Adriana Szymańska: Huśtawka Pana Boga
Zawsze można skoczyć – myślałam, ale Ktoś,
znacząco, przytrzymywał mnie za połę
kąpielowego płaszcza. Z wysokości ósmego piętra
świat wyglądał tak przyjaźnie: ludzie i ich pojazdy
nie szczerzyli się ze złości, że moja nierównowaga
zakłóca im geometrię przyziemnego porządku.
Nieba zaś było tyle, że – podejrzewałam – prawo
grawitacji tutaj nie działa i poleci się zawsze tam,
gdzie chmury ocierają się o siebie jak kociaki, a gwiazdy
to najprawdziwsze przylądki dobrej nadziei.
Zawsze można skoczyć – powiedziałam sobie
odchodząc od okna w tym szpitalu, gdzie każdy
żuł swój ból z większym lub mniejszym oddaniem.
Niektórzy skomleli jak psy, a wtedy ja
biegłam, żeby ich głaskać, żeby ich oszukać w białej
bezdomności. I mnie Ktoś głaskał raz po raz,
nawet uwierzyłam, że mnie przygarnie, ale On
miał na głowie nie tylko mój straceńczy sekret,
nie tylko tę jedną przepaść za oknem. Więc stałam
tam nadal ze śmiertelnym wahaniem: skoczyć –
nie skoczyć? Na takiej huśtawce buja się wszechświat,
buja się Pan Bóg zmęczony rozpaczą swych stworzeń.
Od niedawna okno na ósmym piętrze znowu jest puste:
przestałam się przeglądać w lusterku nieba. Tylko
czasami mi żal, że nie wzleciałam ku chmurom,
bojąc się, że jednak spadnę na ziemię
jak zwykły – co z tego, że myślący – kamień.