Aleksandra Tetera: Jeździec na zezowatym koniu
Jacek Podsiadło, Życie, a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé, Znak
Lekturę niektórych powieści warto rozpocząć od ostatniej strony, a nawet od finalnego zdania: „Za dużo strzelania. Za mało celowania”. Trafiony, zatopiony! Fraza puentująca bezbłędnie określa wszystkie chybione strofy „Życia, a zwłaszcza śmierci Angeliki de Sancé”.
Autorem powieści jest Jacek Podsiadło, poeta. I pewnie dlatego w tej prozie poza poezją… niewiele znajdziemy. Nic nie szkodzi, przecież „Lubimy latać. W porównaniu z lataniem chodzenie twardo po ziemi jest żałośnie smutne i przygnębiające. Nic z tego nie wynika, tylko umysł tępieje i skóra stóp twardnieje, jakby człowiekowi kopyta rosły. Ziemia jest wielką kulą u nogi każdego przedstawiciela naszego ponurego, nielotnego gatunku. A tutaj, sto pięćdziesiąt metrów wyżej, są prądy powietrzne i przestrzeń, w której nawet nasze błędy nie obracają się przeciwko nam, ale stoją po naszej stronie jak dobre złe psy. Kto podniesie rękę przeciwko nam, mając nas sto trzydzieści metrów nad sobą? Jakie prawo wymyśli, żeby ściągnąć nas na ziemię?”.
Tytułowa Angelika na lekkim haju (haiku) wkracza w treść tej niekiedy wulgarnej baśni, by ciałem wygrać bitwę, która udowadnia, że Stalingrad wymyślono jedynie w zastępstwie, bo w rzeczywistości wszystkie prawdziwe walki tego świata toczą się w sypialni. Pikantną dominą jest tutaj język, wrażliwy na grę słów i ich przewrotność. Ta śpiewka była już wiele razy nucona w wierszach, a więc bez wątpienia kotlet to odgrzewany, co wcale nie oznacza, że nie nadający się do spożycia.
Największego apetytu nabieramy zawsze w podróży. Trzeba tylko wybrać mniejsze zło, PKP czy PKS? Ma to przecież niebywałe znaczenie, bo jak twierdzi autor „Życia…”, w pociągach robimy się bardzo gadatliwi, w autobusach zaś czar pryska, a usta milkną. Tymczasem Podsiadło dosiada konia, by w doborowym towarzystwie, kłusem przemierzyć trasę: Litwa – Łotwa – Estonia. W przerwach w podrygiwaniu zdaje czytelnikom pisemną relację z przebiegu wojaży. W swoim dzienniku podróży zamieszcza także fotografie, doskonale ilustrujące retro-charakter odwiedzanych miejsc.
Terytorialne podboje nie obędą się oczywiście bez zwichniętego humoru. Zawsze wiedział to Mrożek i zrozumiał Podsiadło, że Polak bez absurdu jest niemal pozbawiony swojej narodowej tożsamości. Z „Życia…” dowiemy się między innymi, że każdy z nas ma możliwość rozwiązania krzyżówki własnego istnienia, zastanowiwszy się najpierw, czy jego los przebiega pionowo, czy też poziomo. Tyle o sobie, a co z resztą?
Drugiego człowieka poznamy, korzystając ze swojej wyobraźni. Jest to najbezpieczniejsze, a zarazem najgłębsze źródło informacji. Podczas tych wszystkich rozmyślań warto wartko machać rękoma, by odpędzić wroga, bo nie od kul, a z nadmiaru komarów można skonać na bezkrwistość. A jeśli tak się akurat złożyło, że jesteśmy młodym mężczyzną, bezwzględnym pacyfistą i żyjemy w czasach lekko już zamierzchłych, możemy wziąć przykład z bohatera „Życia…” i nie iść do wojska na własną rękę. Ta niemal opatentowana metoda polega na tym, by podążyć ku stacji transformatorowej, wytrychem otworzyć kłódkę, znaleźć miejsce z napisem 12 000 V, przyłożyć rękę i trach! Na urwanym rozumie ma się wojsko z głowy i sprawność Niewidzialnej Ręki. Potem istnieją różnorakie sposoby rozdysponowywania swoim kalectwem. Być może warto pójść na całość i stopniowo wyzbywać się siebie. Pamiętajmy, że na żywe jeszcze organy czeka grono kandydatów. Z nowym ciałem nasze serce ma większą szansę się wybić. Jego nowy właściciel weźmie udział w olimpiadzie dla niepełnosprawnych i zdobędzie medal w rzucie przeszczepem.
A jeśli kogoś nie zrażają wszystkie ujawnione tu transplantacje i nadal ma ochotę sięgnąć po „Życie, a zwłaszcza śmierć Angeliki de Sancé”, zaleca się zapoznanie z jednym tylko rozdziałem: „Wszystko jest snem, czyli jak powstała ta książka”. Jeżeli i to nie zadziała, pech chce: należy przeczytać całą powieść i porzucić lekturę recenzji…