylko nawija, czasem na niego krzyczy, niekiedy zaś peroruje tak, jakby rozmawiał przez telefon. Powie coś – i czeka. Wysłucha – a potem włącza się znów: „Wiedziałem!… – obwieszcza tryumfalnie – Wiedziałem, już ja was znam!…” Próbowałem się zorientować, z którym kanałem rozmawia, ale nie mogłem trafić.
Kilka dni temu, już dobrze po trzeciej, obudził mnie głos. Jego. Wołał w środku nocy jakby zdarzył się wypadek: „Ale się narobiło!…” – jęczał. – Ależ się narobiło!” Zachodziłem w głowę, co mogło się narobić. Czy pękła rura i zalało łazienkę? A może miał rozwolnienie i przez sen napełnił sobie łóżko? A może – pytałem, choć wiedziałem już, że przesadzam – sprowadził sobie kobietę i zupełnie niechcący popsuł ją nożem? Zajrzałem do łazienki – sufit był suchy. Pozostałych podejrzeń nie mogłem sprawdzić, trzeba było czekać do rana. A rano ujrzałem go pod oknem. W wiatróweczce i kaszkiecie, rześkim krokiem zmierzał do osiedlowego sklepu. Gdy na ścieżce pojawił się sąsiad, mój wariaciunio zdjął kaszkiet i z uśmiechem, kłaniając się, zrobił mu przejście. Elegancki, uprzejmy, czyściutki. I tak wypachniony, że czuć go nawet przez szybę. Potem wsiadł do nissana i odjechał. Nie wynosił żadnych waliz ani w ogóle nic.
Wieczorem usłyszałem go znowu. Czytam ja sobie Gogola, a tu w ciszę wdziera się czysta jak z Synaju pieśń. Używam słowa „pieśń”, bo to najlepiej oddaje charakter jego występów. Mój wariat nie tyle jednak śpiewa, co korzysta z operowych technik narracji. Opera ta jest tragiczna, partia pełna wyrzutu, wykonywana stacatto: „Wy-yście doobrze wie-dzie-eli!” – demaskuje ich dyszkantem, nie pozostawiając na nikim suchej nitki. Potem zalega cisza. Lecz za chwilę ten, który jest nade mną, powtarza komuś znów: „Wyście dobrze wiedzieli!…”
Trzeci wariat to ja. Oczywiście nie jestem wariatem, a jeśli nawet, to wariactwo mam szczególne. Otóż całymi dniami nic nie robię, tylko chodzę i nadstawiam ucha. Podsłuchuję. To moja namiętność. Słucham, a potem wszystko spisuję. Oczywiście, gdzieś tam pracuję, praca nawet wciągająca, ale tak naprawdę to najważniejsze jest podsłuchiwanie. Słucham na ulicy, słucham w kawiarni. W pociągu udaję że śpię, w autobusie przeciskam się w stronę rozmawiających. Najchętniej podsłuchiwałbym nawet w kościele, przysuwając się jak najbliżej konfesjonału. Nikt mi nie powie, że to normalne.
Więc jest nas trzech, ale może i czwórca. Czwarta osoba doszlusowała do nas dziś w nocy. Chodzi o panią z ostatniego piętra. Pani to bardzo starsza, dalej w latach niż moja matka. Około północy usłyszałem jakiś ruch, ale nie reagowałem. Ktoś mógł po prostu wracać do domu. Dobrze że po cichu, nie tak jak ci studenci, którzy wracają w środku nocy, nierzadko z towarzystwem i trzaskaniem drzwi. Więc czytałem dalej. Przeczytałem z półtorej strony, gdy znów to usłyszałem, tym razem wyraźnie. Po schodach potoczyło się coś jakby bączek. Zaturlało się, zakręciło w miejscu i upadło. Wyjrzałem na klatkę – pokrywka. A na półpiętrze stała starsza pani i przepraszającym głosem szeptała: „Proszę pana, to nic, ja zaraz…” Podniosłem pokrywkę i podałem, aby nie musiała schodzić. Wróciłem do siebie i, jak to się mówi, kontynuowałem czynność czytania.
Minęło nie więcej niż pięć minut, gdy na klatce rozpętało się piekło. Potoczyła się nie jedna pokrywka, ale ich komplet. Zaraz po tym rozległ się głos ormowca: „Co wyrabiasz, stara wiedźmo, już ja zrobię z tobą porządek!…” I ciąg dalszy: „Do zakładu cię zamknąć, tam miejsce dla takich!” Wyskoczyłem spod koca. Na podeście było pełno garów, zaś przy wycieraczce kotłowały się jakieś zgałganione rzeczy. Między garnkami tkwiła staruszka. Spytałem, czy mógłbym w czymś pomóc. „Inni mogą się tłuc – odrzekła z wyraźną aluzją do studentów – a gdy człowiek chce załatwić sprawy, to nie pozwalają…” „Czy mogę pomóc?” – powtórzyłem. Wtedy mnie zauważyła: „Miałam wesele córki, muszę oddać naczynia, zaraz mają przyjechać…” „Taaak, wesele córki – przedrzeźniał ormowiec. – Czterdzieści lat temu!… Przestań się tłuc, bo wezwę milicję!” Wyszła sąsiadka od tych, co mają jazgoczącego psa: „Dzwoniłam po syna, zaraz ma być”. I się cofnęła, bo była w samej koszuli. Mówię do ormowca: ”Niech pan nie drażni, przecież to chora”. „Jak chora, to do wariatkowa!” – odszczeknął, ale w końcu zamknął gębę i schował się za te swoje drzwi. Zostałem ze staruszką sam. „Pan to miły, a ich powinno się zamykać”. Za chwilę był syn, zatroskany pan z oczyma człowieka, który pogodził się z nieszczęściem. Wziął matkę pod ramię i mówiąc coś do ucha powoli wprowadzał po schodach. Reszta rozegrała się rano.
Robiłem śniadanie, gdy usłyszałem rozmowę. Nie rozmowę, a monolog, bo mówiła tylko kobieta. Gdy wyjrzałem przez okno, zobaczyłem że prócz niej jest jeszcze kobieta druga, no i ten syn. Syn nic nie mówił, tylko chodził tam i z powrotem. Oddalał się na odległość głosu i zaraz, gdy groziło zerwanie, wracał. Stali blisko drzwi i najwyraźniej na coś czekali. A kobieta monologowała tak:
«Kazik mówi, że nie ma czasu, a jak mu przypomniałam że babcia go wychowała, to on na to że „i tak nie miała co robić”». Przerwała, westchnęła tak, że usłyszałem, i mówiła dalej: «Z Asi taka durnota wyłazi, że nie chce się wierzyć. Ona siedzi w pokoju, a jej córka uprawia w łazience seks z żonatym mężczyzną! I to jak! Aż ze ściany papież spadł. Mówię: „Jak możesz pozwalać na takie rzeczy, niech chłop wraca do żony i idzie z dziećmi na spacer!…” A ona, że córka jest dorosła i to także jej dom, więc może robić co chce. Teraz zobacz, to wesele… Heniek urodził się gbur, ale żeby się tak zachować…» Urwała na chwilę, a potem: «Jedzie to pogotowie czy nie?» Zerknąłem zza firanki, stali zbici w kupkę jak kurczaki. «A na tym weselu – mówiła dalej – siedzi rano teść z zięciem, po tej poślubnej nocy – i oglądają pornosa. A panna młoda śpi. Ja się ciebie pytam: Czy to normalne? Boże – westchnęła kręcąc głową. – Gdyby komuś powiedzieć, to by nie wierzył…»
I właśnie to mnie tak kręci. Stoję schowany za firanką i słucham. Policzki mnie pieką, nogi drżą. Jestem sztywny jak podglądacz. Jak normalny zbok. „Co ty wyprawiasz – mówię do siebie – co ty wyprawiasz!… Ludzie tak się nie zachowują”. Tak do siebie szepczę – i stoję nadal. Nie ma siły, która by mnie ruszyła.
Opowiadania pochodzą z przygotowanego do druku tomu “Trzy stówy za sztukę”.