ANNA PIWKOWSKA: ZUPEŁNIE INNE PSY
Wróciła w środku sierpnia porannym pociągiem
po tylu latach, jednak poznały ją w kiosku
z gazetami, szepczące kobiety. Po prostu
po pochyleniu pleców. Garbiła się ciągle
jak w młodości. Kupiła te same co wtedy
papierosy o smaku i zapachu kredy.
Mentolowe. Od razu zapaliła. Usta
od razu w znany grymas i uśmiech od razu.
Poczekalnia jak zwykle przeszklona i pusta,
i taksówka też wolna. ”Niech pan doda gazu”
rzuciła od niechcenia, a papieros równie
od niechcenia przez okno. Wschodziło południe
słupkiem rtęci. Gorąco. Minęła pensjonat
i pobiegła na plażę. Żądna wrażeń. Ona.
A potem po kąpieli rozgrzana i słona
ruszyła w stronę torów gdzie żył jej kochanek.
Po domu ani śladu. Zorane, zasiane
pole, ale przynajmniej zostały jej sny.
Wyrosły zbożem, morzem chabrów i dopiero
zgasły jej oczy, włosy i zgasł jej papieros
gdy przypomniała sobie ukochane psy.
Czarnego i rdzawego z białą plamką, który
przynosił w siatce bułki i jadł konfitury.
Nie było ich. Minęły. A pod budką z piwem
siedziały dwa nieznane. Inne. Nieszczęśliwe.
I przypomniała sobie tamten pociąg, którym
odjechała i tego, który konfitury
uwielbiał, jak biegł długo za pociągiem, w trop.
I pomyślała, Boże, czy istnieje „stop”,
taki znak, którym możesz zatrzymać mnie w porę
gdy rzucam to co ufne, bezbronne, czy chore?
Nieborów, 29 października 2005 roku