Andrzej Niewiadomski: wszystko
Tyle gąszczów mijał po drodze, niepodobnych
do żadnego z labiryntów, żaden z modeli
nie pasował do zwykłej bujności. Przedustawny
nieporządek rozszerzał swoje władztwo, a on
czuł się coraz bardziej zwolniony z obrządków, lecz
nie z formy, pośród innych tylko dwie gęstwy śniły
się w świetle dziennym, dwa obrazy początku, tak
banalne, że nie chciał wyławiać szczegółów, że
nie chciał odróżniać tynku od drewna, dzikich nie
chciał wiśniowych konarów odplątywać z dzikich
bzów, karłowatych, zimowych jabłek. Zamiast nich
przestawiał cyfry, mieszał daty, niezupełnie
po to, by siedemdziesiąty drugi stał się dwa
tysiące siódmym lub odwrotnie. Niepoprawnie
przeszedł obok gąszczów; te zapisały go
w sobie, musiał teraz czytać je ze słownikiem,
a ta bujność obywała się bez szczególnych
słów, skoro rozpoznał ją w zmienionej postaci,
skoro służyła temu w nim, co chłodne, temu,
co zwalniało chaszcze, uwalniało na zawsze