Andrzej Niewiadomski: Opłotki
Ba, trzeba było wybrać drogę, nie opłotki.
Ale czy droga naprawdę kosztuje taniej?
Na dobrą sprawę mam tu wszystko niedrogo:
wiersze pewnej jesieni, wiersze różnych sezonów,
wiersze podstępne jak wąż, który śliską piersią
unika zioła, wciskając się w jamy pisma,
wąż drwiący z modulowanych chichotów,
przeciągłych żartów z własnego ogona. Zjadam
tu trochę plastykowych różyczek i szklankę
z logo piwa, mówiąc „no logo”, tak trudno
rozpoznać tu wyłącznie barok, ten świat
reagował zawsze z opóźnieniem, bezradny
jestem wobec beżowych, palonych różyczek
na fryzie z piaskowca, właściwie mam tu wszystko
zupełnie niedrogo: bruk — palona sjena,
czarno–białe skrzydła, czerwone brzuchy, nosy
różowe — na kwintę, i wszystko mieściłoby się
pomiędzy rodzajami pisma, pomiędzy „wyprzedzaj”
i „nic już od ciebie nie chcemy”, między szatanem
i ostrym szczytem synagogi widzianym razem
z falistą linią prezbiterium. Gdyby wiedzieli,
jak przetrwać, gdyby nie mylili ewolucji
karpi z gracją delfinów, gdyby otwarte usta
łapały powietrze o czystej woni zgniłych,
mistycznych róż i woni symboli, pomylonych
znaczeń i brzmień. A płuca zamieniały je
wyłącznie na ozon; opłotki są jak czysty,
bogaty tlen