Adriana Szymańska: DZIEDZICTWO
Wszyscy jesteśmy dziećmi pasterzy.
Dziećmi koczowników i myśliwych. Dziećmi
ognisk i jaskiń. Dziećmi dziadów i pradziadów.
Nasi ojcowie – osadnicy – zrobili nam tę krzywdę:
zabili w nas zmysł wędrowania. Posadzili na tronie
kamienicy, pałacu, wieżowca, chaty i kazali
patrzeć w jeden punkt. Ale w naszych snach
wciąż śpiewają dzikie ptaki i mężczyźni z włóczniami
na zwinnych koniach galopują po preriach.
A kobiety warzą strawę i przemawiają czule
do boga ognia, boga drzewa, brata deszczu, brata psa.
Kołyszemy w sobie te ciepłe krajobrazy
zapatrzeni w martwy ekran telewizora. I tylko
czasami, gdy szaleństwo niepogodzenia
szarpie nam mózg, znów ruszamy na wędrówkę.
Spotykamy boga słońce, boga księżyc, braci
Wikingów i braci Indian ścigających wilki
i wzlatujących za orłem.
Potem siadamy w kącie ogrodu i patrzymy uparcie
w czerwone oczy pelargonii albo liliowy kwiat
rzeniszka. Wędrowanie to tylko ta burzliwość
krwi w nas, ten ciemny taniec. Tajemnica, z którą
nigdy nie uporamy się w tym życiu. Ani w żadnym.
Chyba, że staniemy się na powrót nimi wszystkimi
naraz: dziadkami, pradziadkami, młodzieńcami
z włócznią, kobietami przeganiającymi diabła.
Wilkiem, orłem, gołębiem, sarną.
Nie umieraj we mnie mój wędrowcu, moja duszo.
Bądź mi niezaspokojeniem. Bądź mi głodem.